Wojciech J. Antczak mieszka i tworzy w Mississaudze
PREWENTORIUM” – to prawdziwa historia. Prawie czteromiesięczny pobyt głównego bohatera 11-latka, Witka Marzyńskiego w Rabce pozostawił w nim niezatarty ślad. Rozstanie z rodzicami z powodu operacji Mamy oraz rozstanie z jego młodszym o cztery lata bratem Michasiem, z pewnością także wpłynęło na przyszłe relacje między braćmi… Ale ta historia ma swoje szczęśliwe zakończenie, niejako w myśl zasady, iż “nie ma tego złego, co nie wyszłoby na dobre.
Autor
Z nieistniejącej dziś ulicy Kukułczej skręcają w prawo w nieistniejącą ulicę Chabrową i zaraz z niej wchodzą na pole porośniętę wysoką trawą, na wydeptaną ścieżkę prowadzącą do wciąż istniejącej ulicy Puławskiej, jednej z dwóch najdłuższych ulic w Warszawie.
Idzie ich trzech, Stanisław Marzyński, ich tatuś, dziesięciolatka Witka i sześcioletniego Michałka. Idą przez ogromne pole, wielkie dla starszego syna i jeszcze większe, nieogarnione dla młodszego. Idą, obaj bracia prawie niewidoczni. No może jeszcze widoczna jest głowa Witolda – głównego bohatera tej opowieści.
Żona Stanisława i mamusia tych dwóch chłopców, Helena, chorująca od wojny, tej strasznej (jak każda) wojny, Drugiej Światowej, teraz w roku 57-ym, w dwunastym powojennym roku, wreszcie zostaje skierowana na zabieg resekcji płuca, co rokuje nadzieję na zaleczenie tej strasznej (jak i wojna), choroby – gruźlicy. Dlatego oni dwaj przez najbliższe miesiące będą poza domem w jakimś „prewentorium”, o którym nigdy wcześniej nie słyszeli, w nieznanej im miejscowości, w Rabce, gdzieś pod Zakopanem, w górach… Obaj trafią do dwóch różnych ośrodków.
Starszy z braci wróci do domu po trzech miesiącach, a młodszy pozostanie tam na jeszcze jeden trzymiesięczny turnus ze względu na przedłużającą się rekonwalescencję ich matki, a po powrocie z Rabki trafi jeszcze pod opiekę ich dziadka ze strony ojca, dziadka Antoniego, mieszkającego w Łowiczu, rodzinnym mieście Marzyńskich.
I ten pobyt ich dwóch poza domem, to nagłe rozdzelenie ich na długie, bardzo długie ponad pół roku, będzie pierwszym powodem ich rozłamu duchowego, uczuciowego – jakkolwiek by tego nie nazwać.
Dla Witka „zaprawionego” w przebywaniu poza domem, ten kolejny wyjazd wydaje się być choćby atrakcyjny, gdyż rokrocznie wysyłany był na letnie kolonie już od piątego roku życia, więc, zwłaszcza teraz, zaledwie w niecałe dwa tygodnie od rozpoczęcia szkolnego roku, to mogło stać się wydarzeniem! Ale dla młodszego, Michała?
Wychodzą już z tej wysokiej falującej trawy, niebawem skoszonej, a potem wysuszonej, zamienionej w siano podawane koniom z pobliskich Służewieckich Wyścigów Konnych. Od strony Piaseczna widać nadjeżdżajacą kolejkę wąskotorową. Słychać gwizd, pierwszy przeciągły i dwa krótkie, jakby na potwierdzenie, iż ci trzej idący od strony pola widzą już nadjeżdżający pociąg, a maszynista upewnił się, iż i ta wąskotorowa, prowadzona przez niego „ciuchcia” sapiącą, ciągnąc kilka wagonów, też jest przez nich widziana. Kolejka nieznacznie kołysząc się zmierza do Dworca Południowego.
Przed przekroczeniem jedno-torów, ojciec nie omieszka przypomnieć im dwóm, „byście przed wejściem na tory, wcześniej, dużo wcześniej(! ) sprawdzali z lewj strony i z prawej, i jeszcze raz, z prawej i lewej. A potem zrobicie to samo przed wejściem na jezdnię…”
-Czy ty mnie słuchasz?!
To pytanie było skierowane do Witka. Jak zwykle w milczeniu wzrusza tylko ramionami. Ojca „trafia szlag”(Oczywiście przysłowiowy!).
