CBOS znów zapytał Polaków wylosowanych z rejestru PESEL o to, czy powstanie warszawskie było potrzebne i czy powinno było do niego dojść, czy nie.
61 proc. pytanych uważa, iż powstanie warszawskie było potrzebne i walkę należało podjąć. To przekonanie, zauważa CBOS, jest o 10 proc. silniejsze, niż w latach 90. Ale, co ciekawe, procent tych, którzy uważają, iż zryw był słuszny i potrzebny, w 2024 roku jest taki sam, jak 10 lat temu, co pozwala na luźną i niezobowiązującą konstatację, iż PiS przegrzał i spalił. To z kolei być może powinno być wskazówką dla ministra Kosiniaka-Kamysza, który nie tylko ingeruje (bez żadnego trybu) w wystawę Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, ale i gmera w robocie Ministerstwu Edukacji Narodowej, postulując przygotowanie niezbędnika patriotycznego.
Tych, którym ocena potrzebności powstania warszawskiego przychodzi z trudem, utrzymuje się przez dziesięciolecia na poziomie 17 proc.
Ja też nie potrafię odpowiedzieć na pytanie o to, czy było potrzebne. Komu? Do czego? Decyzja została podjęta wbrew ostrzeżeniom londyńskiego rządu, wbrew logice, wbrew najświeższym doniesieniom o sytuacji wokół miasta. Powstanie nie osiągnęło zamierzonego celu, jakim było oswobodzenie stolicy spod okupacji i powitanie Armii Czerwonej w wolnym mieście – to schemat znany z pierwszej wojny, gdy polskie milicje i społeczeństwo obywatelskie, przy przesuwającym się froncie przejmowały opuszczane przez okupantów miasta, witając kolejną armię jako gospodarze, podtrzymując przy tym ład i funkcjonowanie miasta.
Może należałoby zatem pytać raczej o to, co z tego powstania wynikło? Komu, i do czego się przydało?
Niemcom przydało się jako pretekst do wycięcia ludności i zburzenia miasta. Rosjanom do podporządkowania kraju po kolejnym upuście krwi.
Polakom przydało się do skonstruowania mitu, w którym zamiast o podjęciu decyzji mówi się o „wybuchu”, jakby powstanie było zjawiskiem geotermalnym, a ciśnienie spowodowane przez niecierpliwą młodzież musiało znaleźć ujście. Mitu, w ramach którego nie mówi się o odpowiedzialności dowódców, o społecznych rolach żołnierzy, harcerzy i cywili, tylko miesza się wszystkie porządki. Dzieciaki stają się żołnierzami, żołnierze kryją się pośród ludności cywilnej i następuje rzeź, jak teraz w Gazie, jak kiedyś w Algierii, bo okupant daje sobie prawo skorzystania z powszechnego zrywu, z tego, iż żołnierzem staje się nastolatek, kobieta i dziecko, a żołnierz, paradoksalnie, to nie ten, który broni cywili, ale ten, którego cywile bronią.
Jak nie wyjść z podziemia?
Coś wam to przypomina? Sejm i Senat przyjęły uchwałę – populistyczną odpowiedź na podobny mit. Mit niewinnego żołnierza, mit żołnierza-dziecka, którego niewinność zamyka usta tym wszystkim, którzy chcieliby zapytać: a gdzie był dowódca?
To nie jest mit, w którym bierzemy odpowiedzialność, a taki, w którym patriotyzmem zatyka się wszystkie systemowe dziury i podziały. Nie trzeba daleko szukać, żeby przypomnieć sobie, jak bardzo politycznie podzielona była Warszawa przed wojną, jak potwornie zdemoralizowana została przez okupację niemiecką. Strugi krwi w powstaniu wpłynęły w szczeliny popękanego społeczeństwa i zlepiły je. Krew zlepiła też usta, które wobec skali tragedii wciąż nie mają odwagi zadać pytania o odpowiedzialność i o wnioski, pytają za to, czy powstanie było potrzebne, czy powinno było do niego dojść.
Mit powstania to też mit o rzucaniu na stos wszystkiego, co najlepsze: lojalności, bohaterstwa, uporu, organizacji, solidarności – i patrzeniu jak pięknie płonie, zasłaniając szmalcownictwo, zdradę, brak dyscypliny, brak zasad. Ten mit jest w związku z tym potrzebny do utrzymania jedności narodowej. Jedni zapalą racę, inni pójdą w marszu milczenia, położą kwiaty na Zieleniaku, przypomną rodzinne historie, historie przeczytane w książkach.
Tak się dzieje co roku, od dziesiątków lat. Politycy składają hołd powstańcom i powstańczym mogiłom, mówią o bohaterstwie młodocianych żołnierzy, sanitariuszek, śmierci cywili, a potem idą przegłosować ustawę, która zdejmuje odpowiedzialność z dowódców, a żołnierzy uniewinnia. Bo u nas wciąż żołnierze są powstańcami, a coś takiego, jak cywil, w ogóle nie istnieje. Cały naród broni niepodległości, cały naród broni granicy. Po drugiej stronie cywili też nie ma, są tylko „bandyci” Łukaszenki.
Dlaczego nie chcemy się z tym rozstać? Nie jesteśmy już pod zaborami, pod okupacją. Nie musimy wszyscy być żołnierzami. Możemy być cywilami: uczniami, rowerzystkami, telewidzami, inżynierkami, śpiochami, ogrodnikami. A nas wciąż ciągnie do stanów nadzwyczajnych, do wyzwolenia spod reguł i norm, gdzie tylko ten, kto ma broń, może przydać się ojczyźnie, a reszta ma go bronić.
Jakie priorytety z tego wynikają? Niewinność ważniejsza jest niż zwycięstwo, niż powodzenie, niż skutek działań. Jak mówimy teraz o granicy? Czy migrację da się zatrzymać? Nie. Czy ta misja wojskowa skazana jest na sukces? Nie. Czy gotowi jesteśmy na zbrodnie?
Gdzieś w tej walce o niewinność (musimy mieć sporo na sumieniu, skoro tyle zabiegów wokół niewinności czynimy) gubi się mit odbudowy. Odbudowy miasta, stolicy, mit feniksa z popiołów, wysiłku cywili. Jest on lepszy, bo odbudowa się udała. Warszawa jest piękna i jej istnienie to wspólny, pokojowy wysiłek. Też upór, też nieugiętość, ale bez ofiar. Jest też element wzięcia odpowiedzialności. Za miasto, za społeczeństwo. Ten mit powinniśmy dopieszczać, przypominać sobie zawsze, zanim kolejna miejska działka dostanie się deweloperom.
Mit ma swój rewers. Na przykład każdy rząd musi najpierw pogrzebać to, co zrobił poprzedni, bo najlepiej buduje się na ugorze, na pustym placu, nie musząc liczyć się z tym, co zostawili poprzednicy. Po co więc budować solidnie i na wieki, skoro wiadomo, iż „przyjdzie walec i wyrówna”? Nie będzie Paryża na północy, bo nie ma gotowości do przyjęcia wielowarstwowej, wielowymiarowej historii. Nie będzie myślenia o konsekwencjach, wychodzenia poza jedną kadencję. Są tylko krótkie rozdziały. I oczekiwanie na walec.