Wybierz swojego Miszę

polukr.net 1 tydzień temu

Tegoroczne wybory prezydenckie w Polsce nie przyniosły sensacji, której też, po prawdziwe, nikt się nad Wisłą nie spodziewał. Do drugiej tury weszli kandydaci z zapleczem w postaci dwóch zwaśnionych stron rządzącego krajem od przeszło dwudziestu lat duopolu, liberalno-konserwatywnej Platformy Obywatelskiej (w wydaniu rozszerzonym o przystawki do Koalicji Obywatelskiej) i narodowo-konserwatywnego Prawa i Sprawiedliwości (wzmocnionego wchłonięciem przystawek, z którymi tworzyło Zjednoczoną Prawicę). Wyższość fenomenu, określanego niezbyt pochlebnie mianem POPiSu, uznać musieli przedstawiciele reszty koalicji rządzącej, ugrupowań opozycyjnych oraz nieodłączna część krajobrazu nadwiślańskiej polityki – kandydaci egzotyczni.

Od razu należy zaznaczyć, jak świat długi i szeroki, demokracje mają to do siebie, iż dodają wiatru w żagle ludziom, którzy wbrew wszelkiej logice postanawiają kandydować na rozmaite urzędy – choć, jak słyszy się co jakiś czas w mediach, nie tylko ludziom. Zwierzęta nie od dziś wybierane bywają burmistrzami miasteczek, czy to w geście protestu, czy jako atrakcja turystyczna. W ubiegłorocznych wyborach prezydenckich na Islandii stawkę podbić miała kandydatura szacownego wulkanu imieniem Snæfellsjökull. W 2014 roku na Ukrainie odrzucono natomiast kandydaturę – również na prezydenta – doskonale znanego wszystkim fanom popkultury Dartha Vadera, który to, niezrażony porażką, usiłował też zostać merem Kijowa, a wraz z zastępem innych postaci z „Gwiezdnych Wojen” (m.in. Chewbaccą oraz mistrzem Yodą) dostać się do Rady Najwyższej z ramienia Internetowej Partii Ukrainy. Tego typu prowokacje polityczne mają, oprócz długich tradycji, również pewne sukcesy. Jak inaczej bowiem można nazwać sytuację, w której w ogarniętej zmianami Polsce roku 1991 dziesiąty wynik spośród, bagatela, stu jedenastu komitetów wyborczych osiąga Polska Partia Przyjaciół Piwa, wprowadzając tym samym do Sejmu szesnastu posłów? Zresztą, wybory były to nietypowe, wszak mandaty poselskie uzyskać zdołały między innymi takie efemerydy, jak Komitet Wyborczy Prawosławnych, Sojusz Kobiet Przeciw Trudnościom Życia, Związek Podhalan (wszystkie po jednym pośle), Ruch Autonomii Śląska (dwóch posłów), czy Partia X (trzech posłów), skupiona wokół przykładu bezmiaru jaskrawszego, niż Vader, czy inne prowokacje – Stanisława Tymińskiego, nazywanego Stanem.

Rok wcześniej, w pierwszej turze wyborów prezydenckich ów jegomość uzyskał drugi najlepszy wynik (ok. 23%), ustępując tylko Lechowi Wałęsie (ok. 40%), za to pokonując urzędującego premiera Tadeusza Mazowieckiego (18%). W drugiej turze przegrał – inaczej nikomu nie trzeba byłoby przypominać tej historii – ale z liczbą ponad 3 600 000 głosów. Kim był zatem człowiek, który tak zawrócił w głowie Polakom? Otóż nikim istotnym. Ot, zwykły przedsiębiorca z Kanady prezesujący tamtejszej partyjce libertariańskiej, zupełnie bez znaczenia. W dodatku z interesami w Ameryce Południowej. Do Polski przyjechał adekwatnie bez niczego, a kapitał polityczny zbił na byciu „człowiekiem spoza systemu”.

