W niedawnym komentarzu dla Onetu Marcin Wyrwał nawołuje do zerwania traktatów ograniczających stosowanie min przeciwpiechotnych i masowego minowania granicy Polski z Białorusią i Rosją. W ten sposób popiera postulat emerytowanego generała Waldemara Skrzypczaka, który zachęca do podobnych działań.
Powołując się na swoje doświadczenie na wojnie rosyjsko-ukraińskiej Wyrwał przekonuje, iż chociaż miny przeciwpiechotne stanowią zagrożenie dla cywilów, są jednocześnie bardzo skutecznym „zabezpieczeniem życia i posiadłości przed agresorem”. Jego kuriozalny wywód dla Onetu każe zadać pytanie: przeciwko jakiemu zagrożeniu ze wschodu mamy się bronić przy pomocy przeciwpiechotnych min i co to adekwatnie oznacza dla mieszkańców Polski – szczególnie zamieszkujących przygraniczne tereny? Jakim życiom i należącym do nich rzeczom należy się ochrona, a jakie jesteśmy gotowi poświęcić na polach minowych?
Słuchaj podcastu autora tekstu:
W swoim tekście Wyrwał opisuje efektywność min przeciwpancernych i przeciwpiechotnych na przykładzie trwającej wojny. Jedne mogą człowieka zabić, inne tylko urwać nogę poniżej kolana, a jeszcze inne wysadzić w powietrze kombajn lub czołg. Same pola minowe nie wystarczą. Potrzebna jest też pilna budowa mocnej linii fortyfikacji na długości 650 km. Skoro przywołany jest przykład ukraiński, to bądźmy konsekwentni i powiedzmy otwarcie, co to może oznaczać dla Polski.
Które wsie i miasta Polski zaminować?
W artykule dla „The Economist” były głównodowodzący ukraińskich sił generał Walery Załużny pisał o znaczeniu sprzętu do rozminowywania okupacyjnych pól minowych, które w niektórych miejscach mają szerokość 20 km. jeżeli dodać do tego, jak chce Wyrwał, linie fortyfikacyjne, to w przypadku obecnego frontu potrójna linia obrony wojsk rosyjskich ciągnie się na głębokość choćby 46 km. Wyrwał ocenia, iż to właśnie takie wojskowe obiekty inżynieryjne nasycone minami przeciwpiechotnymi powstrzymały ukraińską ofensywę, a ukraińskie szpitale zalała fala żołnierzy z urwanymi kończynami.
Jeśli rządzący okażą się podatni na podobne sugestie, to polskie „dmuchanie na zimne” zacznie się od masowych wywłaszczeń i przesiedleń ludzi. W pierwszej kolejności z mapy znikną takie miejscowości jak Terespol, Czeremcha, Białowieża, Krynki, Kuźnica, Sejny, Gołdap, Węgorzewo z Bartoszycami oraz Braniewo. Następnie Biała Podlaska, Siemiatycze, Hajnówka wraz Bielskiem Podlaskim, Michałowo z Gródkiem, Dąbrowa Białostocka z Sokółką oraz Elbląg zamienią się w forty otoczone rowami przeciwpancernymi i systemem bunkrów. Nie warto choćby wspominać o dziesiątkach małych wsi, chociażby takim Usnarzu Górnym, bo czoło pola minowego będzie musiało przechodzić dokładnie tam, gdzie dzisiaj stoją domy mieszkańców. A te stoją bezpośrednio przy bezużytecznym, zbudowanym za 2 mld złotych płocie, który miał rozwiązać wszystkie problemy migracyjne Polski i skutecznie odgrodzić ją od problematycznego sąsiada i wszelkich zagrożeń ze Wschodu.
To jednak tylko początek. Bądźmy bowiem szczerzy do bólu – są pola minowe przeciwpiechotne, ale są też przeciwokrętowe i przeciwdesantowe. Niewielu chce o tym pamiętać, ale Polska graniczy z najbardziej zmilitaryzowanym obszarem w tej części Europy – z Obwodem Kaliningradzkim, gdzie stacjonuje flota bałtycka. Mówiąc „a”, trzeba powiedzieć „b”: system pól i fortyfikacji nie będzie miał sensu jeżeli nie zaminuje się Zalewu Wiślanego i Zatoki Gdańskiej.