W milczeniu dochodzą do pętli tramwajowej dziewiętnastki przy której jest zielona budka, a w niej kobieta w białym, brudnym fartuchu, wiecznie zmęczona kobieta o wymiętej twarzy, kobieta w wieku trudnym do określenia, sprzedająca głównie piwo beczkowe, ale i butelkowe jasne i ciemne, a także słodycze, kolorowe landrynki na wagę, cukierki-„krówki” zawinięte w gruby papierek, a nie jak te wszystkie inne, jak choćby „sugusy” w kształcie równobocznej kostki, zwane potocznie „mordoklejkami” w nawoskowanym, śliskim papierku z którego można robić „papsy”, ale także z innego papierka po innych cukierkach… A co to są „papsy”? Cierpliwości…
– Co chcielibyście, żeby wam kupić… Coś ze słodyczy? – pyta ich tata.
– Ja bym chciał banana! – pierwszy jak zwykle wyrywa się starszy Witek.
– A ty, synuś?
Michałek milczy z opuszczoną głową. Jego twarz wykrzywia grymas. Jest bliski płaczu.
– Pytam się, co chciałbyś żeby ci kupić?!
– Nic.
– No dobrze, nic! A dla ciebie – zwraca się do Witka. – ma być banan.
– Banan w papierku.
– Banan nie jest opakowany w papierek, a w celofan – poprawia go ojciec.
(A jeżeli chodzi o ścisłość, to „coś” zwane bananem, miało tylko kształt banana i jak banan żółtawą barwę, a wykonane było z bardzo słodkiego ciasta bezowego. Prawdziwe banany znane były tylko starszemu, przedwojennemu pokoleniu i też nie wszystkim, a w powojennej Polsce pojawiły się dopiero na początku lat siedemdziesiątych).
– Naprawdę nic nie chcesz? – ojciec raz jeszcze pyta Michałka.
– Ja chcę do… do domu – odpowiada uderzając w płacz. – Do mamuuusi!
– Masz ci los! Przecież mówiłem wam, iż musicie jechać do prewentorium, bo mamusię czeka poważna operacja! – podniesiony głos ojca jeszcze bardziej wzmaga płacz młodszego syna. Dzieciak jakby wyczuwał, iż może się stać coś jeszcze gorszego niż tylko ten przymusowy wyjazd do tego całego… pre, pre…
Po zreflektowaniu się Stanisław przytula ich do siebie, a potem wchodzi do budki i przynosi dla Witka „banana”, a dla Michałka duży, czerwony lizak-niespodziankę (opakowany także w celofan). Do wyjazdu mają jeszcze kilka godzin. Wyszli z domu dużo wcześniej, bo Stanisław z Poczty Głównej miał zadzwonić do Gliwic, do swojego starszego brata, którego spodziewał się zastać w pracy, a potem pójdą jeszcze do księgarni przy ulicy Brackiej z tyłu „Centralnego Domu Towarowego”, zwanego „Cedetem”. Na szczęście, telefonistka zaledwie po niecałym kwadransie uzyskuje połączenie, a mogło być i gorzej, i najgorzej bo choćby po parugodzinnym oczekiwania wciąż nie było połączenia. „Dlaczego?”
Alejami Jerozolimskimi idą w stronę ulicy Brackiej, do księgarni. Ojciec spodziwwa się dostać poszukiwaną od dłuższego czasu książkę.
Młoda, o pucołowatej twarzy sprzedawczyni występująca w roli księgarza, po wysłuchaniu raz i drugi pytania Stanisława, woła w głąb ciemnego pomieszczenia, zaplecza księgarni.
-Panie kierowniku, tu taki jeden pan pyta o książkę.
Cisza. Po chwili słychać męski głos.
– O jaką książkę sie rozchodzi?
– O jaką książkę sie panu rozchodzi? – powtarza pytanie ta niby księgarka.
– „Nie samym chlebem” Władimira Dudincewa – odpowiada Stanisław.
– Nie ma – odpowiada kierownik wyglądając przez uchylone drzwi.
– A kiedy ewentualnie spodziewją się państwo otrzymać tę pozycję?
Sprzedawczyni i kierownik spogladają na siebie wielce zdziwieni tym pytaniem, które najwyraźniej nie do nich powinno się odnosić i jednocześnie wzruszają ramionami.
– Przepraszam… Do widzenia – odpowiada ojciec tych dwóch chłopców stojących z obojętnymi minami.
Ruszają w stronę ulicy Marszałkowskiej, a nią ku ulicom: Nowogrodzkiej, Żurawiej i Wspólnej. Idą do kina „Metro”. Mają wciąż jeszcze sporo czasu, bo aż trzy godziny do za piętnaście piąta, na tę godzinę wyznaczono zbiórkę wszystkich dzieci jadących do Rabki, do tego czy innego prewentorium.