Od tego czasu polska scena polityczna ustabilizowała się. Mimo to o pójściu w ślady Stana Tymińskiego marzy co roku mnóstwo obywateli, którzy decydują się na start w wyborach prezydenckich. Jednym z nich był – i to dwukrotnie (1995, 2005) – Leszek Bubel, dawny prezes Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, później natomiast Polskiej Partii Narodowej. Ta, zamiast satyrycznej wymowy, oferowała już zgoła inne hasła: antyunijne, antynatowskie, antyżydowskie i antypapieskie (w myśl założeń walki z Kościołem sterowanym przez, bo jakżeby inaczej, Żydów). Powagi (ani poparcia) nie dodawały mu ani głoszone teorie, ani tym bardziej spot wyborczy z 2005 roku, który spokojnie można dziś nazwać małym arcydziełem kinematografii. Czego w nim nie ma! Jest niemowlak recytujący numer listy wyborczej w rytm marszowego werbla, na tle szachownicy polskiego lotnictwa. Jest czarny, niemiecki samochód z tablicą rejestracyjną „HELMUT” podjeżdżający pod zamek w takt anielskich chórów. Jest wysiadający z niego krzyżak rozsypujący euro, po czym żądający kapitulacji i księżniczki… Jest wreszcie księżniczka, cała na czerwono, odgrażająca się grą aktorską na poziomie jasełek, iż woli skoczyć do fosy, niż Niemca. Gwóźdź programu stanowi jednak odziany w pełną zbroję Leszek Bubel z mieczem i tarczą. Pełną napięcia scenę wieńczy spektakularny pojedynek w zwarciu (bez statystów, widać twarz kandydata), z którego niedoszły zbawca Polski wychodzi zwycięsko, powalając wroga, po czym następuje cięcie, a pan Leszek Bubel – ciągle w zbroi, na tle zamku – zaczyna mówić o skorumpowanych pseudo-elitach. Potem są jeszcze kadry na zdjęcia hitlerowskich żołnierzy z września trzydziestego dziewiątego, szyld Boscha (tego od odkurzaczy), Hitlera, placówkę Deutsche Banku, czy zdjęcia dziecięcych więźniów obozu koncentracyjnego, bądź egzekucji cywilów.

Naturalnie, w wyborach prezydenckich nie wszyscy kandydaci egzotyczni wspinają się na te wyżyny absurdu, tak jak i wszyscy pretendenci nie dzielą się na faworytów i egzotycznych – a już szczególnie nie możemy mówić o takim podziale w erze sprzed ukształtowania się duopolu. Wyróżnić możemy zatem dwie fazy w polskiej polityce:

1) Ta sprzed duopolu, czyli kandydaci pierwszej ligi (typowani na zwycięzców, z największym poparciem, dużym zapleczem), drugiej ligi (sondażowe poparcie niegwarantujące drugiej tury, pomimo to cały czas ze znacznym wynikiem, przykładowo Jacek Kuroń w 1995 roku, postać powszechnie znana – choć z początku wróżono mu dobry wynik, ostatecznie spadł w sondażach i koniec końców nie dostał choćby dziesięciu procent głosów) i egzotycznych (vide Bubel, czyli przedstawiciele maleńkich partyjek, kandydujący nierozpoznawalni ludzie spoza polityki, bądź rozpoznawalni aż za bardzo, w złym tego słowa znaczeniu).

2) Duopolowa, naznaczona silną dominacją kandydatów POPiSu, których przewaga utrzymuje się ponad resztą kandydatów, którym co do zasady nie wróży się zwycięstwa, a co najwyżej przyzwoity wynik (m.in. przedstawiciele Polskiego Stronnictwa Ludowego, czy Sojuszu Lewicy Demokratycznej vel Nowej Lewicy). W ich cieniu pozostają kandydaci egzotyczni, liczący na najwyżej jeden procent poparcia (a w większości przypadków to i tak dobry wynik), zwykle pomijani w sondażach i wrzucani do szarego słupka „inni”. Wśród „pozostałych” pojawiają się też kandydatury, za którymi stoją duże nazwiska gwarantujące odzew społeczny, zwykle oparte na hasłach przełamania duopolu (np. gwiazdor rocka Paweł Kukiz w roku 2015 i jego sensacyjne 20% w pierwszej turze, czy wchodzący do polityki prezenter telewizyjny, dziennikarz i publicysta Szymon Hołownia rok później, ok. 14%).

