Szkolenie na miarę czasów

polska-zbrojna.pl 4 miesięcy temu

Nowe ośrodki szkoleniowe, drony i laserowe symulatory strzelań oraz więcej ćwiczeń – tak polska armia przygotowuje swoich żołnierzy do walki w mieście. Wojna w Ukrainie pokazała, iż wielkie batalie o ośrodki zurbanizowane przez cały czas są możliwe. Odgrywają one bowiem kluczową rolę, jeżeli chodzi o utrzymanie kontroli nad danym regionem, a nierzadko całym państwem.

Znajdują się tu poczta, muzeum, restauracja. Ulice mają swoje nazwy – Cisowa, Dębowa, Sosnowa. Choć wśród zabudowań próżno szukać mieszkańców, miasto na ogół tętni życiem. Przyznać jednak trzeba, w nietypowy sposób. Po drogach przetaczają się wojskowe pojazdy, żołnierze wkraczają do budynków, niosą się odgłosy wystrzałów i słychać huk granatów. Oto Centralny Ośrodek Zurbanizowany „Nowy Mur” w Wędrzynie – największa tego typu placówka na polskich poligonach. To właśnie tutaj żołnierze szlifują czarną taktykę. Innymi słowy: trenują walkę w mieście. W wędrzyńskim ośrodku przez lata ćwiczyli zarówno Polacy, jak i zagraniczni sojusznicy. Dla wielu wizyta tu była nieodzownym elementem przygotowań do zagranicznych misji. Teraz jednak szkolenia nabrały nowego wymiaru. W ich tle zaczęły bowiem pobrzmiewać nazwy ukraińskich miast – Mariupol, Bachmut, Awdijiwka…

REKLAMA

Miecz i tarcza

– Wojna rosyjsko-ukraińska to swoisty miks, jeżeli chodzi o taktykę. Mamy więc walkę w okopach, zasieki i zapory tak charakterystyczne dla I wojny światowej. Równolegle potrzebna jest zdolność oddziaływania na przeciwnika daleko poza linią frontu, co z kolei było typowe dla II wojny światowej. Jedyna różnica polega na tym, iż wówczas głównym orężem były bombowce, a teraz są to pociski rakietowe i statki bezzałogowe. Mamy wreszcie elementy rodem z XXI wieku: wykorzystywanie satelitów, dronów – zarówno rozpoznawczych, jak i bojowych – wylicza gen. bryg. Piotr Fajkowski, dowódca 11 Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej, a jednocześnie CAT-C – unijnego dowództwa, które odpowiada za szkolenie ukraińskich żołnierzy.

W schemat ten doskonale wpisują się też toczone na wschodzie batalie o większe i mniejsze ośrodki miejskie. – Specjaliści od strategii powtarzają chętnie: unikaj walki w mieście, bo ona zużyje twój potencjał. Zmagania w terenie zurbanizowanym zwykle powodują olbrzymie straty zarówno w ludziach, jak i w sprzęcie. Do tego spowalniają tempo działań – podkreśla dr Paweł Makowiec, wykładowca w Zakładzie Obrony Terytorialnej Akademii Wojsk Lądowych we Wrocławiu. A jednak wojna w Ukrainie raz jeszcze pokazała, iż takich zmagań adekwatnie nie sposób uniknąć. Miasta to ośrodki władzy i komunikacyjne węzły, które podczas działań zbrojnych zwykle zamieniają się w twierdze. Odgrywają kluczową rolę, jeżeli chodzi o utrzymanie kontroli nad danym regionem, a nierzadko całym państwem. Często panowanie nad nimi przybiera wymiar symboliczny, o dużym znaczeniu politycznym i moralnym. Ich ominięcie kilka więc daje. Teoretycznie miasto można otoczyć szczelnym kordonem, odciąć od zaopatrzenia i czekać na jego kapitulację. Ale tego rodzaju taktyka wymaga zaangażowania ogromnej liczby wojska i… czasu.

Dlatego dowódcy z reguły wybierają inny wariant. Albo próbują zająć miasto z marszu, albo też skupiają wysiłki na przełamaniu zorganizowanej obrony i wprowadzeniu do niego swoich wojsk. Zwykle łączy się to z dążeniem do wyniszczenia broniącego się przeciwnika, a także samej miejscowości. – Wojna w Ukrainie pokazuje żywotność klasycznego modelu. Walki o poszczególne miasta to batalie o dużej intensywności z wykorzystaniem artylerii i w mniejszym stopniu lotnictwa. O tym stratedzy pisali choćby w czasach zimnej wojny. Mało tego, gdyby otworzyć pracę gen. Stefana Grota-Roweckiego na temat walk ulicznych, to można się przekonać, iż instrukcje tam zawarte są przez cały czas aktualne, chociażby w kontekście Ukrainy – zaznacza dr Makowiec.

