Mój ojciec Jan urodził się na wsi Tymianki Pachoły w 1912 roku. Był bystry, więc ojciec zapisał go do seminarium duchownego. Ale on nie chciał być księdzem, uciekł z tego seminarium, wrócił do swego domu, gdzie na oklep wskoczył na konia i pogalopował w kierunku Warszawy. W Warszawie w warsztacie przy ulicy Chmielnej uczył się radiotechniki, rusznikarstwo poznał podczas służby wojskowej. Podczas wojny w Warszawie z łapanki dostał się do najgorszych obozów koncentracyjnych, Auschwitz i Gross Rosen gdzie przetrwał prawie 4 lata. Więzień numer 2854. Pod koniec wojny w Niemczech było zapotrzebowanie na ręce do pracy na roli, bo brakowało mężczyzn do zbierania plonów. Ojca przydzielono do niemieckiej wdowy, która chciała go zatrzymać, ale wrócił do mojej mamy Alicji w Polsce. Myślę, iż mam pamięć jego lat w obozach w swoich genach, co mnie wzmacnia. Jan zmarł w Ciechocinku kiedy miał 68 lat. Pochowany na cmentarzu w Aleksandrowie Kujawskim.
Moja mama urodziła się w Warszawie, gdzie jej rodzina miała mieszkanie w kamienicy na rogu ul. Nowy Świat i Chmielnej. Przypadkowo w tej samym miejscu miała swoje biuro Partia X, której byłem liderem. Mama ukończyła jedno z najlepszych liceów w Warszawie, dobrze poznała język francuski. Była przyjętą na studentkę antycznych strojów na uniwersytecie w Sorbonie. Nie pojechała do Francji z powodu wojny. W Polsce mając umiejętności szycia stała się modystką, która potrafiła szytymi przez siebie szatami ukrywać kobiece wady i tym samym je upiękniać. W celu zdobycia emerytury pracowała w centrum Warszawy w Domu Mody Polskiej, gdzie szyła suknie dla wielu sławnych kobiet.
Urodziłem się trzy lata po wojnie. Rodzice zamieszkali w Komorowie, gdzie dzięki pieniądzom za odbiorniki radiowe, które ojciec tworzył po wojnie z części z demobilu wybudowali ładny dom na posesji z ogrodem przy ulicy Lipowej. Urodziłem się w pobliskim szpitalu w Pruszkowie o 8:30 rano 27 stycznia 1948 roku. Rodzice rozeszli się cztery lata później. Po rozwodzie moja matka Alicja zatrudniła się jako krawcowa a mnie wychowały cztery przedwojenne arystokratki: babcia Władysława i jej trzy siostry: Zofia, Helena i Jadwiga. gwałtownie nauczyły mnie czytania, zachowania przy stole i chodzenia prosto z głową do góry. Te dumne kobiety straciły majątek w czasie wojny i po wojnie przez dewaluację złotówki, kiedy spieniężyły przedwojenne złoto, aby wybudować dom. Po wojnie straciły kafejkę przy stacji WKD w Komorowie przez domiary podatków, które zabierały im cały zysk. Wszyscy wiedzieli, iż nasza rodzina była „biała” a „czerwoni” nie znosili prywatnej inicjatywy. Bojaźliwi obywatele stali od nas z daleka. Ale było też wielu „białych” którzy po cichu dawali nam pomocną dłoń.
W dzieciństwie czytałem wiele książek pożyczanych z biblioteki w Komorowie. Dobrze poznałem i pokochałem komorowski las, gdzie spędzałem dużo czasu samotnie. Przyjęto mnie do szkoły rok wcześniej abym się nie wałęsał po ulicach. Miałem dobrych nauczycieli w szkole podstawowej. Były to przedwojenne harcerki patriotki. Moja wychowawczyni Pani Łyczakowa była córką przedwojennego pułkownika Legionów, jeździła na koniu na oklep. Bez siodła. Abym nie wpadł w złe towarzystwo moja mama Alicja pomogła mi wstąpić do komorowskiej drużyny harcerskiej. Mam miłe wspomnienia z obozów w lasach kieleckich i nad jeziorem na Mazurach.
Od małego, jako iż mój ojciec Jan był z zawodu radiotechnikiem na strychu domu bawiłem się częściami odbiorników radiowych. Poznałem tam oporniki, kondensatory, lampy radiowe i wiele chassis przedwojennych odbiorników. Jako nastolatek uczęszczałem na zajęcia w pracowni krótkofalarskiej, gdzie instruktorem był słynny radioamator krótkofalowiec SP5FM, Pan Nietyksza z Komorowa. Był on bardzo pomocny do nauki manualnej pracy i budowy zasilacza i wzmacniacza do mojej krótkofalówki RBM. Dzięki temu udało mi się w wieku 21 lat wyjechać w 1969 roku z Polski do Szwecji. Miałem łatwy dojazd kolejką WKD z Komorowa do Pałacu Kultury i Nauki w centrum Warszawy.
