Kawalerzystą – niezależnie od upływu czasu i zmiany rzeczywistości – jest się do końca. Prawdę tę potwierdził wyraźnie na arenie życia i… filmu jeden z ostatnich szwoleżerów Rzeczypospolitej, weteran wojny polsko-bolszewickiej i wybitny sportowiec, pierwszy polski medalista olimpijski w jeździectwie – major Adam Królikiewicz.
Inaczej niż w „Popiołach” Stefana Żeromskiego Andrzej Wajda zdecydował, iż w jego adaptacji filmowej powieści Krzysztof Cedro nie będzie lansjerem, ale szwoleżerem. Tyle tylko iż nietypowym, bo spieszonym. Po wykurowaniu się z ran, jako ozdrowieniec otrzymuje przydział do pułku piechoty oblegającej Saragossę. Po tym dramatycznym i traumatycznym przeżyciu, chory, zgorączkowany Cedro podąża ku swojemu pułkowi przez górskie ostępy. Straciwszy rumaka, dźwiga na plecach siodło, mimo iż jeszcze bardziej spowalnia to jego marsz, a przecież grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo: w razie wpadnięcia w ręce hiszpańskich partyzantów – przed śmiercią czekają go straszne męki… Szwoleżer zdaje się jednak na to nie zważać, bo jego głowa pochłonięta jest retrospekcją szarży pod Somosierrą – i właśnie to rozpamiętywanie wedle zamysłu Wajdy widz miał zobaczyć na kinowym ekranie. W ten sposób szarża, której Żeromski nie umieścił w powieści, pojawia się w filmie.
Somosierra pod Łodzią
Gdyby chcieć nakręcić ją tak, jak pragnął ją namalować w swej panoramie Wojciech Kossak – trzeba by mieć możliwości ówczesnej amerykańskiej albo sowieckiej kinematografii: tysiące statystów (jak w wypadku Amerykanów) albo specjalne pułki wojska (jak u Sowietów) ćwiczone do odgrywania scen batalistycznych w filmach. Wajda mógł liczyć na pomoc Wojska Polskiego i armii bułgarskiej, bo w Bułgarii kręcono włoską i hiszpańską część filmu, ale na taką skalę i takie możliwości jak jego amerykańscy czy sowieccy koledzy liczyć na pewno nie mógł.
Malarski instynkt podsuwał Wajdzie wizję podobną do tej, którą na swym płótnie uchwycił Piotr Michałowski po słowach kapitana Niegolewskiego, iż z szarży pamięta, iż była gęsta mgła i zaczął padać śnieg, a między tym wszystkim trzaskały granaty… Andrzej Żuławski terminował w „Popiołach” jako asystent reżysera, a na łamach „Filmu” publikował „Dzienniki ‘Popiołów’”. W odcinku dotyczącym kręcenia szarży pod Somosierrą tak o decyzji Wajdy pisał: „Somosierra miała być ‘tylko’ Somosierrą, owym widmowym błyskiem, galopem, samą szarżą. A co do braku kaskaderów, specjalistów, artystów efektownej śmierci – Wajda postanowił zaryzykować, postawić na ów łut szczęścia dotychczas ‘Popiołom’ dopisujący”.
Sceny szarży pod Somosierrą kręcono w Polsce, w Bogusławicach pod Łodzią. Jak to obrazowo ujął Żuławski, była to „Somosierra (…) między kartofliskiem a polem z burakami, w listopadzie (1964 roku – przyp. P.K.), kiedy to ziemia twardnieje i staje się przy upadku niebezpieczna, Somosierra we mgle, mżawce, w dymach, przy dniach tak ciemnych, iż ekspozycji starczyło zaledwie na wydobycie owych widm jeźdźców, koni i armat. A jednocześnie Somosierra piękna, rozmigotana szablami, rozsmużona amarantem mundurów, masą stu koni – oszronionych, parujących, zamieniających się z bliska w ów zwał żywego ruchu”. A wszystko to kręcone czarno-białą taśmą, przez co efekt pozostało potężniejszy, bo bliski grafikom i czarnym obrazom Goi! Konie dla filmowych szwoleżerów wzięto ze słynnego z tradycji jeszcze przedwojennych Stada Ogierów w Bogusławicach. Ta stadnina między innymi dostarczała rumaków polskiej kawalerii, a po wojnie stado zostało pieczołowicie odtworzone. Tyle tylko, iż dla tak skomplikowanej sceny bitewnej jak szarża pod Somosierrą bogusławickie ogiery trzeba było wpierw przyuczyć. Wielką pomoc okazał ekipie filmowej wtedy dyrektor stadniny Andrzej Osadziński. Pod jego kierunkiem przez trzy tygodnie oswajano wybrane konie z hukiem armat, ogniem, dymem i krzykami oraz uczono skakania przez baterie „hiszpańskich” armat. Między wspomnianym przez Żuławskiego buraczyskiem a kartofliskiem wybudowano drogę – „drogę donikąd”, którą dwuipółtonowy samochód mógł jechać z prędkością 60 km/h – bo tak gwałtownie galopowały konie – a na jego platformie stała kamera, którą miano całą szarżę rejestrować.
