A więc wojna!
Dwunasty grudnia 1981 roku był zwyczajnym dniem. Była sobota i nie za bardzo wiedzieliśmy, co ze sobą robić. W zasadzie czas upłynął nam na krzątaninie, której za parę dni już się nie pamięta. Zresztą, i tak nic się dla nas wtedy nie liczyło, tylko to, „czy wejdą, czy nie wejdą”.
Radio podsycało napięcie bez przerwy puszczając nagrania z obrad zjazdu „Solidarności”, podczas których różni narwańcy marzyli o targaniu po szczękach, a niektórzy – tak jak pan Ungier, delegat piotrkowskiej Fabryki Maszyn Górniczych – planowali fizyczną likwidację wszystkich „komunistów” wraz z ich rodzinami. W wyjątkowych sytuacjach, pan Ungier dopuszczał wywózkę „czerwonego towarzystwa” w głąb Rosji, najlepiej na samą Syberię.
Słuchałem bełkotu tego człowieka i zastanawiałem się, dlaczego takie represje miałyby spotkać np. mojego tatę. Fakt, należał do partii, działał w jej najniższych strukturach, ale przecież nikomu nie zrobił żadnej krzywdy, niczego nie ukradł i sam – będąc zwyczajnym robotnikiem – jak tylko mógł bronił normalnych ludzi. A moja mama – za co miałaby trafić na Syberię? Za to, iż pokochała biednego i przyzwoitego człowieka, i żyła z nim tak, iż całe hordy tzw. katolików, tych najbardziej świętych pomiędzy świętemi, mogłyby brać z niej przykład? Nieważne.
Do łóżka położyłem się dość wcześnie, zaraz po dwudziestej trzeciej i tradycyjnie – jak to w tamtym okresie miałem w zwyczaju – wziąłem się za pisanie swoich poematów i wierszydeł. Bardzo lubiłem ten moment; w domu ciepło, spokój, cisza, nikt nie zawracał głowy, z radia płynęła nastrojowa muzyczka, i za moment, zaraz po hymnie państwowym, rozpoczynała się „moja” audycja zatytułowana „Muzyka nocą”. Akurat nie za bardzo szło mi z tym pisaniem, więc wziąłem się za przepisywanie tego, co już kiedyś wymodziłem. Właśnie mijała północ, właśnie wybrzmiał „Mazurek Dąbrowskiego” i w głośnikach coś jakby zgrzytnęło. Nie przejąłem się tym w ogóle, tylko nieco przykręciłem radio. Po godzinie, raz czy dwa razy przeczesałem zakresy w poszukiwaniu ulubionej muzyki, nic to jednak nie dało. Dalej musiałem słuchać wojskowych marszów i nieco nadętej, instrumentalnej muzyki poważnej. Pomyślałem, iż pewnie to jakaś awaria i jutro wszystko wróci do normy. Parę minut po trzeciej wyłączyłem radio i poszedłem spać.
Obudziłem się tuż przed szóstą trzydzieści. Właśnie po nocnej zmianie do domu wróciła mama. Cała zalana łzami opowiadała, a adekwatnie histerycznie krzyczała, o jakimś wypadku i o wojnie, która się właśnie zaczęła. Trudno było ją zrozumieć. Tato był zszokowany, babcia płakała i krzyczała wniebogłosy razem z mamą i tylko ja próbowałem zachować trochę rozsądku. gwałtownie włączyłem radio, ale z głośnika przez cały czas sączyły się tylko wojskowe marsze. Parę chwil później, spiker dał zapowiedź i towarzysz Jaruzelski drugi raz tego ranka zaczął tłumaczyć, co się stało. Babcia z mamą cały czas spazmatycznie płakały, tato próbował włączyć telewizor – ale tylko śnieżyło. Po paru zdaniach wiedzieliśmy już w czym rzecz. Nie słuchaliśmy już Jaruzelskiego do końca, tylko staraliśmy się zrozumieć, to co mówiła mama.