Wszystko to sprawia, iż NATO powinno wrócić do korzeni – zarówno jeżeli chodzi o sposób myślenia, jak i szkolenia własnych żołnierzy. – W ostatnich latach z podobnym sposobem walk w mieście kilkakrotnie zetknęli się Amerykanie. Stało się tak w irackich Faludży i Mosulu. Intensywność tych działań była duża, a użyte podczas nich środki bardzo różnorodne. Niemniej jednak pododdziały US Army [wojsk lądowych] nie walczyły tam z regularnym wojskiem, ale islamskimi bojówkami – wspomina dr Makowiec.

Postulowany powrót do korzeni należy obwarować licznymi zastrzeżeniami. A te związane są z postępem technicznym. Prawdziwą rewolucję przyniosło na przykład wprowadzenie do użytku dronów. – Bezzałogowe statki powietrzne zmieniły sposób dowodzenia począwszy od szczebla plutonu. Dowódca widzi swoich żołnierzy z powietrza, a dzięki temu łatwiej może kierować ich poczynaniami. Drony pomagają też w prowadzeniu rozpoznania – przypomina gen. bryg. Piotr Fajkowski. W pewnym sensie jednak stanowią one broń obosieczną. – Korzysta z nich również przeciwnik. On także może namierzyć pozycje naszych pododdziałów, a choćby przypuścić z góry atak, zrzucając z drona granat – zaznacza dowódca CAT-C.

Przy tym wszystkim pamiętać trzeba jeszcze o jednym niezwykle istotnym szczególe. Współczesne pole walki rozciąga się także na cyberprzestrzeń. Na froncie przeciwnik nieustannie podejmuje próby zakłócenia pracy urządzeń elektronicznych. jeżeli uda mu się to osiągnąć, drony zostają uziemione. A wtedy też żołnierze ponownie są zdani na tradycyjne metody walki. – To znana od wieków zasada miecza i tarczy. Skonstruowanie jednego rodzaju broni automatycznie pociąga za sobą wynalezienie środka zaradczego. Na wojnie proces ten jeszcze przyspiesza – podkreśla gen. bryg. Fajkowski.

Wyzwanie na czarno

Sytuacja w Ukrainie jest zresztą bardzo dynamiczna pod każdym względem. – Co chwilę pojawia się tam jakaś nowinka związana z taktyką czy wykorzystywaniem sprzętu. Staramy się dowiedzieć o tym jak najwięcej. Rozmawiamy z ukraińskimi instruktorami, którzy towarzyszą szkolącym się u nas pododdziałom. Ich wiedza przydaje się nie tylko w konstruowaniu scenariuszy na potrzeby misji. Jest ona ważna także dla naszych żołnierzy – zaznacza gen. bryg. Fajkowski. Ci powtarzają, iż choć treningi związane z czarną taktyką są bardziej niż dotąd intensywne i różnorodne, ich liczba nie wzrosła. Niebawem jednak może się to zmienić.

– Na podstawie wniosków z konfliktu rosyjsko-ukraińskiego przeprowadziliśmy przegląd programów szkolenia. Zwiększyliśmy liczbę godzin przeznaczonych na szkolenie z wykorzystaniem oddziałów szturmowych – informuje ppłk Marek Pawlak, rzecznik prasowy Dowództwa Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych. W ramach ćwiczeń i treningów będą realizowane epizody związane z odzyskaniem utraconego obszaru zurbanizowanego.

– Czarna taktyka to najtrudniejszy element żołnierskiego rzemiosła – nie ma wątpliwości mł. chor. Adrian Maciejak, zastępca dowódcy plutonu z 12 Brygady Zmechanizowanej. Przede wszystkim dlatego, iż walkę prowadzi się w bliskim kontakcie, praktycznie twarzą w twarz z przeciwnikiem. Choć to określenie nie do końca precyzyjne, bo przeciwnika zwykle nie widać. Czai się w pobliżu, za ścianą, w piwnicy, za stertą gruzu. Może pojawić się w każdej chwili, z zaskoczenia, a wtedy czas na reakcję liczy się w sekundach. – Dlatego też operując w mieście, trzeba mieć oczy dookoła głowy. Zwracać uwagę na najwyższe piętra budynków, a przy tym nie zapominać o piwnicach czy kanałach. To biegunowo odległe od liniowej walki w okopach – dopowiada Mateusz [na prośbę jednostki nie podajemy nazwiska], dowódca kompanii rozpoznawczej z 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej. – Co więcej, należy liczyć się z tym, iż środowisko walki będzie się nieustannie zmieniać. Most, przez który przechodziliśmy poprzedniego dnia, zawali się pod wpływem bombardowania, droga stanie się nieprzejezdna, zniknie piętro budynku. Przeciwnik straci część starych kryjówek, ale zyska przynajmniej kilka nowych możliwości. A nas sytuacja zmusi do zrewidowania części planów – dodaje.

