Rodzimi skarpetkosceptycy przez cały czas w bezsilnej złości tupią nóżkami i wrzeszczą: „ale rosja odniosła wielkie zwycięstwo, nie możecie temu zaprzeczyć, iż zdobyła Bachmut!”. No, zdobyła. A wczoraj wieczorem i dziś rano spadochroniarzy wchodzących na luzowane przez wagnerowców pozycje pokryła silnym ogniem ukraińska artyleria. Co ciekawe, chłopcy z WDW, którzy zastępują chłopców prigożyna, mają z ukraińską artylerią paskudne doświadczenia – mówimy bowiem o tych samych oddziałach, które na początku inwazji wzięły w skórę na płycie lotniska w Hostomelu. Niewielu weteranów tamtej misji przetrwało do dziś – rosja wszak szafowała życiem swoich najlepszych żołnierzy, jakby w każdej chwili można ich było zastąpić równie wartościowym wsadem – no ale tym, którzy pamiętają nieudany desant, zafundowano paskudne deja vu. Tyle dobrego – patrząc z perspektywy ruskich bojców – iż ruiny miasta to jednak nie to samo, co odkryte lądowisko. Ale widoki na przyszłość i tak chujowe.
A skoro o widokach i wagnerowcach mowa – wczoraj trzydziestu z nich, korzystając z zamieszania, jakie towarzyszy relokacjom w Bachmucie, wzięło się i dało nogę. Nie iż po prostu uciekło – oni drapnęli ciężarówkę, pick-upa, zamordowali dwóch cywilów i zastrzelili trzech żołnierzy. A potem zapadli się pod ziemię – o czym w dramatycznym tonie donoszą sami rosjanie. Suka-bladź! – rzeknie jeden z drugim. No ale cóż, tak się kończy werbowanie kryminalistów. Panowie prawdopodobnie obawiali się, iż legalny powrót do rosji wcale nie skończy się dla nich dobrze – przyobiecanym darowaniem reszty wyroków. Wzięli więc sprawy w swoje ręce, a iż to łapy nawykłe do przemocy – jest jak jest. Prigożynowe zeki urywały się już wcześniej, ale po raz pierwszy mamy do czynienia z tak liczną jednorazową dezercją. Hołubieni kilka dni temu przez putina „bohaterowie” prawdopodobnie zechcą wrócić do ojczyzny i „pójść w tajgę”. Uda im się czy nie, pewnie jeszcze o nich usłyszymy.
„Ni widu, ni słychu!”, mamiła wielbicieli ruskiego miru kremlowska propaganda. Raz donosząc, iż już nie żyje, innym razem, iż jeszcze dycha, ale koniec jest bliski, ostatnio zaś, iż przeżył, ale egzystuje w trybie mocno zwarzywionym. Idzie o Walerego Załużnego, dowódcę Sił Zbrojnych Ukrainy, trafionego pod Bachmutem, innym razem w Pawłohradzie, a wedle jeszcze innej wersji w Kijowie, w trakcie „zuchwałego ataku rakietowego” na kwaterę główną ZSU. Miał generał pożegnać się z życiem, a co najmniej ze zdrowiem, na początku maja; wtedy to pojawiły się pierwsze ruskie wrzutki. Jedna z nich – jakkolwiek wizualnie wyjątkowo nieprzyjemna – rozbawiła mnie szczególnie. Skadrowały bowiem orki zdjęcie żołnierskiego trupa, pokazując nadpsutą twarz od biedy podobną do wizerunku ukraińskiego wodza. Problem w tym, iż na oryginale – dostępnym w sieci, jak wiele innych fotografii dokumentujących tę wojnę – nieboszczyk ma na ramieniu wstążkę świętego Jerzego. Jest więc martwym rosjaninem – zresztą bardzo konkretnym, zidentyfikowanym – nie zaś najważniejszym generałem Ukrainy.
Nie wiem, jakie wydarzenie dało początek plotkom, ale sprzyjała im publiczna nieobecność Załużnego. Gdy dobiła do niemal trzech tygodni i ja zacząłem się z lekka niepokoić. Propaganda moskali to wypełniony gównem strumień, ale czasem przemyka tam coś informacyjnie wartościowego. Ziarno prawdy, jak to zwykło się mówić. Szczęśliwie nie tym razem. „Ataman” żyje, ma się dobrze – mogliśmy się o tym przekonać wczoraj. Wygląda jakby nieco chudziej, ale bez wyraźnych śladów urazów czy choroby. Na świecie nie znajdziemy w tej chwili oficera tej rangi, który miałby na głowie więcej niż Załużny – chyba nie ma sensu szukać innych niż ten powodów absencji i prezencji generała.
Pozostając przy wątku „znikniętych” – kilka dni temu Ukraińcy zaatakowali dronami morskimi rosyjski okręt zwiadowczy „Ivan Khurs”. Stało się to tuż po tym, jak jednostka wpłynęła na Morze Czarne przez cieśninę w Bosforze. Wedle zapewnień ministerstwa obrony rosji, wszystkie trzy bezzałogowce zostały zniszczone. Na dowód rosjanie pokazali moment eksplozji i zatopienia jednego z dronów. Następnego dnia Ukraińcy opublikowali własny film, na którym widać, iż co najmniej jeden z morskich bezzałogówców uderzył w burtę rosyjskiego okrętu. Kadr przeciwko kadrowi, tyle iż „Ivan Khurs” już dawno winien być w Sewastopolu – a przez cały czas go tam nie ma. Jeden z ruskich mil-blogerów opublikował właśnie zdjęcia i filmik, które mają ilustrować dotarcie jednostki na Krym. Rzecz w tym, iż w tej części półwyspu jest dziś piękna słoneczna pogoda, są więc powody, by wątpić w prawdziwość tego materiału. Nie przesądzam, ale życzyłbym sobie, aby „Ivan Khurs” dołączył do krążownika „Moskwa” – ten były czarnomorski flagowiec stał się ostatnio lotniskowcem, gdy do morza zanurkował rosyjski myśliwiec Su-35 (poczęstowany uprzednio rakietą przez ukraińską OPL). Lotniskowce zaś dobrze się czują w towarzystwie okrętów zwiadowczych.
Niestety, dronami posługują się również rosjanie. Dziś w nocy znów mieliśmy do czynienia ze zmasowanym atakiem na ukraińskie miasta przy użyciu szahidów. Regułą stało się już, iż poranny przylot samolotu transportowego irańskich sił powietrznych do Moskwy – z nieujawnionym oficjalnie ładunkiem – oznacza przeprowadzony kilkanaście godzin później rosyjski nalot. Jakie stąd wnioski? Ano rosjanom nie udało się namówić Irańczyków do przeniesienia produkcji szahidów do rosji. Zaś produkcja w Iranie wystarcza jedynie na pokrycie bieżącego zapotrzebowania. Płytkie to źródełko i chyba czas, żeby w końcu wyschło. Iran to kolega rosji, ale możliwości kumpli Ukrainy są deczko większe…
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Nz. Selfiak wodza ZSU