Jan Śpiewak w swoim rozgrzanym do czerwoności radykalizmie, jest szalenie niebezpieczny. Gdyby komuś przyszło kiedyś do głowy, by jego propozycje wprowadzać w czyn, skończyłoby się to dla nas powrotem do państwa totalitarnego.
Jan Śpiewak (rocznik 1987) należy do pokolenia tzw. transformacji ustrojowej, które nie pamięta tamtych przemian, za to dorastało w latach 90., obserwując z dziecięcej perspektywy, jak powstaje nowa Polska. Domyślam się, iż w jego domu akurat dyskusji na ten temat było całkiem sporo a zatem, chcąc nie chcąc, stał się mimowolnym uczestnikiem debat o III RP.
Pochodzi z inteligenckiego domu, wszak jest synem prof. Pawła Śpiewaka i Heleny Datner. Można domniemywać, iż to właśnie ten dom zaszczepił w nim pasję do działalności publicznej i polityki. Dzisiaj Jan Śpiewak, który w pewnym momencie swojego życia postanowił zostać „lewicowym sygnalistą”, tak bardzo zaangażował się w krytykę liberalnego ładu i tworzącej go liberalnej „elity folwarczano-feudalnej”, iż i swojemu ojcu nie szczędzi publicznej krytyki, oskarżając go o współsprawstwo w dziele budowania III RP. A przypomnijmy, iż Paweł Śpiewak to nie tylko socjolog i wytrawny publicysta, ale również polityk Platformy Obywatelskiej, w której – choć nie był aktywny zbyt długo – miał dobre kontakty z wąską grupą rządzącą ugrupowaniem.
Obecnie Jan Śpiewak nie waha się ostro krytykować ojca. Taka postawa jednak więcej mówi nie o ojcu, ale o synu. Nie wiadomo, czy znalazłby się w miejscu, w którym jest dzisiaj gdyby nie wsparcie, jakie otrzymał w domu rodzinnym, nazwisko i wreszcie: inteligenckie pochodzenie. Czyli wszystko to, przeciwko czemu Jan Śpiewak się w tej chwili buntuje.
To w istocie rozpuszczony warszawski hipster, który od kilku lat buduje wizerunek lewicowego trybuna ludowego. I jak to bywa w naszym kraju, gdzie liderem rolniczej partii jest mieszczanin, a partii polskiej prowincji wielkomiejski inteligent z Żoliborza, także i tu mamy dziwaczny paradoks: oto głosem „pokrzywdzonego ludu” zostaje świetnie sytuowany dzięki rodzinnym więzom doktor socjologii. Gdyby nie jego rodzice, prawdopodobnie nie uczyłby się polityki przy Hannie Gronkiewicz-Waltz (tak, tak, był w jej sztabie wyborczym w 2006 roku) oraz Czesławie Bieleckim. Wiedzę zaś zdobywał nie tylko w Polsce, ale też na zagranicznych stypendiach. Nie twierdzę przy tym, iż nie jest po prostu zdolnym człowiekiem, ale zaryzykuję hipotezę, iż koneksje jego rodziców zapewniły mu już na starcie kilka dodatnich punktów w hermetycznym środowisku naukowym.
Obecnie zaś, zdobywszy odpowiedni kapitał symboliczny w postaci świetnego wykształcenia oraz rozległych kontaktów w świecie polityki, pragnie tylko jednego: by dokonać rytualnego mordu symbolicznego na polskiej inteligencji, która według tego, co głosi Śpiewak, rządzi Polską niezmiennie od ponad 30 lat. I oczywiście z wielką szkodą. Motorem zaś zmian, jakie powinny się dokonać, ma być de facto omnipotentne państwo, wyrwane uprzednio z rąk niezdolnych do żadnego modernizacyjnego wysiłku inteligentów.
Ale po kolei.