Na tym rzecz jasna nie koniec. Ciężar walk w mieście zawsze spoczywa na piechocie. – Lata mijają, świat się zmienia, a w tej sferze nikt niczego nowego nie wymyślił – zaznacza mł. chor. Maciejak. W labiryntach ulic i budynków używanie pojazdów opancerzonych, nie mówiąc już o czołgach, nie ma większego sensu. Stanowią one zbyt łatwy cel. Do tego czy innego kwartału można je wprowadzić dopiero po jego opanowaniu. Teoretycznie piechota nie pozostaje do końca osamotniona. – Pododdziały operujące w terenie zurbanizowanym powinny mieć zapewnione wsparcie ogniowe artylerii, lotnictwa czy coraz częściej spotykanych uderzeniowych bezzałogowców, nie zawsze jednak jest to możliwe – przyznaje ppłk Robert Sałagan, dowódca batalionu z 12 Brygady Zmechanizowanej. W terenie zabudowanym należy operować w małych, rozproszonych formacjach.

– Punkt wyjścia stanowi drużyna, która w polskim wojsku, oprócz załogi pojazdu, składa się z dowódcy i tylko czterech żołnierzy. Z dwóch takich drużyn robimy jedną – wyjaśnia mł. chor. Maciejak. Inaczej jest choćby w US Army. – Tam drużyna stanowi zamkniętą całość. Składa się z dwóch czteroosobowych zespołów i dowódcy. A to daje większe możliwości – przyznaje podoficer. Oczywiście w zależności od powierzonych zadań pododdziały mogą być ze sobą łączone, a formacje powiększane. – W opanowanie konkretnego budynku trzeba zaangażować minimum pluton – podkreśla mł. chor. Maciejak. I tak część żołnierzy tworzy pododdział zapewniający wsparcie ogniowe. Ich zadaniem jest związanie ogniem nieprzyjaciela. Kolejny pododdział odpowiada za wykonanie przejścia. – Wkraczając do budynku, należy unikać drzwi i okien, bo te przeciwnik mógł wcześniej dodatkowo zabezpieczyć – na przykład zostawiając improwizowane materiały wybuchowe. Lepiej wybić otwór w ścianie – tłumaczy podoficer.

Do wnętrza budynku wkracza pododdział szturmowy. Jego zadaniem jest przeszukanie poszczególnych pomieszczeń. Tam również mogą czekać przykre niespodzianki: przeciwnik ukryty za meblami, rozciągnięte przy ziemi linki, które aktywują ajdika [IED, czyli improwizowane urządzenie wybuchowe], granat w szklance postawiony u szczytu przymkniętych drzwi, który po ich popchnięciu spada żołnierzom wprost na głowę. – W takim przypadku należy minimalizować ryzyko. A przydają się do tego chociażby drony – te miniaturowe mogą latać choćby wewnątrz pomieszczenia, przekazując nam sygnał na żywo – przyznaje mł. chor. Maciejak.

I tu znów dochodzimy do możliwości, jakie daje nowoczesna technologia. Drony to jedno. Kolejną kwestią jest łączność. – Kiedyś komendy wydawane były przez radio. Teraz żołnierze mogą korzystać na przykład z systemu ATAK (Android Tactical Awareness Kit). To oprogramowanie pozwalające śledzić pozycje innych użytkowników. Dzięki niemu dowódca plutonu wie, gdzie w danym momencie znajdują się jego żołnierze. Może też wydać im odpowiednie dyspozycje. To ważne choćby dlatego, iż pozwala zminimalizować zagrożenia związane z tzw. friendly fire. Działania w mieście zwykle przecież cechuje duża dynamika, a napięcie jest ogromne. W takiej sytuacji łatwiej o pomyłkę – podkreśla mł. chor. Maciejak.

