Czy konsekwentnie realizowana idea demokracji liberalnej może doprowadzić do rządów zamordystycznych? Gdyby pokładać wiarę w hasłach głoszonych przez jej orędowników, scenariusz taki może wydawać się absurdalny – demoliberalizm winduje przecież na piedestał takie wartości jak pluralizm, praworządność, swobody osobiste i ochronę mniejszości, a wszystko to, aby właśnie strzec obywateli przed nadmiarowym uciskiem ze strony aparatu państwowego i skostniałych norm kulturowych „społeczeństwa zamkniętego”. Dlaczego zatem wraz z każdym kolejnym stadium rozwoju tego ustroju doświadczamy drastycznego spadku poczucia wolności, bezpieczeństwa i rządów prawa? Czyżby (podobnie jak w demokracji ludowej) niesione na sztandarach deklaracje ideowe były tylko ordynarnym kamuflażem, a istota tego „ustroju wolności” leżała zupełnie w czymś innym?
Demokracja liberalna jest ustrojem mającym realizować idee liberalne, co z zasady prowadzi do jawnego lub dyskretnego wykluczenia z realnego procesu decyzyjnego nieliberalnej części społeczeństwa; to z kolei sprzeciwia się samej idei „rządów wielu”. Idealnym przykładem takiego niedemokratycznego wykluczenia są kolejne posunięcia rządu Donalda Tuska (zarówno te z lat 2007-2014, jak i dzisiejsze) – poczynając od prób zapewnienia sobie monopolu informacyjnego w przestrzeni medialnej, głodzenia finansowego konkurencyjnych partii politycznych, przez represjonowania „niekoncesjonowanej” części trzeciego sektora, aż po ostentacyjne lekceważenie obowiązującego prawa i ledwo tylko zawoalowane zapowiedzi wprowadzenia rządów autokratycznych („demokracja walcząca”). Szaleństwo? Megalomania? A może prosta konsekwencja logiki, jaką rządzi się sama istota demokracji liberalnej?
Beneficjenci demokracji liberalnej
Każda ideologia służy określonej grupie interesu kosztem grup pozostałych i demoliberalizm nie stanowi tu żadnego wyjątku. Wszelkie badania wskazują, iż na partie wznoszące hasła demoliberalne swój głos oddają przede wszystkim wyborcy o wysokim uposażeniu majątkowym, ugruntowanej pozycji społecznej i ponadprzeciętnie partycypujący w procesie sprawowania władzy (politycznej, ekonomicznej, kulturowej); w pełni uzasadnionym będzie więc stwierdzenie, iż to „bogatsi i silniejsi” szczególnie upatrują w demoliberalnych rządach realizacji swojego indywidualnego interesu.
Nie ma oczywiście nic złego w fakcie, iż te grupy społeczne odnajdują swoją reprezentację polityczną; nie można jednak pomijać pytania o to, co robi władza, gdy interesy tychże wchodzą w kolizję z potrzebami (dominujących liczebnie) grup społecznych, które nieco staroświecko moglibyśmy określić mianem „warstw ludowych” (pracownicy fizyczni i niefizyczni, ale łatwo zastępowalni i wykonujący powtarzalne czynności, a także ogół osób żyjących „od pierwszego do pierwszego”).
Praktyka pokazuje, iż takie rządy nie mają wielkich problemów z odbieraniem im świadczeń socjalnych, brutalnymi pacyfikacjami ich demonstracji, represjonowaniem reprezentujących ich organizacji pozarządowych czy związków zawodowych. Tam gdzie interesy warstwy bogatszej i „szarego tłumu” się harmonizują – ingerencja rządu nie jest konieczna, ale tam gdzie wchodzą ze sobą w sprzeczności, władza zbyt długo się nie zastanawia i (nawet siłowo) rozstrzyga spory na korzyść tych pierwszych.
Wspomniana dominacja liczebna „słabszych i biedniejszych” tylko pozornie może wydawać się przeszkodą w zwycięstwie tzw. „elit” w demokratycznych wyborach – cała demokracja liberalna rozumiana jako system określonych praktyk i wartości pozwala ten problem w całkiem sprytny sposób ominąć (o czym nieco dalej).