Na progu bycia kandydatem egzotycznym balansował też przez szereg lat kontrowersyjny (a przez to rozpoznawalny) Janusz Korwin-Mikke (1995, 2000, 2005, 2010, 2015), jeden z ojców Konfederacji, która dziś wyrasta na trzecią siłę polityczną w kraju. O ile styl jego działalności publicznej był bliższy Bublowi, uwzględniano go w sondażach i zdarzało mu się przebić próg trzech procent głosów (2015). W chwili, w której Konfederacja weszła do głównego nurtu (a choćby częściowo zaczęła nadawać ton dyskursowi), miejsce Korwina jako prawicowej, wolnościowej alternatywy dla szeroko rozumianego „układu”, zajął Grzegorz Braun. Co prawda współtworzył on z Korwinem Konfederację, która w 2025 roku wystawiła do wyścigu o fotel prezydencki Sławomira Mentzena, ale mimo to zdecydował się na samodzielny start w wyborach, przez co wykluczono go z ugrupowania. Wynik Brauna zaskoczył wielu obserwatorów. Ponad 6%, czwarty najlepszy. Jako zwolennik szeregu teorii spiskowych naturalnie zebrał raczej niezmobilizowany dotychczas elektorat ich zwolenników oraz najskrajniejszej prawicy.

Dobry wynik szeroko rozumianej prawicy (prawicowy PiS popierający Karola Nawrockiego, prawicowa/skrajnie prawicowa Konfederacja z Mentzenem, wreszcie Braun) zbiegł się z ogólnym przesunięciem nastrojów społecznych w Polsce. choćby rządząca Platforma Obywatelska, przez znaczną część zwolenników uznawana dotychczas za bliższą centrolewicy (a przez przeciwników za lewicę) skierowała się na pozycje centroprawicowe. Ofiarami takiego stanu rzeczy okazali się być Ukraińcy.

Rosyjska dezinformacja pracuje non-stop. Jakkolwiek nikt z nas nie spotkał Ukrainek przyjmowanych do lekarza poza kolejką po okazaniu ukraińskiego paszportu (bo taki proceder nie ma miejsca), tak chyba każdy wie, iż taka teoria krąży. Wielu prawdopodobnie spotkało się z sytuacjami, gdy do jej prawdziwości przekonywał ktoś o niej przekonany. Ale nie trzeba wcale fabryki trolli, by spadła sympatia do napadniętego narodu. Obcy w danym społeczeństwie zawsze stali na przegranej pozycji. Ukraińcy w Polsce, z przyznanymi im zasiłkami, byli idealni, by taka Konfederacja wykorzystała motyw przybysza-darmozjada. Inni politycy, zwłaszcza reprezentujący duopol, widząc, iż takie hasła rezonują z częścią społeczeństwa (zwłaszcza tą, która zagłosowała na Mentzena i Brauna) przejmują częściowo tę retorykę, chociażby i w ugładzonej formie (Rafał Trzaskowski i odbieranie świadczeń oszustom, którzy nie przebywają w Polsce). Zawsze można też zagrać sprawdzoną kartą banderyzmu, czy raczej „kultu Bandery na Ukrainie”. Biorąc pod uwagę, iż takie przekonania zasadzone są na marnej wiedzy historycznej (z którą w Polsce nie jest dobrze, jeżeli wyjść poza slogany, a chcieć głębszego zrozumienia procesów), wystarczy, iż kolega opowie, jak znajomy ze studiów pojechał do Lwowa i widział czarno-czerwone naklejki na samochód na stacji benzynowej, by znaleźć potwierdzenie. Albo zobaczyć krążące po Internecie zdjęcie generała Załużnego z wiadomym symbolem.