Królestwo za kaskadera
Były więc przygotowane konie, był „trakt somosierski”, była bateria dział, która miała kartaczami „dziesiątkować” szarżujących szwoleżerów i ich rumaki. Właśnie! Pozostawała jeszcze najtrudniejsza kwestia walących się na ziemię „trafionych” koni i jeźdźców. Nie dysponowano przecież cyrkowymi, wytresowanymi do padania lub choćby kładzenia się na ziemię… Poradzono sobie sposobem wtedy powszechnie stosowanym – dziś nie do pomyślenia – przed baterią wykopano wilcze doły, ale w odróżnieniu od Grunwaldu nie były nabite zaostrzonymi palami, ale wypełnione sianem. W takie zamaskowane doły konie zwalały się nagle, raz lub dwa efektownie koziołkując, a dosiadający je jeźdźcy mieli lot niski i krótki, tuż nad ziemią. Jak ujął to Żuławski, człowiek wyćwiczony, sprężysty odczuwał to jak poślizgnięcie się na skórce od banana…
Tyle tylko iż takich „sprężystych” na planie „Popiołów” brakowało. Znowu rzecz dziś nie do pomyślenia, ale – jak wynika z cytowanego wyżej fragmentu „Dziennika” Żuławskiego – Andrzej Wajda nie dysponował ekipą kaskaderów. Tak pisał o tym Andrzej Żuławski: „Owszem, przyjechało kilku chłopców ‘dżudoków’, jeźdźców spadających, ale na zdjęciach waliła się głównie masa masztalerzy, ludzi codziennie obsługujących konie i w końcu najpowszedniej z nich spadających”.
Żuławski pisał o masztalerzach, iż to byli ludzie prości, mieszkańcy okolicznych wsi, zatrudnieni w bogusławickiej stadninie. W żadnej mierze nie posiadali kaskaderskich umiejętności, ale nie zbywało im na odwadze. Żuławski nie dodał tylko, a o czym w swych wspomnieniach napisał Daniel Olbrychski, iż masztalerze oprócz odwagi mieli też bardzo atrakcyjną motywację – za każdy upadek płacono im pięćset złotych, co było wtedy kwotą zawrotną. Znaleźli się więc ochotnicy zdecydowani kilkakrotnie „zginąć za cesarza” przed kamerą, ale właśnie wtedy doszło do tragicznego wypadku i dotknął on człowieka, po którym najmniej się tego spodziewano. Szwoleżer jak ci z Somosierry, major Adam Królikiewicz był przedwojennym kawalerzystą z krwi i kości. Służył w elitarnym 1 Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego, odznaczony Virtuti Militari jeszcze podczas walk w Legionach, bił się dzielnie i w 1920 roku w wojnie polsko-bolszewickiej. Jak to często u kawalerzystów się zdarzało, oprócz doskonałego żołnierza, był Królikiewicz i świetnym sportowcem hippicznym: w 1924 roku na olimpiadzie w Paryżu zdobył w konkursie skoków przez przeszkody brązowy medal, dzięki temu stał się pierwszym polskim medalistą olimpijskim w jeździectwie. Za tym poszły kolejne sukcesy sportowe. Kariera wojskowa też się świetnie układała: od 1935 roku pełnił funkcję szefa nauki ekwitacji (jazdy) w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Wrzesień ‘39 zastał go w Ośrodku Zapasowym Pomorskiej Brygady Kawalerii dowodzonym przez pułkownika Tadeusza Komorowskiego, późniejszego generała i komendanta głównego AK – „Bora”. Po wycofaniu się jednostki na wschód major cudem ocalał przed śmiercią z rąk Sowietów, a po dostaniu się na niemiecką stronę okupacji, kilka razy z rąk krakowskiej Gestapo zarówno jego, jak i żonę ratowała sportowa przeszłość – wstawiali się za nimi niemieccy oficerowie, którzy albo rywalizowali z majorem, albo zapamiętali na trybunach jego wyczyny.
