W momencie wojny na Wschodzie nas bardziej niż tamto zagrożenie przejmuje kwestia Niemców. Zaczęliśmy żywić kolejne niemieckojęzyczne uczucie: Schadenfreude, czyli z trudem skrywaną satysfakcję z tego, iż ich Putin walnął mocniej niż nas, bo my wobec niego nigdy nie mieliśmy złudzeń, a Niemcy jak najbardziej. Tym samym stały się bardziej poszkodowane niż my.
Nasi wysocy urzędnicy państwowi (choć wolelibyśmy wyższych), kiedy Niemcy się odwrócą, pokazują im język (polski) i szarpią ich za wąsy Hitlera.
Przepraszam za wtręt osobisty, ale jako osoba urodzona na śląskim pograniczu polsko-niemieckim widzę w tym siebie w dzieciństwie. Moi rodzice używali przy mnie niemieckiego, kiedy chcieli, abym czegoś nie zrozumiał, co powodowało, iż zaniepokojony tylko ten język przedrzeźniałem. Uznawałem go za coś przeciwko mnie, choćby jeżeli babcia łagodziła wszystko wyczekiwanym przeze mnie zdaniem: „Lass doch, das ist ein Kind” (zostaw go, to dziecko).
Wychowany w Katowicach w każdym mieście niemieckim czuję jakąś – bynajmniej nie taką znowu miłą – bliskość. Część mojej rodziny, jak to na Śląsku, tam mieszka, ale wszyscy o Niemcach (w złej niemczyźnie) mówią „oni”.