Na nastrojach antyukraińskich, w złagodzonej formie w stosunku do Brauna, kapitał polityczny budował z pewnością sztab Sławomira Mentzena. Nie musiał przy tym od razu rzucać polaryzujących haseł pokroju „Ukraińce won”, by zdobyć głosy myślących w ten deseń wyborców. Wystarczyły dużo lżejsze komunikaty, ogólne wrażenie, iż nie jest się bezkrytycznym zwolennikiem Ukrainy. Ukrainy, która to – warto zaznaczyć – znacząco Polakom podpadła, chociażby sytuacją ze zbożem na granicy, czy niefortunnymi wypowiedziami prezydenta Zełenskiego. Tacy Rosjanie mieli co rozdmuchiwać. Od wizerunku Ukraińca-darmozjada żywszy jest tylko niewdzięczny Ukrainiec, godzący w narodową dumę Polaków, cierpiących na kompleks chronicznego niedocenienia.

Dużą rolę w wyborach odegrał też strach przed wojną. Nastroje oczekiwania na rychłe zwycięstwo Ukrainy dawno już w Polsce opadły, a pogrzebała je nieudana (choć zapowiadana z pompą) kontrofensywa. Długie miesiące marazmu na froncie i brak spektakularnych sukcesów obrońców zbudowały pewne poczucie beznadziei, które dopełniło porzucenie sprawy ukraińskiej przez nowego-starego prezydenta USA Donalda Trumpa. Niektórzy w Polsce zaczęli straszyć wysłaniem wojsk polskich na Ukrainę, zlewając się przy tym przekazem z rosyjską dezinformacją wieszczącą masową mobilizację i rychłe umieranie Polaków w Donbasie. Widząc emocjonalny odzew społeczeństwa, partie i ich kandydaci zaczęli powtarzać jak mantrę, iż za nic w świecie nie wyślą wojsk na Ukrainę, jakby faktycznie ktoś chciał je wysyłać prosto na front. Rządowe media zbudowały naprędce bezpieczną narrację o Polsce jako twierdzy powstrzymującej napór Rosji na wschodniej flance, zbyt zaabsorbowanej, by wysłać w ramach misji pokojowej chociażby kompanię saperów, żeby się czegoś nauczyła.

Wszystkie te twierdzenie mają strukturę tiktokowo-nagłówkową. Wypłacamy Ukraińcom zasiłki! Co z tego, iż ułatwiają im życie w Polsce, które wiąże się z kosztami i pracą napędzającymi gospodarkę? Nie weźmiemy udziału w operacji stabilizacyjnej na Ukrainie! Co z tego, iż byłaby to doskonała okazja do zdobywania doświadczeń i demonstracji naszej siły? Z kontyngentem w Kosowie nie mieliśmy problemu. Czysta pogoń za głosami, bez baczenia na konsekwencje.

Grzegorz Braun jest kandydatem jawnie prorosyjskim. Jednak to nie jego sympatia dla Kremla pozostaje dla jego zwolenników centralną osią wizerunku, a właśnie antysystemowość, skrajne poglądy i rola herolda głosów antyszczepionkowych, negujących pandemię COVID-19, antysemickich, religijnie zahaczających o fundamentalizm, czy wreszcie, jawna wrogość do Ukraińców w Polsce. Po to właśnie, nie dla przyjaźni z Rosją głosuje się na Brauna.

W rzeczy samej, Polska antyukraińskość nie musi równać się prorosyjskości. Ba, często z postawą antyrosyjską koegzystuje. Tak jest chociażby w przypadku Karola Nawrockiego, kandydata wspieranego przez Prawo i Sprawiedliwość. Szczyci się on, iż jako prezes Instytutu Pamięci Narodowej ściągnął na siebie rosyjski nakaz aresztowania za walkę z radzieckimi pomnikami. Zarazem jednak potrafi podczas spotkanie z Mentzenem podpisać zbieżną z interesami Kremla deklarację, iż nie pozwoli na wejście Ukrainy do NATO. Tu dochodzimy do bańki informacyjnej pod tytułem „wciąganie nas w wojnę, Polscy żołnierze w Donbasie”. I ponownie, sprzedajemy trzeźwy ogląd sytuacji za cenę kilku tysięcy głosów poparcia.