Bunt młodego libka przeciw starym
Bo sprawa jest jednak poważniejsza niż nam się wydaje. Śpiewak w swojej rewolucyjnej metodzie bardzo chce być alarmistą, rozprawiającym się nierzadko bardzo brutalnie ze swoimi adwersarzami. Trzeba przyznać, iż wchodzi w tę rolę dość skutecznie. Budzi tym trochę podziw – ale bywa, iż i zażenowanie – części młodych salonowych środowisk lewicowych publicystów oraz polityków. Bo z jednej strony jego uliczny język kłóci się z intelektualną pozą lewicowych intelektualistów, z drugiej zaś udaje mu się coś, czego oni nie potrafią: gdy tamci mówią o potrzebie bliskości z tzw. zwykłym człowiekiem, Śpiewak wprowadza to w czyn miotając wulgaryzmami czy prezentując pozę prostolinijnego awanturnika, walczącego o ważne sprawy.
Mówimy tutaj o pozie, wszak Śpiewak ma tyle wspólnego z „prostym ludem”, co Karol Marks z pracą fizyczną. Czyli nic. Nie pochodzi przecież z popegeerowskiej wioski na północnym zachodzie Polski, ale z Warszawy. Nie przebijał się też do świadomości publicznego widza, budując w pocie czoła zasięgi w mediach społecznościowych, ale publikował w „Kulturze Liberalnej”, pojawiał się w „Gazecie Wyborczej”, czyli miejscach, o których pewnie dzisiaj Śpiewak powiedziałby, iż są narzędziami petryfikowania sojuszu klasy wyższej z klasą średnią.
Jego klerkowskie oblicze wychodzi zresztą przy różnych okazjach. W jednej ze swoich rozmów na Kanale YouTube gwałtownie zdiagnozował, dlaczego młodzi ludzie na prowincji piją alkohol i biorą narkotyki. „Nie mają dostępu do szerszej oferty kulturalnej” – powiedział dumnie, tak jakby w miastach, gdzie „oferta kulturalna” jest szeroka, upijanie się do nieprzytomności w piątkowe czy sobotnie wieczory było ledwie incydentem.
Wielkomiejska lewicowość Śpiewaka wyczerpuje się zatem głównie w trosce o lepsze życie ludzi w stolicy, którzy wkurzają się, iż ich rodzice pod pewnymi względami dorobili się więcej niż najpewniej dorobią się oni. Nie wykupią spółdzielczego mieszkania, ale będą je wynajmowali, nie stać ich będzie prawdopodobnie ani na najnowsze gadżety, ani na tak częste podróże zagraniczne, jakby tego chcieli.
Działalność Śpiewaka – niegdyś lidera Stowarzyszenia Miasto jest Nasze, a dzisiaj adekwatnie jednoosobowego aktywisty miejskiego – było zatem wyrazem buntu młodego pokolenia libków przeciwko starym liberałom.
Natomiast z pewnością niewątpliwą zasługą Śpiewaka jest oczywiście nagłaśnianie patologii reprywatyzacyjnych. I tutaj – bez ironii – należą mu się słowa uznania. Dzisiaj to już może mniej oczywiste, ale jeszcze ponad dekadę temu naprawdę trzeba było być odważnym, by nadepnąć na odcisk mafiom reprywatyzacyjnym, co Śpiewak bezwzględnie to robił.
Państwu oddaj wszystko
Kłopot w tym, iż do dzisiaj tkwi w jakimś obłędnym poszukiwaniu absurdalnych recept dla diagnozowanych przez siebie patologii. Tylko w państwie dostrzega jedyną nadzieję na uregulowanie życia społecznego. Wystarczy stworzyć progresywny system podatkowy, rozbić układy i układziki, w których tonie przecież inteligencka III RP i poddać kontroli absolutnie wszystko. jeżeli oddamy państwu, co trzeba (czytaj: sowite daniny podatkowe), ono odda nam z nawiązką, czyniąc świat wokół nas lepszym. A jeżeli tego nie zrobimy? Czeka nas dyktatura liberałów.
Ta swoista statolatria to jedna z najbardziej niebezpiecznych idei, w których tonie zresztą środowisko lewicowych intelektualistów, w jakim obraca się Śpiewak, dostrzegające w instytucji państwa ostatecznego arbitra życia społecznego, swoistej wyroczni, instancji odwoławczej, która rozwiąże wszelakie problemy.