ATAK występuje w wersji cywilnej, którą można ściągnąć na telefon komórkowy, ale też wojskowej. Wówczas żołnierze mają do dyspozycji specjalne urządzenia. Oprogramowanie od lat jest używane w amerykańskiej armii. – W polskim wojsku czekamy jeszcze na upowszechnienie tego typu rozwiązań, choć na potrzeby ćwiczeń korzystamy z wersji cywilnych – zaznacza podoficer z 12 BZ. Oczywiście także tego rodzaju urządzenia, podobnie jak drony, mogą zostać zakłócone przez cyberatak. A jeżeli tak się stanie, wracamy do punktu wyjścia. Karabin, chłodna głowa, stalowe nerwy…

Obrona w cenie

– Przygotowanie żołnierzy do walki w mieście to sprawa niezwykle trudna – przyznaje Mateusz z kompanii rozpoznawczej 17 BZ. – kilka jest tutaj gotowych schematów, a te istniejące obejmują jedynie najprostsze procedury. Dowódcy często muszą improwizować, zdać się na swoje doświadczenie, ale też intuicję – dodaje. Wojna w Ukrainie postawiła przed żołnierzami kolejne wyzwania. – W wielu głowach utrwalił się obraz żołnierzy, którzy wkraczają do budynku, a chwilę później wyprowadzają z niego pojmanych przeciwników. Tymczasem konflikt rosyjsko-ukraiński pokazał, iż sprawa jest daleko bardziej skomplikowana – zaznacza oficer. Z jednej strony walka w terenie zurbanizowanym wymaga ogromnej dynamiki i mobilności. Żołnierze ze względu na drony przeciwnika muszą zmieniać pozycje, a przy tym szukać dróg niewidocznych z powietrza: przez budynki, piwnice, kanały… Z drugiej, nierzadko walki choćby o jeden budynek są długotrwałe i żmudne.

Tymczasem walka w terenie zurbanizowanym to nie tylko szturmowanie pozycji przeciwnika. Żołnierze muszą być gotowi także na obronę dzielnicy czy miasta. – Widziałem, jak tego rodzaju działania trenuje się w Wielkiej Brytanii. Dwukrotnie brałem udział w ćwiczeniach „Cambrian Patrol”, które w scenariuszu miały tego rodzaju epizod – wspomina oficer z 17 BZ. – Na poligonie w Sennybridge funkcjonuje ośrodek z zewnątrz podobny trochę do COZ-u w Wędrzynie. Część budynków została jednak przygotowana z myślą o obronie. W pomieszczeniach powstały dodatkowe przejścia, w oknach punkty obserwacyjne i strzeleckie, a w niektórych zamontowano także… monitory. Spoglądając w nie, obrońcy widzą na przykład czołg, który muszą ostrzelać. To doskonałe połączenia świata realnego z symulacją – dodaje.

Polska armia takich możliwości jeszcze nie ma, ale czasu marnować nie zamierza. W Centrum Szkolenia Wojsk Obrony Terytorialnej kilka tygodni temu ruszył pilotażowy kurs poświęcony prowadzeniu działań obronnych w mieście. – Program ułożyliśmy na podstawie analizy wydarzeń z wojny w Ukrainie i doświadczeń z konfliktów zbrojnych z trzech ostatnich dekad – wyjaśnia płk Przemysław Żukowski, komendant CSWOT-u. – W kursie wzięli udział dowódcy plutonów i sekcji. Łącznie było ich kilkudziesięciu. Najpierw zapoznali się z teorią walki w terenie zurbanizowanym, następnie realizowali zadania praktyczne – dodaje. Pierwsze polegało na opracowaniu koncepcji obrony plutonu i sprawdzeniu jej podczas symulacji taktycznej. Kursanci korzystali przy tym z makiet wiernie odwzorowujących budynki szkoleniowe, które znajdują się na terenie CSWOT-u. – Podczas przygotowywania punktów oporu dowódcy mieli do dyspozycji specjalistyczny sprzęt i wyposażenie pododdziałów lekkiej piechoty – tłumaczy płk Żukowski. Potem żołnierze operowali już w terenie. – Przydatność kursu zostanie poddana analizie przez Dowództwo WOT. jeżeli ocena wypadnie dobrze, najpewniej zostanie wprowadzony do systemu szkolenia na stałe. Liczę, iż w przyszłości z naszej pracy skorzystają nie tylko pododdziały lekkiej piechoty, ale także żołnierze innych rodzajów sił zbrojnych – podsumowuje płk Żukowski.