Sytuacja już na tym etapie może się wydawać skomplikowania. Jest jednak jeszcze jedna postać, do której przestawienia podbudową było naświetlenie istoty kandydata egzotycznego. Maciej Maciak, bo o nim mowa, to człowiek znikąd w pełnym tego wyrażenia znaczeniu. Lokalny dziennikarz, którego kariera streszcza się w dziesięciu latach szefowania lokalnej telewizji CW 24tv nadającej we Wrocławiu, raz na jakiś czas nieudane próby startu w rozmaitych wyborach – szczytowe osiągnięcie: rok 2018, 14% na prezydenta Włocławka, inaczej ok. 6100 głosów. Prowadzi również kanał w serwisie YouTube z godzinnymi pogadankami politycznymi. Nieoczekiwanie, ten ktoś – kto dwukrotnie nie sprostał dostaniu się do Rady Miejskiej Włocławka – zbiera wymagane 100 000 podpisów (mechanizm służący filtrowaniu kandydatów zbyt egzotycznych) i startuje w wyborach na prezydenta Polski. Bierze też udział w telewizyjnych debatach prezydenckich, gdzie bez cienia zażenowania deklaruje szczery podziw dla Putina i wygłasza hasła rodem z Russia Today. Ostatecznie, w wyborach uzyskuje dziewiętnaście setnych procenta głosów, czyli ok. 36 000.

Cały ten spektakl z Maciakiem przypominał raczej naprawdę nieudaną próbę zafundowania Polsce drugiego Călina Georgescu, przy kompletnym niezrozumieniu polskich realiów. Podczas debat kandydat Jednej Rosji atakował przede wszystkim Szymona Hołownię za jego antyrosyjskie wypowiedzi, zupełnie jakby rzucał wyzwanie najpoważniejszemu kandydatowi. A Hołownia błyskawicznie Maciakowi odpowiadał, kompromitując go (nie wspominając już o tym, iż ten notorycznie sam się ośmieszał, gubiąc słowa w pół zdania, czy dzwoniąc gdzieś w samym środku debaty – zdaniem złośliwych po dyrektywy z Moskwy). Osoba Maciaka, jego wypowiedzi i, przede wszystkim, miejsce w którym się znalazł, raz jeszcze przypomniały mediom o kłopotach z weryfikacją wymaganych do rejestracji kandydata podpisów, a przede wszystkim wywołały powszechne oburzenie. Zaraz potem śmiech – to, co zaprezentował Maciak było wprost karykaturalne w swej niekompetencji.

Scenariusz w którym za Maciakiem stoją idioci, którzy nie potrafią choćby wskazać, kto prowadzi w sondażach, jest pociągający, ale też niezbyt prawdopodobny. Wyglądało to bardziej, jakby nieświadomy niczego towarzysz Maciak (jak ochrzciły go media) stał się ofiarą czyjegoś zakładu przy wódce, a Fiedia z Aloszą obserwowali jego jąkanie się, zaśmiewając się przy tym do rozpuku. Myślenie takie oparte jest jednak na założeniu, iż prorosyjski kandydat miałby te wybory wygrać. Gdyby miał, naprawdę nie znaleźliby w Polsce lepszego, nie przyłożyli się bardziej, jak z Georgescu? Duopolu nie zdołał złamać choćby prowadzący zaawansowaną kampanię Mentzen, a co dopiero ktoś taki jak Maciak.