Po wojnie, by utrzymać rodzinę w Krakowie, kleił pantofle i montował lampy elektryczne. W 1955 roku pierwszy raz został konsultantem filmowym – na planie „Podhala w ogniu” Henryka Hechtkopfa i Jana Batorego. W czasie odwilży – dosłownie, bo w październiku 1956 roku – patronował powstaniu Krakowskiego Klubu Jazdy Konnej. Dwa lata później został w klubie trenerem, także ekip wyjeżdżających na międzynarodowe zawody jeździeckie. Płynęły do niego też kolejne propozycje konsultacji na planach filmowych, zresztą nie był tylko konsultantem, występował także przed kamerą w epizodycznych rolach, jak choćby znachora w „Rancho Texas” Wadima Berestowskiego – bieszczadzkim „westernie”.
Andrzej Wajda zaprosił Królikiewicza na plan „Popiołów” w charakterze konsultanta i trenera jazdy konnej. Major między innymi ćwiczył umiejętności jeździeckie odtwórcy roli szwoleżera Krzysztofa Cedry – Bogusława Kierca. Uczestniczył w przygotowywaniu kluczowych scen filmu – od ucieczki Rafała Olbromskiego przed wilkami po oblężenie Saragossy i bitwę pod Raszynem, wszak we wszystkich biorą udział konni. Zdjęcia do szarży pod Somosierrą należą do tych ostatnich w realizacji, i tu w pełni odezwała się w liczącym siedemdziesiąt lat Królikiewiczu jego kawaleryjska dusza. Postanowił wziąć udział w szarży jako statysta. Mimo wieku wciąż w siodle trzymał się pięknie, ale Wajda i reszta ekipy starali się odwieść majora od tego pomysłu, tłumacząc, iż bardziej przydatny będzie, obserwując i opiniując realizację szarży z boku. Na próżno.
Wymarzona śmierć
Do tragicznego wypadku doszło podczas próbnych zdjęć. Wierzchowiec majora w pełnym galopie trafił nogą w dziurę w ziemi… Tak wspominał to naoczny świadek Daniel Olbrychski: „Siedziałem z ekipą w samochodzie i widziałem, jak major wylatuje z siodła. Gdyby koń się przewrócił, upadek człowieka nie byłby tak niebezpieczny – spadłby wówczas z mniejszej wysokości. A tak Królikiewicz połamał sobie w wielu miejscach kręgosłup. Po kilku tygodniach skonał w szpitalu.
Kiedy odwiedzałem go w klinice, twarz miał wykrzywioną grymasem bólu. Ale starał się uśmiechnąć.
(Karol – przyp. P.K.) Rómmel umarł na grypkę – mówił – a ja przynajmniej z szablą w ręku...
Major miał na myśli brata słynnego generała (Juliusza Rómmla – przyp. P.K.), który bronił Warszawy. Znakomitego jeźdźca, reprezentanta cara na olimpiadę, no, jedną z legendarnych postaci tamtych czasów. On i Adam Królikiewicz – dwóch wspaniałych polskich jeźdźców XX wieku”.