To zresztą nawiązanie do oświeceniowych fundamentów współczesnego liberalizmu. Nie kto inny przecież jak Thomas Hobbes uznawał rolę państwa jako suwerenna, stanowiącego zabezpieczenie przed społeczną degrengoladą i powrotem do stanu natury. Dlatego bezwarunkowym minimum, do którego zobowiązane jest społeczeństwo – według Hobbes’a – ma być umowa społeczna, oddająca wolności jednostki w ręce centralnego rządu, by zapewnić jednostce bezpieczeństwo.
Jeśli wsłuchać się uważnie w to, co głosi Jan Śpiewak, to jego myślenie jest bardzo podobne, z tą różnicą, iż stan natury nie jest dla niego jakimś pierwotnym stanem człowieka. Ów stan natury, przed którym powinno uratować nas państwo to liberalizm i – używając terminologii badacza transformacji, Michała Przeperskiego – polski Dziki Wschód, który zapanował wraz upadkiem komuny, w którego realiach uprzywilejowana jest grupa inteligentów, niekoniecznie zresztą o solidarnościowej proweniencji.
Państwo ma te układy zniszczyć, dając wreszcie głos tym, którzy na transformacji stracili i tracą przez cały czas także dzisiaj na skutek społecznych nierówności, bo przecież „system inteligencki” się reprodukuje a jakże.
Gierki w klasy
Kłopot w tym, iż Śpiewak nie wyjaśnia, w jaki sposób państwo ma zmienić zepsute „dzikim liberalizmem” społeczeństwo w świetnie zorganizowaną wspólnotę. Oczywiście kładzie na stole całe mnóstwo recept, które na pewno odpowiadają jego ideologicznej wizji, ale jakoś trudno uwierzyć, by z ich pomocą można było zbudować społeczeństwo zharmonizowane i egalitarne tak, jak chciałby tego Śpiewak.
Wspomnieliśmy już o progresywnym systemie podatkowym, a warto dodać chociażby i kolejny postulat: podniesienie składki zdrowotnej i rezygnację z preferencji dla przedsiębiorców w tym zakresie. Oczywiście w tym, co proponuje Śpiewak, jak na rewolucjonistę przystało, nie może zabraknąć legalizacji aborcji czy uznania dla zielonej transformacji, bo przecież za kilkadziesiąt lat w ogóle możemy mieć problem z tym, czy nasza planeta przetrwa, czy też spłonie, przed czym notabene bronić ją chce nie tylko bohater tego tekstu, ale też nielubiany przez niego Rafał Trzaskowski.
Śpiewak rzuca pomysłami chętnie i z zacięciem w przekonaniu, iż rozwiązanie naszych bolączek jest na wyciagnięcie ręki. Czy jednak na pewno? Przyjrzymy się chociażby kwestii składki zdrowotnej. Czy jej podniesienie uzdrowi system? Aktywista słusznie diagnozuje problem nieformalnej prywatyzacji służby zdrowia, ale już trudno zgodzić się z przekonaniem, iż to służy „liberalnej elicie”, która wśród swoich przyjaciół na pewno ma lekarzy i odpowiednie znajomości, ułatwiające im dostęp do usług zdrowotnych.
Czy na pewno akurat to jest jedną z cech dystynktywnych „klasy inteligenckiej”? Przecież tzw. amoralny familizm (uczciwość i moralność obowiązuje nas przede wszystkim wobec swoich), jest powszechnym zjawiskiem w polskim społeczeństwie, i ma swoje źródło wcale nie w dzikich latach 90., ale jeszcze w czasach słusznie minionych. Prowincja z kolei dysponuje dzisiaj zasobami umożliwiającymi im – na różne sposoby: instytucjonalne bądź nieformalne – dostęp do służby zdrowia. Nie sposób w tym przypadku operować pojęciem klas (inteligencja kontra lud), chyba, iż do inteligenckich beneficjentów transformacji zaliczymy na przykład ogromną część świetnie dzisiaj prosperujących rolników.
