Pomoc zbrojna USA to nie czysty altruizm, administracja Bidena skutecznie osiąga swoje cele
„Ameryka będzie stać przy Ukrainie tak długo, jak będzie trzeba”. Gdy w rocznicę inwazji Rosji na Ukrainę prezydent Biden kolejny raz powtarzał te słowa, mało kto podważał jego szczerość. Oczywiście, iż prezydent Biden chce wspierać Ukrainę, a pakiety pomocy militarnej dla Ukrainy przyjmowano przy ponadpartyjnym poparciu. Morale w Waszyngtonie było – szczególnie po niezapowiedzianej wizycie Joego Bidena w Kijowie – wysokie, a nastroje podniosłe.
Co to jednak naprawdę znaczy, iż Ameryka będzie przy Ukrainie tak długo, jak będzie trzeba? A jeżeli kolejna ekipa w Białym Domu uzna, iż zmieniły się warunki i wczorajsze zobowiązania należy porzucić? I gdzie przebiega granica między tym, co konieczne ze względu na interesy bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, a tym, co korzystne dla samej Ukrainy i ekipy Zełenskiego? Ten sam prezydent USA mówił przecież, iż będzie pomagał hojnie i odważnie, ale nie w ciemno i bezwarunkowo. „Nie zacznę III wojny światowej w Ukrainie”, ogłosił Biden, gdy Rosjanie wciąż otaczali Kijów w pierwszych tygodniach pełnowymiarowego konfliktu. I nigdy z tych słów się nie wycofał.
Bo choć nikt nie wątpił w szczerość deklaracji Bidena, żaden dojrzały obserwator polityki nie łudził się, iż postawa Waszyngtonu to czysty altruizm. A ta dyskusja – o granicach zaangażowania – znowu nabiera dynamiki. Skoro jednak nie wyłącznie idealizm i dobre chęci, to co jeszcze kieruje polityką Waszyngtonu wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej?
Wzajemne rozczarowanie?
Pęknięcia między tym, czego chcą Waszyngton, Kijów, Berlin, Paryż, Bruksela czy Warszawa, ujawniły się na długo przed 24 lutego 2022 r. Ukraina z oczywistych powodów chce jednoznacznego zwycięstwa, administracja Bidena niezmiennie chce „zarządzać eskalacją” i osiągać przy tym korzyści. Warszawa i inne stolice regionu cieszą się z perspektywy większej obecności amerykańskiej na kontynencie. I z szans na uznanie wschodnioeuropejskich interesów bezpieczeństwa za ważne. Paryż i Berlin zmieniają swoją perspektywę, ale decydenci w tych krajach zgrzytają zębami na myśl o bezpowrotnym zerwaniu związków z Rosją i konsekwencjach konfliktu dla europejskiej gospodarki.
Pisaliśmy o tym zresztą w PRZEGLĄDZIE od początku i rozmawialiśmy z ekspertami, takimi jak Stephen Wertheim, Samuel Moyn czy Justin Logan, którzy nie bali się tego powiedzieć, choćby gdy był to pogląd niepopularny. Szerokie grono badaczy przekonywało też, iż postawa „kompletne zwycięstwo nad Rosją albo nic” jest przeciwskuteczna, a rozdętych oczekiwań nie można podtrzymywać w nieskończoność. Jeszcze inni dodawali, iż dysproporcja kosztów (Europa na konflikcie traci, USA zarabiają) prędzej czy później będzie musiała zrodzić napięcia. Zawiedzione nadzieje i czas zrobiły już swoje, a coraz więcej z tych opinii przebija się do głównego nurtu debaty. Łącznie z poglądami uznawanymi wcześniej za niedorzeczne lub wprost niebezpieczne.
Gdyby ktoś szukał punktu zwrotnego, należałoby najpewniej wskazać wiosenne i letnie miesiące 2023 r. Po wyciekach tajnych dokumentów wywiadowczych USA nabrała znaczenia bardziej surowa i pesymistyczna ocena tego, co dzieje się w Ukrainie. Straty obu stron są duże, postępy niewielkie, a szansa na wypchnięcie Rosjan z okupowanych terenów, w tym Krymu, w 2023 r. jest mniejsza, niż wcześniej się wydawało. Latem doszło do tego poczucie zawodu wobec braku sukcesów głośnej kontrofensywy. To, czy ukraiński sztab dowodzi kontrofensywą lepiej, czy gorzej, niż chcieliby tego natowscy i amerykańscy doradcy, jest drugorzędne. Nie chodzi bowiem tak naprawdę o to, czy ukraińska armia bohatersko walczy, a taktyka zdaje egzamin. Liczy się to, iż rozczarowanie dochodzi do głosu już w głównym nurcie.
Na stronach „The Atlantic” możemy przeczytać, iż trzeba ponownie rozważyć negocjacje z Rosją, a Politico od kwietnia puszcza przecieki o tym, iż administracja Bidena już się szykuje na porażkę ukraińskiej kontrofensywy. „Washington Post” pisze, iż w opinii amerykańskiego wywiadu „cele ukraińskiej kontrofensywy nie zostaną osiągnięte”. Gazeta dodaje, iż „nieciekawe perspektywy, o których doniesiono już czołowym przedstawicielom republikanów i demokratów, doprowadziły do festiwalu wzajemnych oskarżeń za zamkniętymi drzwiami”. I to dotyczy również napięć między stroną ukraińską a amerykańską. W wywiadach dla zachodnich mediów głównodowodzący ukraińskich sił zbrojnych gen. Wałerij Załużny czy minister spraw zagranicznych Dmytro Kułeba potrafią przywalić w sojuszników. Ten pierwszy powiedział, iż amerykańskie warunki prowadzenia konfliktu uniemożliwiają mu skuteczne prowadzenie ofensywy (m.in. w wywiadzie dla „Washington Post” sprzed kilku tygodni). Kułeba dodał zaś ostatnio, iż jeżeli ktoś jest niezadowolony z postępów ukraińskiej armii, sam może chwycić za broń i dołączyć do Legionu Międzynarodowego, zamiast narzekać. Co ciekawe, ich pretensje mogą być jak najbardziej uzasadnione.
Ale o tym za chwilę. Wróćmy jeszcze do sporu w samym Waszyngtonie.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 37/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.
* Aby uporządkować dyskusję, pomińmy grupy lewicowych pacyfistów i prawicowych prowokatorów krytykujących Bidena z pozycji nihilistycznych – stronnictwa, którym patronują z jednej strony Noam Chomsky, a z drugiej Tucker Carlson. Oba znajdują oczywiście szerokie grono zwolenników, ale w praktyce mają małe przełożenie na podejmowane w Waszyngtonie decyzje, dlatego – z uwagi na zwartość i przejrzystość tekstu – ich argumenty warto omówić przy innej okazji.
Fot. AP/East News