Okazało się, iż zaraz po szóstej godzinie kierowca Jelcza, którym okazyjnie wracała po nocnej zmianie do Sulejowa, włączył radio i po raz pierwszy usłyszeli informacje o „wojnie”. Kierowca był w takim szoku, iż wpadł w poślizg i wjechał do rowu. Mama za to dostała nadludzkiej energii – i wygramoliwszy się z wraku, który leżał tuż przed Sulejowem, przed samą stacją CPN-u, gwałtownie przybiegła z płaczem do domu. A to był całkiem spory kawałek drogi… Zrozumiałem, iż dzieje się coś bardzo poważnego, a babci i mamie przypomniały się najgorsze wspomnienia z ich życia: niemiecki nalot we wrześniu 1939 roku. Choć postronny obserwator mógłby się dziwić histerii, w którą wpadła najpierw mama, a zaraz za nią babcia, to naprawdę nie było z czego się śmiać.
W końcu mama nieco się uspokoiła i poszła spać zmęczona całonocną pracą oraz burzliwymi wydarzeniami poranka, a my szukaliśmy jakiejkolwiek rzetelnej informacji o tym, co się dzieje w kraju. Przeszukiwanie fal radiowych przez cały czas nic nie dawało – słychać było tylko jeden program, program pierwszy Polskiego Radia i wojskową muzykę przerywaną kolejnymi odtworzeniami przemówienia Jaruzelskiego lub komunikatami Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, czyli grupy wyższych oficerów, która przejęła w Polsce władzę. W telewizji też nic nie było i najprawdziwszą prawdą jest, iż trzynastego grudnia 1981 roku diabli wzięli choćby przysłowiowy Teleranek.
Pierwsze dni niepewności
Koło dziesiątej, kiedy minęły pierwsze obawy o nasz los, zbiegła się do nas rodzina, która nie musiała tak wcześnie wstawać (była przecież niedziela) i rozpoczęły się „mocne” Polaków rozmowy; co się stało, komu się stało i skąd u mamy było tyle emocji. Nie, nie mieliśmy w sobie nienawiści, była za to ulga, OLBRZYMIA ULGA, iż prawdopodobnie wreszcie skończył się trwający półtora roku okres niepokojów i burd nieustannie wszczynanych przez kowbojów z „Solidarności”. Mieliśmy dość chaosu, chcieliśmy żyć w miarę normalnie, przynajmniej tak jak to było w nieodległych czasach, w których jeszcze rządził Gierek. Nikt też nie marzył o budowaniu barykad i o walce zbrojnej.
Czas gwałtownie mijał i wszyscy uświadomiliśmy sobie, iż rewolucja rewolucją, a jeść trzeba. Nie chodziło jednak o zwyczajny obiad, a o cotygodniową porcję rąbanki, kiszki i kiełbasy, która czekała na nas u ciotki Haliny, mieszkającej po drugiej stronie Pilicy, prawie na samym końcu Sulejowa, przy ulicy Podkurnędz. Wojna wojną, a tato pracował w tzw. systemie czterobrygadowym i szedł do pracy na godzinę czternastą i nie było wyboru; postanowiliśmy zbudzić mamę. Mimo, iż spała tylko niecałe cztery godziny, wstała wypoczęta i dość bojowo nastawiona. Na wspomnienie o ewentualnych patrolach milicji i wojska, rzuciła tylko wojowniczo: „Niech no tylko jakiś skurwysyn mi podskoczy.” I gwałtownie się oporządziła. Mięsa i wyrobów miało być całkiem sporo, więc poszedł z nami wujo Stefan, który jako fryzjer, potrafił dogadać się prawie z każdym. Zresztą, sporą część jego klientów stanowili pracownicy komitetu wojewódzkiego PZPR, który mieścił się w pobliskim Piotrkowie, pięćdziesiąt metrów od zakładu, w którym pracował. Znał zatem niejedną wysoko postawioną głowę, więc pomyśleliśmy, iż w razie jakiejś awantury mógłby nam zwyczajnie pomóc.