Problem zatem nie jest tylko w klasizmie warunkującym dostęp do zasobu, jakim jest zdrowie. Nie wydaje się też, by dosypywanie pieniędzy do niedrożnego już dzisiaj systemu stało się jakimś cudownym remedium na kolejki i deficyt specjalistów.
Śpiewak zdaje się jednak wierzyć, iż możliwe jest zawrócenie kijem Wisły, wszak państwo, jako Wielki Regulator, jest w stanie uzdrowić każdą patologię, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Antyalkoholowa szajba
Ostatnio jednak obsesje Śpiewaka dają swój upust w jego wojnie z alkoholem. To jedna z najbardziej absurdalnych potyczek, jakie obserwuję w ostatnich latach w Polsce. Rozmowy ze Śpiewakiem na ten temat – których w sieci jest całe mnóstwo – to jakiś festiwal moralnego wzmożenia, nierzadko zresztą kompromitujący nie tyle dla samego Śpiewaka, który akurat jest sprawny retorycznie i nieźle odnajduje się w roli trybuna ludowego, ale dla dziennikarzy prowadzących te rozmowy. Alkohol jest w nich niemal głównym sprawcą wszystkich nieszczęść w Polsce. Wydaje się, iż jego zakaz – bo choć Śpiewak tego nie proponuje, to w gruncie rzeczy taka musi być konsekwencja batalii, jaką wytoczył temu rzekomemu złu w czystej postaci – byłby wielkim wybawieniem dla Polaków i w jednej chwili odmieniłby oblicze tej ziemi. Zdaje się, iż po wiktorii wiedeńskiej i Bitwie Warszawskiej, zwycięstwo nad alkoholem byłoby trzecim największym sukcesem Polaków w historii.
Nagle zniknęłyby przemoc domowa, poronienia, chamstwo na ulicach, bezrobocie a trzeźwi posłowie z dnia na dzień staliby się lepszymi politykami. Oczywiście środkiem do tego celu jest zakaz reklam oraz skasowanie rzekomo absurdalnej możliwości nabywania alkoholu na stacjach benzynowych. Idiotyzm obydwu tych postulatów jest porażający i aż dziw, iż niemała grupa dziennikarzy i polityków łyknęła to jak młode pelikany. Nikt bowiem logicznie nie tłumaczy dlaczego sprzedaż alkoholu na stacji benzynowej jest złem. Jedyny argument jaki się pojawia w tej sprawie jest taki, iż tam się sprzedaje benzynę a nie alkohol. Jasne, proponuję zatem, żeby konsekwentnie w warzywniakach sprzedawano tylko warzywa, w salonikach prasowych tylko prasę a w drogeriach tylko kosmetyki.
Ale zostawmy stacje benzynowe, bo nie one są tutaj najważniejsze. Wojna z rzekomym promowaniem alkoholizmu, to bowiem exemplum tego, gdzie znaleźlibyśmy się, gdyby Jana Śpiewaka sklonować i obsadzić takimi klonami cały parlament, rząd i Pałac Prezydencki.
Śpiewak i jego adherenci naiwnie wierzą bowiem, iż państwo ma jakiś magiczny kod dostępu do zmiany ludzkiej natury. A ta jest oczywiście ułomna. Nadużywanie alkoholu przez niektórych Polaków ma swoje znacznie poważniejsze przyczyny niż możliwość kupienia wódki na stacji benzynowej czy obejrzenia reklamy piwa w przerwie meczu (skądinąd w reklamach spożywanie alkoholu jest przedstawiane, jako rodzaj towarzyskiej rozrywki, co raczej przyczynia się do poprawy kultury picia, a nie jej psucia).
Polacy nadużywali alkoholu również wtedy, gdy telewizji nie było wcale, a także wówczas, gdy dostęp do niej był ograniczony. Co interesujące w ostatnich latach wzrasta odsetek osób pijących napoje bezalkoholowe czy droższe i bardziej wyszukane smakowo piwa kraftowe. To wskazuje jednoznacznie, iż kultura picia w Polsce zmienia się i nie są wcale potrzebne żadne zamordystyczne praktyki, aby to zmienić.