W tym miejscu pojawia się konieczność wspomnienia o kimś jeszcze. Kolejnym kandydatem egzotycznym w tych wyborach był Artur Bartoszewicz (0,49%, ok. 96 000 głosów) – szanowany ekonomista, wykładowca akademicki, a przy tym członek różnych stowarzyszeń i organizacji z zakresu bezpieczeństwa i innowacji. Kreował się nowoczesnego, niezależnego i, przede wszystkim, kompetentnego eksperta, by zaraz potem zmyć dobre wrażenie bajaniem o zakupie przez Polskę lotniskowca. Jeszcze w 2022 roku wypowiadał się jako ekspert dla dużych (w tym rządowych) mediów o sankcjach na Rosję, by niecałe dwa lata później udzielać wywiadu znanemu działaczowi prorosyjskiemu, Leszkowi Sykulskiemu, w którym padały takie stwierdzenia o większej szansie na konflikt zbrojny Polski z Ukrainą, niż z Rosją.

Z prorosyjską – zarazem obcą Polsce i Polakom – retoryką oswajać społeczeństwo należy stopniowo. Dezinformacja to jedna droga. Jakkolwiek istnieje sposobność wplatania drogą cyfrową określonych pojęć, czy tematów do dyskursu politycznego, tak warto jest też pokazywać, iż określona wizja świata reprezentowana jest też w prawdziwym świecie. W przypadku Maciaka, człowieka karykaturalnie wręcz prorosyjskiego, nie było założenia, iż ma te wybory wygrać, czy choćby osiągnąć w nich przyzwoity wynik. Wystarczyło, iż był, rzucił kremlowską narrację w eter. Komentowano ją potem, co z tego, iż nieprzychylnie? Celebrytą staje się na zasadzie „byleby mówili, nieważne, czy źle”. Słowa Maciaka to pewien zespół poglądów, który wyleciał z ekranu i mógł się połączyć z już posiadanym, lub nabywanym poprzez dezinformację zestawem własnych. Ale nie musiał, nie po to był. o ile kogoś przekonał – a biorąc pod uwagę jego nieudolność, jest to mało prawdopodobne – sukcesem Rosjan jest fakt, iż taki głos w dyskursie jest.

Kogoś przekona Maciak i jego proste odpowiedzi, kogoś Bartoszewicz, który powie kilka mądrych zdań, po czym załączy kolejne, niemądre, bo prorosyjskie. A może skoro inne były mądre, to i czy to jest takie głupie, jakby się mogło wydawać? Nagle mamy już dwa prorosyjskie głosy, a adekwatnie twarze, które wzbudzają zainteresowanie. To przełożyć się może na wpisanie pewnego nazwiska w wyszukiwarkę. Stamtąd już prosta droga do obejrzenia wywiadu z jednym, lub programów drugiego. A te, za sprawą rozpoznawalności, jakiej przysparza debata prezydencka, notują wzrosty wyświetleń, co z kolei lubią algorytmy. Tworzy się obieg zamknięty – i tak do kolejnych wyborów.

Niecodzienną formą kandydata egzotycznego był w ostatnich wyborach Krzysztof Stanowski, celebryta, dziennikarz (choć bardziej pasowałoby pop-dziennikarz) i właściciel największego bodajże niekonwencjonalnego medium w Polsce, Kanału Zero. Postawił na happening ośmieszający polską politykę, wzywając przy tym, by na niego nie głosować. Podczas debat Stanowski ośmieszał Maciaka, robił to także poza nimi. Zaprosił go choćby do Kanału Zero, by tuż po rozpoczęciu wywiadu wyjść ze studia, upokarzając go. Wyświetlenia? Prawie 900 000. Filmik na kanale Maciaka pokazujący „sensacyjne” kulisy zajścia? Prawie 200 000. Obecne wyświetlenia na rzeczonym kanale? Kilkadziesiąt tysięcy każdy film. Treści? Russia Today pełną gębą. Ilość subskrybentów? Ponad 73 500.

Naprawdę trzeba dodawać coś więcej?

Maciej Serżysko

Idź do oryginalnego materiału