Port w Elblągu traci automatycznie na znaczeniu nie dlatego, iż jest płytko i nie ma infrastruktury, ale dlatego, iż świeżo wykopany kanał i podejścia do niego muszą być pilnie zaminowane. Podobnie z portami w Gdański i Gdyni. Całe szczęście Krynica Morska jest nieduża, więc wywłaszczyć i przesiedlić trzeba będzie tylko 1100 mieszkańców. Trochę gorzej będzie ze Stegną, bo tam mieszka ponad 2 tysiące osób. Hel, pewnie podobnie jak za komuny, stanie się zamkniętym miasteczkiem. Takie szczelne zaminowanie wybrzeża jest być może najbardziej palącą potrzebą, bo Polska po prostu nie posiada marynarki wojennej. Tak czy inaczej, evergreen Ireny Santor, w którym śpiewa, iż „już nie ma dzikich plaż”, od dzisiaj nabierze całkowicie innego znaczenia.
Wiosenna psychoza militarna
Logicznych braków w wywodzie Wyrwała jest więcej, bo czemu mowa o minowaniu tylko granic z Rosją i Białorusią? Czy nie należałoby również zaminować granicy polsko-litewskiej, ze względu na jej strategiczne znacznie, występujące powszechnie pod nazwą „przesmyk suwalski”? A co z granicą z Ukrainą? jeżeli rosyjska armia pokona Ukrainę, to także ta granica będzie źródłem zagrożenia.
Obostrzenie populistycznej psychozy militarnej w Polsce w zadziwiający sposób następuje na wiosnę. I za każdym razem halucynacje wroga wydają się śmiertelnie realne. Czy pamiętamy jeszcze zagrożenie wagnerowcami sprzed roku? Ministrowie i premierzy na wyścigi jechali pod płot na białoruskiej granicy i wypatrywali dywersyjnych grup „najbardziej niebezpiecznych bojowników na świecie”? Nie pomagały apele specjalistów, którzy powtarzali, iż nie istnieje choćby cień zagrożenia dla Polski, iż to zdemoralizowana i pozbawiona wartości bojowej zbieranina wykolejeńców, koczująca w barakach na wschodzie Białorusi. Zdrowy rozsądek przegrywał, a strach przed „legendarnymi wagnerowcami” rósł tym mocniej, im dalej ktoś znajdował się od białoruskiej granicy.
W tym roku jest podobnie. Brytyjski wywiad oficjalnie podaje, iż armia rosyjska straciła już ponad 450 tys. żołnierzy. Wiemy, iż od tygodni próbuje zdobywać Czasiw Jar, iż jej żołnierze nie wyszli choćby na granice administracyjne odwodów donieckiego i ługańskiego. Gospodarka rosyjska ledwo ciągnie, Gazprom po raz pierwszy od ćwierć wieku wykazał straty, brakuje rąk do pracy, inflacja szaleje, a korupcja kwitnie. W tym samym czasie Marcon i Cameron deklarują gotowość włączenia się ich państw do działań wojennych na terytorium Ukrainy, jeżeli spełnione zostaną określone warunki. Wśród nich włoska gazeta „La Repubblica” nieoficjalnie wymienia właśnie zbrojne prowokacje wobec państw wschodniej flanki NATO.
Polskie władze i eksperci, zamiast brać przykład z tego, jak można na arenie międzynarodowej politycznie rozgrywać słabnąca Rosję, zajmują się – podobnie jak do niedawna pisowscy populiści – straszeniem wojną i bez tego skołowanych obywateli we własnym kraju. Władza się zmieniła, ale okazuje się równie reaktywna, tchórzliwa i parafiańska, podczas gdy to „stara i niemrawa Europa” rzuca odważne wyzwanie obłąkanemu satrapie z Kremla.
Może zamiast minować lepiej rozmawiać?
Z perspektywy granicznej – mieszkam bowiem kilka kilometrów od granicy z Białorusią i nie ukrywam, iż pewnie mój dom musiałby zniknąć z powierzchni ziemi, by spełnić fantazję Wyrwała o fortyfikacjach – postulatem dla rządu Tuska nie jest minowanie lądu i morza, a ich rozminowywanie. Pilnie należy usunąć miny zalegające w różnych miejscach na terenie całego kraju, by ułatwić obronę w razie wojny, ale i w razie innego rodzaju kryzysów.