Moim ulubionym miejscem był Komorowski las. Las mieszany, gdzie rosło wiele drzew liściastych oraz iglastych. Ten las ukrywał powojenne okopy i leje i bombowe leje, gdzie można było zbierać rozsypany kwadratowy proch. Czasem znajdowałem tam moździerzowe bomby a choćby zardzewiałe karabiny Mauzery. Miałem w tym lesie moje ulubione polanki, gdzie na wiosnę spijałem soki z nadciętych gałązek młodych brzóz. W tym lesie rosło wiele dębów, przy których w okresie pojawiały się ładne grzyby koźlaki. Nie bałem się chodzić samotnie po „moim” lesie. Dla chłopca pozującego na Indianina, to był mój drugi dom.
Dobrą zabawą była jazda pociągami na gapę, gdzie ukrywałem się przed konduktorami w ubikacjach. Mogłem jeździć na gapę całymi dniami. Czasem konduktor wysadzał mnie na pusty peron i musiałem długo czekać na następny pociąg. To była dla mnie wielka frajda, choćby kiedy byłem głodny daleko od domu.
Kiedy podrosłem, w czasie letnich wakacji podróżowałem po całej Polsce autostopem. Wychodziłem z domu z pustym plecakiem bez pieniędzy. Po drodze zbierałem owoce i warzywa, które jadłem surowe, aby zabić głód. Spałem na mchu w wielu lasach zawinięty w kocyk. Kiedy padał deszcz spałem zawinięty w płachtę plastyku. Balem się leśnych dzików, ale gwałtownie zasypiałem znużony podróżą autostopem. w okresie pomagałem podawać snopki żyta na kombajn co dawało mi na zapłatę spływów kajakiem na Mazurach.
Najlepsza praca przy kombajnie była u rolników niemieckiego pochodzenia. Podawanie snopków żyta na kombajn to bardzo ciężka praca. Na koniec dnia czekał na nas wyborny obiad z gęsi: zupa czernina i pieczona gęś z młodymi kartofelkami z młodą kapustą i szklanka lekkiego alkoholu z fermentowanego młodego żyta. Po całym dniu pracy i obfitym posiłku błogość ciała zmuszała do snu. Na pożegnanie była dobra zapłata i obfite wałówki na drogę z wiejskiego chleba z masłem. Za zarobione pieniądze mogłem sobie zafundować 100 kilometrowy spływ mazurski kajakiem. Spłynąłem dwa razy.
Kiedy dostałem dyplom ukończenia technikum trzech kolegów wzięło mnie na wizytę do wróżki w pobliskiej przedwojennej kamienicy. Siwa, gładko uczesana mała staruszka zaprosiła nas do swego pokoju na parterze, gdzie stał mały stół i dwa krzesła. Po kolei siadaliśmy przed nią na wróżenie z kart. Każdemu długo mówiła o jego przyszłości za co brała 5 złotych. Tylko tyle miałem w kieszeni. Nie wiem co długo mówiła kolegom, bo mówiła ściszonym głosem.
Kiedy ostatni usiadłem przy jej stoliku, popatrzyła w karty i powiedziała: „Wyjedziesz za daleką wodę” i słowa zamarły w jej ustach, nie powiedziała nic więcej. Była jak porażona. Byłem w szoku, iż moim kolegom mówiła tak dużo aż mi drętwiały nogi jak od stania w kościele a teraz mi nie mówi nic. Co to znaczy „daleka woda”? Miałem tylko 5 złotych w kieszeni i myślałem, czy mam jej to dać za to jedno zdanie. Ale dałem jej mój ostatni grosz zagubiony myślach o „dalekiej wodzie”.
Dzisiaj, 60 lat później, wiem, dlaczego ta stara wróżka przestraszyła się mojej przyszłości. Ponieważ to o czym teraz wspominam wielu ludziom wyda się niewiarygodne. jeżeli zrobisz coś, co ludziom się wydaje niewiarygodne to mogą cię nazwać oszustem, bo wychodzi to poza zakres ich wyobraźni. Mimo tego ryzyka teraz pod koniec mego życia wam to opiszę.
Stanisław Tymiński
Autobiografia Stanisława Tymińskiego,
już niedługo w sprzedaży