– Idziemy do kina! – oznajmia tata.
– Hurra!! – wyrywa się jak zawsze pierwszy Witek i po chwili, tylko dla pewności pyta: -To już nie jedziemy do Rabki, prawda?!
– Jedziecie! Ale do odjazdu pozostaje jeszcze niecałe trzy godziny.
– O, kurdeee! A ja żem myślał… – mówi Witek nie kończąc.
– Bez tego „kurde” i nie „żem”, a jak powinieneś prawidłowo powiedzieć? – pyta ojciec.
– Ale co powiedzieć? – pyta się z kolei Witek.
– Nie ja żem myślał, a ja…
– No ja myślałem, iż jak już mamy iść do tego kina to dziś nie pojedziemy do Rabki.
-Przecież mówiłem wam wyraźnie, iż dziś jedziecie do Rabki, ale najpierw we trzech idziemy do kina.
Po przejśiu na drugą stronę ulicy Marszałkowskiej Michałek uderza nagle w płacz.
Przystają.
– Co znowu?! – ojciec spogląda groźnie na zawodzącego jescze głośniej syna. – Pytam się! Czego ryczysz?
– Bo ja chcę do domuu… Nię chcę do żadnego kina! Bolą mnie nogi.
– Dobrze! Przykucnij i odpocznij. Mamy jeszcze trochę czasu.
Michaś przykucnąwszy przestaje płakać. Brudną dłonią ociera gryzące, słone łzy.
– Odpocząłeś już? – pyta tatuś.
– Ale tylko kawałek – odpowiada.
– Nie można odpocząć „kawałek”, a co najwyżej tylko trochę – poprawia go poirytowany rodzic.
– Michał! – włącza się Witek. – Odpoczywaj szybciej, bo nie zdążymy do kina! Prawda, tato?
– Prawda – odpowiada ojciec.
– To wy sami idźcie do tego kina, a ja tu na was poczekam!
– Ależ Michałku, dziecko drogie, przecież… Przestań! Idziemy! – ojciec żąda kategorycznie, po męsku.
Wchodzą do małej salki kinowej z drewnianymi, skrzypiącymi siedzeniami, będącej wciąż nie tak znowu małą dla Witka, nie mówiąc o Michałku. Siadają po środku jako pierwsi i jedyni jeszcze, przyszli widzowie. Stanisław w skąpym, czerwonawym świetle próbuje czytać gazetę. Rezygnuje, wzdychając patrzy na wprost, ku proscenium z granatową kurtyną zasłaniajacą wstydliwie ekran, niczym nagość miejsca intymnego…
Przybywa jeszcze kilka osób. Bezbarwnych, nijakich jak świat w którym przyszło im żyć.
Kątem oka ojciec obserwuje wiercącego się niespokojnie Witka.
– Nie wierć się! Siedź spokojnie!
– Ja sie nie wiercę!
– A co robisz?
– Ruszam się.
– To się przestań ruszać!
– Ale tak całkiem, w ogóle przestać się ruszać?
– Przynajmniej od dzisiaj aż do zakończenia seansu.
– A kiedy skończy się ten cały se… se…
– „Seans” to znaczy pokaz filmowy od początku do końca.
– A kiedy będzie ten koniec?
– Przypuszczam, iż za półtorej godziny… No, może trochę krócej.
– A od teraz, to ile to będzie dokładnie?
– Czego „ile będzie dokładnie”?
– No do końca tego filmu.
– Już ci mówiłem – odpowiada ojciec.
– Tato, długo jeszcze? – pyta ponownie zniecierpliwiony Witek.
Ojciec spogląda na zegarek.
– Mniej niż kwadrans.
– To znaczy, ile minut?
– A ile minut może mieć kwadrans? – pyta z kolei tata.
– Mniej niż pół godziny?
– Oczywiście, iż mniej… A ile dokładnie?
– Dokładnie?
– No wiesz, czy nie wiesz?!
– Tak dokładnie, to ja nie wiem.
– Cholera! Dziecko, jesteś już w czwartej klasie i nie wiesz ile minut ma kwadrans?!
– Mniej niż pół godziny.
– Czyli ile? Pomyśl!… – pyta po chwili: – Pomyślałeś już?!
– Już wiem!
– No ile?
– Dwadzieścia minut – pada zdecydowana i zwięzła odpowiedź.
cdn