Trzeba tutaj skomentować tę piękną anegdotę w dwóch miejscach. Major Królikiewicz umierał znacznie dłużej, bo osiemnaście miesięcy. Wpierw trafił do łódzkiego szpitala, a następnie, częściowo sparaliżowany, przebywał w Ośrodku Rehabilitacji w Konstancinie, gdzie zmarł 4 maja 1966 roku. W rzeczywistości podpułkownik Karol Rómmel zmarł rok po majorze Królikiewiczu – 7 marca 1967 roku. Być może cierpiący w gorączce major „pochował” swego przyjaciela – równego jemu kawalerzystę i sportowca. Rómmel zasłynął już jako młody oficer carskiej armii. Na igrzyskach w Sztokholmie w 1912 roku jako reprezentant Rosji Rómmel (wtedy jeszcze jako Rummel – pisownię nazwiska pod wpływem brata Juliusza zmienił w 1918 roku) był o włos od złotego medalu w skokach przez przeszkody. Pod koniec bezbłędnego drugiego przejazdu jego koń Siablik pośliznął się na mokrej ziemi – ostatnią przeszkodą był rów z wodą – i upadł, a Rómmel złamał sześć żeber. Mimo to wsiadł na konia i półprzytomny dokończył występ. Został sklasyfikowany na piętnastym miejscu, jednak zyskał wielki aplauz publiczności. Król Szwecji Gustaw V odwiedził go później w szpitalu i wręczył mu kopię złotego medalu olimpijskiego. Podpułkownik Karol Rómmel do Wojska Polskiego wstąpił w 1919 roku, w wojnie polsko-bolszewickiej dowodził 8 Pułkiem Ułanów, od 1924 roku w 1 Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego. W 1929 roku przeniesiony został w stan spoczynku. W czasie wojny więzień niemieckich obozów koncentracyjnych, a w PRL, znowuż podobnie jak jego przyjaciel, trener jeździectwa i konsultant filmowy, między innymi na planie „Krzyżaków” Aleksandra Forda i „Lotnej” Andrzeja Wajdy.
Upadek jak kromka chleba
Po wypadku majora Królikiewicza nad dalszą realizacją szarży somosierskiej zgromadziły się czarne chmury. Masztalerze nie chcieli ryzykować – jeżeli tak świetny jeździec jak major uległ wypadkowi, to oznacza, iż nad planem filmowym wisi fatum… Nikt nie chciał być kolejnym, może do końca życia lub śmiertelnie, poszkodowanym. Sytuację, a co za tym idzie scenę szarży pod Somosierrą uratował wtedy odtwórca głównej roli Rafała Olbromskiego – Daniel Olbrychski. Jak wiadomo, w części hiszpańskiej „Popiołów” Olbromskiego nie było, ale jak pisze we wspomnieniach, przyjechał na plan, na andrzejki (w ekipie Andrzejów było pięciu: Wajda, Żuławski, Osadziński, Kostenko i Brzozowski) i został, by zobaczyć filmowanie Somosierry.
Po protestach masztalerzy zdjęcia przerwano, część ekipy wyjechała do Łodzi i jak wspomina Olbrychski: „Przez całą drogę molestowałem Żuławskiego, żeby namówił ekipę, żeby wytłumaczył im, iż ja mogę spróbować. Pokażę masztalerzom, iż można bezpiecznie spaść. Żuławski zdawał sobie sprawę, iż inaczej nigdy się nie zgodzą. (…) Upadałem chyba ze trzy razy. Jadąc, ukrywałem się przed kamerą za plecami jakiegoś szwoleżera, a twarz miałem dodatkowo zasłoniętą pokrwawioną chustką.
– To jak ty to robisz, Danuś? – pytali mnie masztalerze.
– Ano tak – pokazywałem bardzo dumny – nogi ze strzemion, a potem tylko wypuść konia spod dupy – to wszystko. Lekko rzuć się w bok i leć najluźniej, jak potrafisz.
Powoli ich przekonywałem, iż to nic wielkiego taki upadek. Żony masztalerzy przychodziły na plan z dziećmi.
– Wojtuś, a pocałuj ty naszego Józeczka, może to już ostatni raz…
Wojtek ocierał łzę, całował, żegnał się znakiem krzyża, a potem – gdy wziął 500 zł – ruszał jeszcze raz. Na ekranie nie wygląda to najgorzej”. Istotnie, na ekranie wygląda to wspaniale – do dziś!
Źródła cytatów:
A. Żuławski, Dzienniki „Popiołów”, cz. 7, „Film” nr 8 (846), 21 lutego 1965.
D. Olbrychski, Anioły wokół głowy, współpraca: P. Ćwikliński, J. Ziarno, Warszawa 1992.