Podczas tegorocznego urlopu wakacyjnego odbyłem podróż, której bieguny geograficzne zbiegły się przypadkowo z ideową rozpiętością relacji, w jakie wchodzimy z bolesną historią tej części Europy. Podróż zaczyna się w Niemczech, a kończy we wschodniej Polsce.
Karma nazistowskiego hotelu
W 1887 roku w miasteczku Waldbröl na zachodzie Niemiec otwarto dom opieki dla osób z chorobami umysłowymi. Pokaźny budynek mieścił 650 łóżek, a rozbudowa infrastruktury niezbędnej do funkcjonowania instytucji i zakwaterowania personelu stanowiła istotny bodziec do rozwoju całego regionu.
Mniej więcej w tym samym czasie, w sąsiedniej miejscowości Niederbreidenbach, na świat przyszedł Robert Ley – późniejszy polityk nazistowski, szef organizacji Niemiecki Front Pracy (DAF), zbrodniarz wojenny sądzony w Norymberdze.
Robert Ley był narodowcem, ale również patriotą lokalnym. Używał więc olbrzymich osobistych wpływów i defraudował państwowe środki, by zamienić swoją małą ojczyznę w istotny ośrodek przemysłu i myśli nazistowskiej. W Waldbröl położono fundamenty pod szkołę z internatem dla młodzieży hitlerowskiej i zaplanowano pokaźną fabrykę traktorów projektu Ferdynanda Porsche.
Jedną z czołowych inicjatyw Niemieckiego Frontu Pracy było nazistowskie biuro podróży dla ludu pracującego Rzeszy, Siła przez euforia (KdF). Robotnicy i ich rodziny mieli jeździć na gwarantowane bezpłatne wakacje w kraju i za granicą. Do ich zakwaterowania zaczęto budować potężne hotele i ośrodki wczasowe.
Robert Ley wpadł na pomysł, by na poczet takiego ośrodka zaadaptować szpital dla umysłowo chorych w Waldbröl. Zbiegło się to w czasie z opracowaniem i pierwszymi wdrożeniami Akcji T4 – planu przymusowej sterylizacji, a następnie eksterminacji „życia niewartego życia”, czyli osób chorych umysłowo lub z wrodzonymi zaburzeniami rozwojowymi.
W 1938 roku z budynku szpitala wywieziono 700 pacjentów. Ich dalsze losy nie są dokładnie znane. Obywatele niemieccy, cierpiący z powodu wad wrodzonych lub przewlekłych chorób psychicznych, byli pierwszymi ofiarami III Rzeszy, które straciły życie poprzez zastosowanie eksperymentalnych wówczas komór gazowych. Szacuje się, iż było ich około 200 tysięcy.
Szpital przeprojektowano na hotel i rozpoczęto roboty budowlane. Hol ozdobiono mozaikami, przedstawiającymi pracujących w pocie czoła, ale z uśmiechem na twarzy, niebieskookich blondynów. Zgodnie z neoklasycystycznymi wzorcami przygotowano do wzniesienia wejściową kolumnadę.
Atak Niemiec na Polskę i wybuch II wojny światowej zmienił priorytety rozwoju państwa nazistowskiego. Budowę hotelu wstrzymano i nigdy nie ukończono. Robert Ley powiesił się w celi norymberskiego aresztu.
Siermiężny budynek pełnił różne funkcje publiczne aż do 2008 roku, gdy posiadłość zakupił pewien buddyjski zakon. Wprowadziło się tu dwadzieścia mniszek i dwudziestu mnichów wietnamskiej tradycji Zen. Powołali Europejski Instytut Buddyzmu Stosowanego (EIAB).
Ze znalezionych na terenie ośrodka kolumn, które miały w niewydarzonym zamyśle witać gości nazistowskiego hotelu, zbudowali bramę i dwudziestometrową stupę, wewnątrz której zawieszono ogromny dzwon. Codziennie rozbrzmiewa on w publicznie dostępnym parku i ogrodzie Zen, który stworzono wzdłuż frontu instytutu.
Na jednym z korytarzy mnisi ustawili ołtarz poświęcony zamordowanym przez hitlerowców twórcom oraz pacjentom szpitala. Pozostałe wnętrza zostały skrzętnie wypełnione wizerunkami Buddy i kaligrafią.
Głównymi przedmiotami praktyki, jakiej poddają się mnisi, mniszki oraz ich goście, są zdrowie psychiczne i aktywizm społeczny.
Buddystom nie chodzi o to, by historię tego miejsca wymazać lub nadpisać, ale o to, by nasycić je dobrem w stopniu, który przewyższy kojarzone z nim zło i poprowadzi do wygaszenia jego pamięci. Tak w buddyjskich wyobrażeniach działa karma. Odbywa się to poprzez codzienną, konsekwentną pracę realizowaną z taką właśnie intencją. W dużej mierze praca ta polega na wielogodzinnym, grupowym śpiewaniu monotonnych piosenek, ale to niezbędne do wzmacniania intencji koniecznej do realizacji bardziej namacalnych działań.
Kiedyś nie trzeba będzie już opowiadać historii budynku, bo uniwersalny przekaz pokojowego współbycia będzie zrozumiały sam przez się. Tylko konserwator zabytków nie pozwala jeszcze skuć nazistowskiej mozaiki. Nikogo ona nie razi. Na wszystko przyjdzie czas.