Szczególnym beneficjentem ustroju demoliberalnego są właściciele wielkich międzynarodowych przedsiębiorstw, zwykle blisko związanych z elitami demoliberalnymi, co pozwala im skuteczniej cementować swoją wysoką pozycję rynkową, a także wpływać na korzystne dla nich decyzje polityczne w rodzaju ściągania masowej migracji, mającej zapewnić im tanią siłę roboczą. Napływ obcych kulturowo migrantów musi powodować napięcia społeczne, którego kosztów nie ponoszą oczywiście bogaci przedsiębiorcy czy politycy (stać ich na fizyczne odgrodzenie się od „ulicy”), a właśnie przeciętni obywatele. By system jednak mógł działać i przynosić zyski, wdrażają oni rozmaite polityki „inkluzywności”, „różnorodności”, „tolerancji” etc., które na różnych poziomach i tymczasowo mają rozładowywać narastające napięcia i niepokoje społeczne.
Odbywa się to oczywiście kosztem relatywizacji panujących obyczajów i dezinstytucjonalizacji, w wyniku, której w świadomości społeczeństwa tradycyjne i życiodajne instytucje kultury stają się tylko jedną z opcji (równie dobrą jak każda inna). Z kolei – tam gdzie ludzie przyzwyczajeni do swego stylu życia i wartości oporują przeciw miękkim metodom perswazji – stosowane są ograniczenia swobód wypowiedzi i postaw drogą siły, kary i cenzury (przykład – urzędowe ściganie mowy nienawiści, zapowiedziane również w Polsce przez Adama Bodnara).
Wreszcie – u szczytu piramidy beneficjentów demoliberalizmu znajdują się urzędnicy transnarodowych organizacji, dążący do politycznej centralizacji, która pozwoliłaby na petryfikację nowych stosunków władzy. By mogło to się jednak stać, muszą oni dążyć (we współpracy z pozostałymi wymienionymi grupami) do zniwelowania wszelkiego potencjału niesubordynacji wśród obywateli, który tworzy na przykład przywiązanie do idei państwa narodowego czy wierzeń religijnych.
By nowy system mógł uzyskać stabilność i dążyć do głębszej integracji uczucia „demoliberalne” muszą swą siłą przewyższać te patriotyczne czy religijne. Próba odgórnego wypierania tradycyjnych norm obyczajowych odbiera poczucie egzystencjalnego bezpieczeństwa przede wszystkim niepewnym swego jutra warstwom uboższym, bo to właśnie one w tych normach znajdują główne życiowe oparcie – w tym sensie proceder ten nie jest niczym innym jak kulturową eksploatacją.
Systemowe oszustwo demoliberalizmu
W świetle przedstawionej powyżej listy podstawowych beneficjentów demokracji liberalnej bardziej zrozumiałe okazują się brutalne metody władzy i widoczna gołym okiem ewolucja ustrojowa w stronę politycznego i kulturowego zamordyzmu. Ma ona na celu udaremnienie wszelkiego oporu i próby organizacji eksploatowanych (zarówno ekonomicznie, jak i kulturowo) grup społecznych, ponieważ istotą demoliberalizmu jest działanie w interesie potężniejszych, zaś miło pobrzmiewające w uszach slogany są tylko narzędziami, mającymi im to zagwarantować. Jak jednak udaje ominąć się wyborczą przewagę liczebną tych słabszych, i sprawić, by głosowali na partie liberalne, niezgodnie ze swoim własnym obiektywnym interesem?
Po pierwsze demokracja liberalna przedstawia się jako ustrój stojący na straży uciśnionych. By uwiarygodnić tę nieprawdę wytypowała do roli swoich pupilków głośne mniejszości zabiegające o przywileje i emancypację. Jest to sprytny zabieg polegający na empowermencie oraz przyznawaniu coraz to nowych praw np. mniejszościom LGBT czy etnicznym, po stworzyć iluzję działania w interesie słabszych i dyskryminowanych. Co ciekawe, zabieg ten rozpoznała nieliberalna lewica opisując go mianem takich pojęć jak np. pinkwashing, i niezależnie od faktu, iż potępia te działania z niewłaściwych pozycji (jako rozładowujące potencjał rewolucyjny mniejszości) – samo jej spostrzeżenie jest nadzwyczaj trafne. Podsumowując – demoliberalizm ma swoich „koncesjonowanych uciśnionych”, którym uchyla nieba, aby nadać sobie pozory moralności i w spokoju, po cichu kontynuować eksploatację większości przez mniejszość.