Koniec z umownością

Programy szkoleniowe to jedno. Równie ważna jest baza, z której mogą skorzystać polscy żołnierze. A ta powoli się rozrasta. Największym ośrodkiem do trenowania walk w mieście pozostaje wspomniany już wędrzyński COZ. – Umożliwia on prowadzenie szkolenia do szczebla batalionu wraz ze środkami wsparcia i wzmocnienia – informuje ppłk Pawlak z DGRSZ. Ośrodek, jak zgodnie przyznają żołnierze, wymaga liftingu. Ale i w obecnym kształcie ma sporo atutów. – Zwrócili na to uwagę choćby Ukraińcy, którzy trafiają tutaj w ramach CAT-C. Budynki nie mają okien i drzwi, przez co ośrodek przypomina trochę spustoszone przez wojnę miasto… To wzmacnia realizm szkolenia – zaznacza gen. bryg. Fajkowski. Niemniej ośrodek w najbliższych latach będzie się zmieniał. – Ministerstwo zarezerwowało pieniądze na jego modernizację. w tej chwili jesteśmy na etapie uaktualniania wcześniejszych koncepcji – informuje mjr Marcin Ciszewski, rzecznik prasowy Ośrodka Szkolenia Poligonowego Wojsk Lądowych w Wędrzynie.

W ostatnim czasie armia wzbogaciła się również o ośrodek, który powstał na poligonie w Orzyszu. Jego budowę dofinansowało NATO. Kompleks składa się z blisko 20 różnej wielkości budynków, ulic, skrzyżowań, a choćby podziemnych przepustów. Jego część stanowi hala z wnętrzem podzielonym ściankami. Ponad nimi została zainstalowana platforma, z której instruktor może obserwować żołnierzy. Ocenia, czy w prawidłowy sposób wkraczają oni do poszczególnych pomieszczeń i czy prawidłowo się po nich poruszają. – Tutaj z kolei można szkolić wojska do szczebla kompanii – zaznacza ppłk Pawlak.

W kolejce na wprowadzenie zmian czeka Centrum Szkolenia Bojowego w Drawsku Pomorskim. Żołnierze ćwiczący na największym polskim poligonie korzystali swego czasu z niewielkiego kompleksu, potocznie zwanego Mogadiszem. W jego miejscu miał powstać większy ośrodek. Na razie budynki zostały rozebrane, a teren czasowo wyłączony z użytkowania.

Kluczową nowością na polskich poligonach są jednak zakupione niedawno laserowe symulatory strzelań (LSS) firmy Saab. Składają się one z nakładek na broń, czujników, które mają na sobie żołnierze i pojazdy, oraz anten służących do przesyłania sygnału. Kiedy ćwiczący naciska na spust, uruchamia mechanizm emitujący laserową wiązkę. A jeżeli ta dosięgnie przeciwnika, wychwyci ją nadajnik, a system odnotuje trafienie. – Rozwiązanie to pozwoliło podnieść realizm szkolenia na niespotykany wcześniej poziom – podkreśla ppłk Sałagan z 12 BZ. Z symulatorów korzystają żołnierze szkolący się w Wędrzynie i Orzyszu. Dodatkowo pierwszy z ośrodków dysponuje systemem symulacji walki miejskiej. To także produkt Saaba. – Pozwala on śledzić i analizować działania żołnierzy wewnątrz budynków. Na razie możemy nim objąć trzy obiekty, ale zapotrzebowanie jest większe – przyznaje mjr Ciszewski i dodaje, iż wędrzyński OSPWL złożył już stosowne wnioski w tej sprawie.

Szkolenia przygotowujące do walki w mieście nie ograniczają się jednak do poligonów. Żołnierze starają się także wychodzić poza wspomniane ośrodki. – Przydatne w szkoleniu są tzw. kill house’y, które można urządzić samemu na przykoszarowych pasach ćwiczeń, poligonach, a choćby w terenach przygodnych. Często wystarczy odpowiednia aranżacja opuszczonego budynku – zaznacza ppłk Sałagan.

A chor. Maciejak dodaje: – Swego czasu mieliśmy okazję trenować w autentycznym miasteczku. W Nowogrodzie na Podlasiu uzyskaliśmy zgodę lokalnych władz, porozumieliśmy się z mieszkańcami. Żołnierze przemieszczali się po ulicach, podwórkach, wchodzili do budynków gospodarczych, a choćby niektórych domów. Oczywiście nie używali amunicji – choćby tej ślepej. Mogli jednak przećwiczyć elementy taktyki, i to w naturalnym środowisku, w myśl maksymy: „trenuj tak, jak będziesz walczył”.

Walka w mieście to jeden z wielu elementów żołnierskiego rzemiosła, którego znaczenie zostało w ostatnim czasie uwypuklone za sprawą wojny w Ukrainie. Niewykluczone, iż polscy żołnierze związanych z tym umiejętności nigdy nie będą musieli wykorzystać. Należy być jednak gotowym na każdą ewentualność. Zwłaszcza w tak niepewnych czasach.

Łukasz Zalesiński
Idź do oryginalnego materiału