Państwo ci da
Wydaje się, iż to, do czego przekonuje nas Jan Śpiewak, bliskie jest wizji nakreślonej nie tak dawno przez duńską posłankę Ide Aukne na zlecenie Światowego Forum Ekonomicznego – świata pozbawionego własności, w którym jedynym regulatorem i właścicielem jest państwo. To ono powinno dawać pracę, mieszkanie, pilnować byśmy się nie truli etanolem, ani nie nadużywali cukru (tak, tak i ten temat pojawił się w jednej z wypowiedzi Jana Śpiewaka). Przy czym nie chodzi choćby o to, żeby zbudować raj na ziemi, bo to źle się przecież dzisiaj kojarzy, ale aby wzmocnić kontrolę państwa nad tym, co robimy.
W rozmowie z Andrzejem Dołeckim, liderem stowarzyszenia Wolne Konopie, Śpiewak z entuzjazmem zareagował na pomysł, by to państwo dystrybuowało marihuanę i wydzielało ją obywatelom, jak – nie przymierzając – produkty spożywcze na kartki w PRL.
Nie trzeba już chyba dodawać, iż jest to skrajnie naiwna wizja. Jaką bowiem gwarancję ma Śpiewak, iż państwo będzie postępować w sposób etyczny? Że udzieli tylko taką ilość używki, która nie jest – rzekomo – szkodliwa a nadwyżkę będzie trzymało w magazynach, czekając na „lepsze czasy”? Jaką Śpiewak da gwarancję, iż jeżeli oddam państwu w podatkach ogromną część swoich zarobków, to dostanę usługi na najwyższym poziomie a świat wokół mnie stanie się lepszy?
Nie kupuję takiej narracji. Natura ludzka jest skażona złem i wszystkie instytucje, które tworzy człowiek są dalekie od ideału. Czym lepiej zorganizowane, czym bardziej rozległe i rozbudowane, tym łatwiej mogą przerodzić się w potwora, który uczyni z naszego świata swoisty panoptykon. Wolę zatem, by zasoby – pieniądze, przywileje, własność – były rozproszone, na ile to możliwe, a nie skumulowane w jednym organizmie instytucjonalnym.
Dotyczy to także wielkich korporacji, które Śpiewak postrzega jako wielkie zło. I słusznie, jednak nie wiedzieć czemu, nie obawia się, iż podobnym złem może okazać się silne i rozrośnięte do gargantuicznych rozmiarów państwo.
Nie chodzi rzecz jasna o to, by polskie państwo było ułomne. Powinno być możliwie jak najmniej rozległe, ale za to sprawne i skutecznie. Nie jest jednak tak, iż problem jego obecnych słabości możemy sprowadzić wyłącznie do walki klas o zasoby (inteligencja kontra lud). Asymetrie społeczne wpisane są w każdą strukturę, podziały społeczne nie zawsze przebiegają w zgodzie z materialnym interesem klasowym, zaś rozmaite patologie mają swoje głębsze przyczyny od tych, które kreśli nam Śpiewak. Mówimy tutaj raczej nierzadko o „głębokich procesach” osadzonych w kulturze. Rozwiązywanie ich dzięki regulacji ustawowych może przynieść więcej szkody niż pożytku.
Przypomnijmy jak długo naszej cywilizacji zajęła walka z niewolnictwem, praktykowanym przez wieki w pogańskich społeczeństwach. Redukcja każdego problemu do patologii, którą można łatwo rozwiązać jakąś zamordystyczną ustawą, jest po prostu niebezpieczne. To logika totalitarnych systemów, które w ten sposób „rozwiązywały” chociażby kwestię bezrobocia.
Śpiewak jest po prostu skrajnym, lewicowym radykałem, przekonanym, iż ma w ręku receptę na każdą społeczną bolączkę. Mam czasami wrażenie, iż najlepszym rozwiązaniem, jakie Śpiewak mógłby zaproponować byłby zakaz publicznych wypowiedzi dla samego siebie. To faktycznie mogłoby przynieść pewną społeczną korzyść.
Tomasz Figura