Ważniejsze od rozrzucania min przeciwpiechotnych w terenie nadgranicznym jest pilne odbudowanie obrony cywilnej. W przylegających do granicy z Białorusią gminach i powiatach przez ostatnie lata dokładnie nikt nie zorganizował spotkania z mieszkańcami w granicznych sołectwach i nie poinformował, gdzie, co i jak na wypadek, gdyby wojna. Mieliśmy za to zawał pikników wojskowych, gdzie kilkuletnim dzieciom pozwalano potrzymać broń snajperską i pogłaskać wóz opancerzony, a wszystko to uwieczniano na wesołych zdjęciach. Czasami tylko podczas pokazowych lotów helikoptery zrywały przypadkiem linie wysokiego napięcia lub gubiły niebezpieczne przedmioty w lesie.
Może złą strategią obronną jest utwardzanie dróg leśnym bezpośrednio na granicy oraz prowadzenie masowych wycinek granicznych lasów, które stanowią naturalną przeszkodę w prowadzeniu wrogich działań ofensywnych? A od czasów PiS-u to właśnie się dzieje na polsko-białoruskiej granicy i wręcz przybiera na sile. Budowa płotu przeciwko migracji pociągnęła za sobą nie tylko kilkumiliardowy budżet, ale i masowe udrażnianie i rozbudowywanie dróg prowadzących do granicy, co z punktu widzenia wojennej strategii wydaje się działaniem wręcz kuriozalnym.
Na pewno trzeba usunąć minę zalegającą pod strukturami społeczeństwa obywatelskiego na terenach przygranicznych. Kryzys humanitarny zniszczył zaufanie lokalnych aktywistów i mieszkańców do struktur siłowych państwa, a bez takiego zaufania służby tam działające są na półślepe. Tymczasem do sądu trafił właśnie akt oskarżenia przeciwko znanej i cenionej etnografce z Hajnówki, której prokuratura zarzuca udzielenie korzyści osobistej osobom trzecim poprzez dostarczenie pożywienia i ubrania podczas ich pobytu w lesie (sic!). I to się dzieje, kiedy prokuratorem generalnym jest Adam Bodnar – w przeszłości rzecznik praw obywatelskich i prezes Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
Jednocześnie nie słychać, by te same organy chwaliły się sukcesami w rozbijaniu zorganizowanych szajek przemytniczych, żerujących na ludzkiej desperacji i nieszczęściu. Wyjątkiem jest robicie szajki przemytniczej w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ale to nie wymagało szczególnych działań operacyjnych, bo ci zorganizowali human-trafficking na rympał.
Potężne miny przeciwpancerne podlegające rozbrojeniu leżą w samym centrum kraju. Ostatni przypadek odwróconego przez białoruskie służby sędziego Szmydta jest tylko czubkiem góry lodowej, który pozwala się domyślać skali infiltracji środowisk politycznych (nie tylko skrajnych) przez obce wywiady.
Może warto też zwrócić uwagę na handel z państwami agresorami. Podczas gdy jedni nawołują do minowania granicy, pozostaje ona przepustowa dla handlu z Łukaszenką i Putinem. Polska współfinansuje tym samym reżymy w Mińsku i Moskwie. Może czas rozbroić tą minę chciwości? Czy rzeczywiście uznajemy za normalną sytuację, kiedy budujemy kilkudziesięciokilometrowe fortyfikacje na granicy, ale przez pozostałe otwarte przejścia graniczne przez cały czas spokojnie toczy się handel, a piwo z polskich browarów dumnie pręży się na półkach w marketach w Królewcu?
Nie można na koniec nie wspomnieć o minie narastającego populizmu antyukraińskiego w Polsce, którego najmocniejszym wykwitem były ostatnie protesty rolnicze i blokowanie granicy. Obecny rząd wykazał się daleko posuniętym zrozumieniem dla populistycznych postulatów i coś każe podejrzewać, iż gra szła nie o ukraińską produkcję rolną, a o wynik wyborów samorządowych. Wybory się odbyły, nikt już nie pamięta o blokadach i postulatach, ale bakcyl populizmu antyukraińskiego pozostał i się namnaża. Tych min do rozbrojenia jest znacznie więcej i trzeba się natychmiast zająć ich neutralizacją.