Maszkaron z lasu przy Via Carpatia
Memoriał Ofiar Ludobójstwa na Kresach Wschodnich – to oficjalna nazwa pomnika, który stanął 14 lipca w Domostawie, na granicy województw lubelskiego i podkarpackiego.
Stanął tam z dwóch powodów. Po pierwsze: nigdzie indziej go nie chcieli. Jest paskudny i drastyczny, więc umieszczenia u siebie odmówiły kolejno Jelenia Góra, Toruń, Rzeszów, Kielce i Stalowa Wola. Po drugie: w pobliskiej wsi urodził się jego twórca, który był prominentnym działaczem Polonii amerykańskiej. Jedno z działających tam stowarzyszeń uparcie funduje stawianie tych maszkaronów w różnych, mniej lub bardziej prestiżowych miejscach w kraju.
Tym razem już naprawdę dzieło dało się ulokować wyłącznie w środku lasu. Uczczono tym samym patriotyzm lokalny artysty, który porzucił polskie obywatelstwo na rzecz amerykańskiego.
Ale lokalizacja nie jest tak skromna czy przypadkowa, jak mogłoby się wydawać. Pomnik ma 14 metrów wysokości i doskonale widać go z przebiegającej tuż obok drogi ekspresowej S19, znanej również jako Via Carpatia im. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Kolejne odcinki tej trasy z pompą otwierali oficjele Prawa i Sprawiedliwości.
Jakkolwiek bogoojczyźnianej i nacjonalistycznej wizji historii Polski nie realizowałoby za swoich rządów PiS, ten pomnik okazał się zbyt hardkorowy choćby dla głównej, prawicowej siły w kraju i nikt z polityków partii nie uświetnił uroczystości odsłonięcia swoją obecnością. Zjawiło się na niej ładnych kilka tysięcy ludzi, ale najznamienitszą postacią był chyba poseł Braun z Konfederacji – tak iż ranga zgromadzenia nie była zbyt wysoka.
Oficjalna nazwa pomnika nie jest zła. Koszmarny charakter wydarzeń na Wołyniu jest bezdyskusyjny i w upamiętnianiu ofiar takich tragedii nie ma nic zdrożnego. Nikt jednak tej nazwy nie używa. Zarówno we wszelkich doniesieniach medialnych, jak i na Wikipedii czy choćby na mapie samochodowej Google’a jest to pomnik Rzeź Wołyńska.
Nie działa więc jako upamiętnienie ofiar, konieczne do przebycia żałoby oraz ukojenia żalu i gniewu. Funkcjonuje jako upamiętnienie aktu rzezi, traumatyzując tylko ciekawskich podróżnych i zaogniając konflikty z przeszłości, które nie mają najmniejszego pozytywnego przełożenia na współczesne relacje polsko-ukraińskie. Jest to realizacja czyjegoś pragnienia męczeństwa, jak opisuje to Tomasz Żukowski.
A ciekawskich nie brakuje. W pobliskim lasku powstają już dzikie parkingi, chociaż miejsca przy samym pomniku jest sporo. Niechybnie niedługo pojawią się jakieś stragany. Najwięcej jest motocyklistów, bo ci, desperacko poszukując jakiegoś sensu dla swoich hałaśliwych wycieczek, ciągną jak ćmy do wszelkich historycznych kuriozów, jakie odnaleźć można na naszej prowincji.
Rodziny z dziećmi też niestety są i transmisja narodowej traumy, skrupulatnie opisana niedawno przez prof. Michała Bilewicza, zostaje podtrzymana.
Szkoda tych tatusiów i mam z pieśnią maryjną na ustach oraz ich pociech, które muszą się potem bać nadziania na ukraiński trójząb i smażenia żywcem jak kiełbasa na grillu. Tymczasem mogliby zaczerpnąć odrobiny spokoju i inspiracji z faktu, iż są świadkami zgoła innego, historycznie doniosłego procesu, który zdecydowanie przyspieszył z powodu rosyjskiej agresji na Ukrainę.
Rzadko można obserwować tak wyraźnie naświetlony moment powszechnego zapominania sąsiedzkich zaszłości jak ten, który wydarzył się w lutym 2022 roku pomiędzy społeczeństwami polskim i ukraińskim. Są to cenne chwile przewartościowań niezbędnych dla rozwoju naszego kontynentu, chroniące choć na chwilę przed nacjonalistycznym regresem w odmęty strachu i zacietrzewienia.
Z ilości brązu, jaką wykorzystano do pomnika, można by postawić stupę i odlać pięknie brzmiący dzwon, pod którym mogliby się spotykać narodowcy polscy i ukraińscy i mantrować i medytować nad faktem, iż z makabrycznego rozpamiętywania ludobójstwa na Wołyniu nie wynika dla współczesnych żadne dobro.
*
Pisząc ten tekst, przypomniałem sobie, iż dwa lata temu przejeżdżałem przypadkiem przez okolice Domostawy i w pobliskiej wsi Majdan Stary napotkałem zapomniany i nieoznaczony na mapie Google’a pomnik. Ma on znacznie przyjaźniejszą estetykę oraz potężniejszy przekaz, wyrosły nie z amerykańskich fantazji, ale z bezpośredniego doświadczenia: „Nigdy więcej wojny”. Taki sam napis znajduje się na zachowanym fundamencie niedokończonej szkoły hitlerowskiej w Waldbröl.