Drugim, jeszcze subtelniejszym sposobem oszustwa jest wmawianie wyselekcjonowanym grupom, iż należą do wyższej warstwy społecznej, aniżeli należą w rzeczywistości. Takim oddziaływaniem na ludzkie kompleksy, aspiracje i nieuzasadnioną miłość własną, mającym na celu zaciemnienie świadomości własnego interesu zajmują się demoliberalni artyści, pracownicy mediów i przemysłu rozrywkowego.
Celem ich działania jest przekonanie np. przeciętnego nauczyciela szkoły podstawowej czy łatwo zastępowalnego pracownika korporacji, iż przewyższa ekonomicznie, moralnie i kulturowo warstwy społeczne, które są jego realnymi sojusznikami czy choćby te do których obiektywnie przynależy.
W warunkach polskich idealnym przykładem tego działania jest stacja TVN, media Agory i artyści w rodzaju Agnieszki Holland, Wojciecha Smarzowskiego czy Olgi Tokarczuk, obrzydzający „polski lud” i obiecujący swymi dziełami, iż wystarczy żywienie pogardy do tzw. „Polski powiatowej”, aby awansować na wyższy szczebel hierarchii społecznej (za czym oczywiście nie idzie żadna gratyfikacja poza chwilowo lepszym samopoczuciem). W ten sam sposób działa propaganda partii politycznych, jak np. Koalicja Obywatelska czy Trzecia Droga, na którą głosowanie ma być wyrazem swoistej „elitarności” i odróżnienia od „prowincji” i „motłochu”.
Trzeci sposób to przekonywanie, iż tylko demokracja liberalna jest jedyną prawdziwą demokracją, zaś wszelkie inne jej odmiany są niepraworządne i muszą wyrodzić się w autorytaryzm. To oszustwo semantyczne, głoszące iż „praworządność” jest cechą dystynktywną demokracji liberalnej, której nie posiada żadna inna demokracja, i w zasadzie do niej sprowadza się istota demoliberalizmu (podczas gdy posiada ona szereg różnych, znacznie bardziej charakterystycznych części składowych).
Wreszcie – szantaż i zastraszenie w postaci fałszywej alternatywy: albo demokracja liberalna, albo powrót do bratobójczych wojen narodowych, totalitaryzmów i powtórka z Holocaustu (pseudoargument używany również przez zwolenników centralizacji Unii Europejskiej). Trzeba przyznać, iż chęć uniknięcia hekatomby wojennej ma potężną moc oddziaływania na wyobraźnię i osoba, która w tak sformułowaną fałszywą alternatywę naprawdę uwierzy gotowa jest uciekać się choćby do metod zamordystycznych i totalizujących – przecież należy zrobić absolutnie wszystko, by obozy koncentracyjne, wywózki i bombardowania nie powróciły!
Perspektywa kontrrewolucji
Warunkiem skutecznego sprzeciwienia się ustrojowi prowadzącemu do eksploatacji ekonomiczno-kulturowej jest uświadomienie sobie systemowego kłamstwa, wedle którego tylko demokracja liberalna gwarantuje rządy łagodne i życzliwe każdej jednostce, o ile szanuje ona wolność i nie wyrządza krzywdy drugiemu człowiekowi. Tylko ten pseudomoralny i wielopoziomowy kamuflaż oraz niezrozumienie interesu warstwy społecznej do której się realnie przynależy pozwala jej funkcjonować i tworzy społeczne przyzwolenie do używania coraz brutalniejszych metod tłumiących wszelkie oznaki niezadowolenia.
Już teraz obserwujemy przemoc fizyczną stosowaną wobec rolników, systemowe poniżanie leśników i myśliwych, represje wymierzone w kler czy środowiska patriotyczne… Bierność, brak zrozumienia powagi sytuacji i adekwatnie skoordynowanego kontrrewolucyjnego wysiłku różnych grup zawodowych i działaczy społecznych dramatycznie zwiększa szanse powodzenia zamordystyczno-liberalnego eksperymentu, którego laboratorium jest współczesna Polska.
Ludwik Pęzioł