Minowanie Polski na zapas
Wyrwał twierdzi, iż z minowaniem trzeba się spieszyć. Okazuje się jednak, iż współczesny pojazd do minowania jest w stanie zaminować pas o szerokości 250 metrów o długości 40 kilometrów zaledwie w godzinę. Oznaki przygotowań do militarnej napaści służby wywiadowcze są w stanie wykryć z dużym wyprzedzeniem, bo nie da się nie zauważyć przegrupowania wojsk czy koncentracji wojskowego sprzętu w obszarze przygranicznym. Przekonaliśmy się o tym na przełomie 2021 i 2022 roku, choćby jeżeli nie chcieliśmy wtedy wierzyć w doniesienia amerykańskiego wywiadu. W tej chwili oznak takich działań nie obserwujemy, zwłaszcza jeżeli mowa o Białorusi, której armia nie bierze aktywnego udziału choćby w obecnej wojnie przeciwko Ukrainie, jest słaba, nieliczna i pozbawiona motywacji. Skąd więc ten pośpiech?
Wyrwał odkrywa karty dopiero na końcu swojego wywodu. Otóż minowanie granicy to dmuchanie na zimne, bo zagrożenie „nie jest kwestią tej konkretnej sytuacji, a całej naszej byłej i przyszłej historii”. Innymi słowy musimy się zaminować nie z uwagi na aktualne okoliczności militarne, bo minujemy się historycznie i ze względu na historię, która się jeszcze nie wydarzyła!
Za tym absurdalnie abstrakcyjnym argumentem, wprost z metodyk klasyków geopolityki, kryje się jednak boleśnie namacalny konkret. Wyrwał pisze: „jeżeli jednak szukać korzyści doraźnych, to i taka jest. Od trzech lat białoruski dyktator Aleksandr Łukaszenka posługuje się migrantami jako bronią demograficzną wobec Polski. Tablice informujące o zaminowanym terenie z dnia na dzień zakończyłyby ten problem”. Wszystko staje się nagle jasne. Minujemy się historycznie, ale też realnie, z tym, iż w tej ujawnionej realności naszymi przeciwnikami stają się migranci.
Reporter z całą powagą przekonuje, iż tabliczka w ciemnym lesie z napisem w obcym języku przekona ludzi, którzy są w drodze często od miesięcy, bo uciekają od wojen we własnych krajach, żeby przeskoczyli płot z powrotem do Białorusi? Nie mogę uwierzyć, iż dziennikarz wojenny nie wie, do czego jest zdolny zdesperowany człowiek, który nie ma odwrotu. Pozostaje tylko jedna opcja. Wyrwał nawołuje do tworzenia narzutowych pól minowych wiedząc, iż ludzie w drodze będą na nich tracić nogi, ręce i życie. Okaleczone i rozerwane ciała mają być nauczką dla Łukaszenki, żeby więcej nie używał „demograficznej broni”. Mają sprawić, by ludzie w drodze nie zbliżali się do Polski i prawdopodobnie w ten sposób zapewnić bezpieczeństwo nam tutaj, po drugiej stronie granicy.
To nic, iż zagubiona mina może urwać nogę sąsiadowi, który poszedł na grzyby, albo zabić dziecko, które bawi się w lesie. Ale w końcu czego nie robi się, by bronić swojego życia i posiadłości? W końcu najgorsze, co nas może tutaj spotkać to ten Syryjczyk lub Sudańczyk, którym udało się przejść przez wszystkie wyszukane zapory. Z drugiej strony te pytania mogą się okazać nieaktualne, bo jeżeli realizować plan Wyrwała w pełnej krasie, to nas tu i tak po prostu nie będzie, wszyscy musimy ustąpić nasze życia i posiadłości minom.
Wraz z komentarzem Wyrwała niepostrzeżenie, na łamy najpoczytniejszych portali w Polsce przesącza się brutalna weponizacja migracji już nie tylko ze strony totalitarnej władzy, ale też tych, co chcą myśleć o sobie, iż się jej heroicznie sprzeciwiają.
**
Wojciech Siegień –etnolog, psycholog, absolwent Kolegium MISH UW, ekspert ds. Europy Wschodniej. Prowadził badania terenowe w Białorusi i Rosji, a od 2017 roku w Donbasie. Specjalizuje się w problematyce militaryzacji społecznej i kulturowej. Wraz z Pauliną Siegień prowadzi podcast Na Granicy i Blok wschodni. Radny gminy Dubicze Cerkiewne.