Dniepr potrafi być szeroki. Rozlewisko na południe od Zaporoża wygląda jak morze. Zobaczyłem je po raz pierwszy wiosną 2015 roku. Jechałem wówczas z kolegami-reporterami pociągiem do Mariupola. Tory od Zaporoża „w dół” poprowadzone są wzdłuż brzegu rzeki (ba, czasami wręcz groblami), jest więc sposobność, by popodziwiać widoki. Pamiętam, iż przysnąłem – obudziło mnie szturchnięcie któregoś z chłopaków i jego głośne „o kurwa, patrz!”. Spojrzałem – za oknem, po horyzont, widać było tylko wodę. Wzburzona wiatrem, sprawiała wrażenie, iż zaraz wleje się do przedziału; wyglądało to tyleż groźnie, co pięknie.
Dniepr w okolicach Chersonia jest dużo, dużo węższy. Po prawdzie to rozczarowująco wąski, bo co to jest te 200-300 metrów wstęgi? Ok, mam zaburzenia percepcji w tym zakresie – przez niemal ćwierć wieku mieszkałem tuż przy Wiśle, na odcinku, gdzie ma ona co najmniej pół kilometra szerokości. Winne są też lekcje geografii, gdzie uczyli, iż Dniepr to jedna z najdłuższych rzek w Europie, co jakoś z automatu przywodziło skojarzenia z nie byle jakim korytem.
Ale do rzeczy – pod koniec marca, po wizycie w Tomaryne, wioseczce oddalonej od Dniepru o kilka kilometrów, moja wolontariacka ekipa stanęła przed dylematem, jak wracać? Czy bezpieczniejszą, ale upiornie niewygodną drogą, którą rano przyjechaliśmy z Mikołajewa (nazwanie jej off-roadem to nobilitacja, uwierzcie mi)? Czy asfaltem, w stronę Chersonia, omijając miasto od północy? Wybór niby oczywisty, ale opcja numer dwa oznaczała jazdę do rzeki (do wsi Berysław), a potem kilkanaście kilometrów wzdłuż jej brzegu. Ze świadomością, iż po drugiej stronie stoją ruskie.
– Jeźdźcie szybko, pod żadnym pozorem się nie zatrzymujcie – poradzili żołnierze na blok-poście w Berysławiu.
No to dzida – prowadząca auto Julia chyba została do takich akcji stworzona. Fakt, droga była puściutka, widoczność wspaniała, ale nawierzchnia pełna wybojów. Zrobiłem komórką kilka zdjęć dokumentujących ową „need for speed”, po czym skupiłem się na podziwianiu okolicy. Szosa raz opadała, raz wynosiła się ponad okolicę – wtedy widziałem rzekę. „Dnieprzyk”, jak nazwałem ją w myślach z uwagi na tę lichą szerokość.
I wtedy przypomniałem sobie, jak spoglądałem – przez jakiś czas dzień w dzień, z okna redakcji – na drugi brzeg Wisły w Warszawie. Park praski i zoo wydawały się być na wyciągnięcie ręki. Pracowałem w stolicy przez cztery lata, także po prawej stronie; naprzekraczałem się Wisły chyba setki razy. Cyk – i człowiek był za rzeką. Do samego końca pobytu w Warszawie nie mogłem wyzbyć się poczucia lekkiego surrealizmu w trakcie tych rutynowych przecież doświadczeń. Winna temu była świadomość, iż kilkadziesiąt lat wcześniej rzeka okazała się linią życia i śmierci. Granicą, za którą rozegrał się powstańczy dramat, której przekroczenie – w zależności od kierunku – oznaczało podróż z lub do piekła.
No więc patrzyłem pełen tych refleksji na ów Dniepr, który jawił mi się jako granica dobra i zła. Ale na tym drugim brzegu było tak swojsko, tak nie-inaczej niż po „mojej” stronie…
I jeszcze jedna myśl przyszła mi do głowy – Wisła zatrzymała potężny sowiecki front, w tej wojnie Dniepr pełni rolę zapory przed raszystami, a dużo mniejsze i węższe rzeki okazywały się trudne czy wręcz nie do pokonania dla rosjan. Jako ludzie latamy w kosmos, schodzimy na dno oceanów, a kilkadziesiąt czy kilkaset metrów wody potrafi pokrzyżować nam szyki. Mówimy o wojowaniu, więc w sumie to nie wiem, czy mnie to cieszy, czy martwi. Chyba jak w życiu, wszystko zależy od tego, po jakiej jest się stronie…
—–
Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeżeli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Nz. „Need for speed”/fot. Marcin Ogdowski