Dochodziła godzina trzynasta, kiedy znaleźliśmy się na sulejowskim moście. Z daleka widać było, iż wjazd od strony Piotrkowa jest zablokowany przez ciężkie betonowe zapory przeciwczołgowe. Sterczały bezwstydnie na odcinku blisko pięćdziesięciu metrów. Z mostu zauważyliśmy też kręcące się milicyjne suki i wojskowe transportery opancerzone. Pierwszy raz zawahaliśmy się podchodząc pod schody prowadzące do Placu Straży: „Czy się uda?” Drugie, poważniejsze zwątpienie przyszło już na skraju Placu Straży, kiedy z bliska zobaczyliśmy grupki milicjantów stojących obok kilkunastu suk i parę żołnierskich patroli kręcących się przy trzech czy czterech bojowych wozach piechoty. Przystanęliśmy na moment i mama zapytała: „Idziemy?”, a wujo, patrząc na tą całą armię stanowczo dorzucił od siebie: „Idziemy!”. Ja sam, kiedy już nabrałem trochę odwagi, powiedziałem: „Przecież nie robimy niczego złego…”. Klucząc wśród szwendających się bez zrozumiałego dla nas sensu uzbrojonych po zęby patroli, poszliśmy dalej. Przed nami otwierał się raj ze świeżutkim mięsem, gorącą jeszcze kiełbasą i kaszanką dopiero co wyjętą z kotła…
Kiedy już wracaliśmy, wujo Stefan, którego trudno było posądzać o sprzymierzanie komunistom (strzyżenie było jego zawodem, a życzliwy stosunek do wszystkich klientów był podstawowym wymogiem jego sprawnego funkcjonowania w tym fachu), powiedział wtedy tak: „Dobrze, iż tą „wojnę” wprowadziliśmy sami. Gdybyśmy mieli szturchać się z Ruskimi, to nasze ulice zawalone byłyby trupami”. Osobiście nie w pełni podzielałem ten pogląd, ale już za cztery dni1 okazało się, iż wujo miał chyba rację.
Tymczasem znowu zbliżaliśmy się do Placu Straży pełnego wojska i milicji, i dopiero za samym kościołem zrozumieliśmy, iż najtrudniejsze jest cały czas przed nami. Przejście z pustymi torbami nie było niczym wielkim, ale spacerowanie z parującymi jeszcze i pięknie pachnącymi kiełbasami pośród kilkudziesięciu funkcjonariuszy – to mogło być dopiero wyzwanie! Mieliśmy w sumie sześć dużych toreb wypełnionych najróżniejszym mięsiwem. Niektóre z nich przesiąknęły smakowitym tłuszczem, mimo tego, iż ciotka Halina nie szczędziła papieru na opakowanie. Było zimno, była duża różnica temperatur i to musiało zrobić swoje. Nie ma co dodawać, iż mogliśmy zostać potraktowani jak groźni szmuglownicy transportujący jakąś antypaństwową kontrabandę lub choćby „jak prawdziwi terroryści zagrażający istotnym interesom socjalistycznego państwa i całego narodu”. Zatrzymanie, rewizja i parę „blondynek” przez plecy, a później pobyt w jakimś obskurnym areszcie nie były w naszej sytuacji czymś nierealnym. Tego dnia jednak sprzyjało nam szczęście. Chociaż staraliśmy się przejść obok całej tej ludzkiej zbieraniny jakoś tak niezauważenie, to i tak nadzialiśmy się na trzech milicjantów i na dwa patrole wojskowe. Milicjanci udawali, iż nas nie widzą, członkowie pierwszego patrolu wojskowego tylko rzucili w naszą stronę nieco zdziwione spojrzenia, a jeden sołdat z następnego patrolu choćby przystanął na nasz widok i smętnie patrzył jak odchodzimy, jakby chciał powiedzieć: „Ludzie, poczęstujcie chociaż kawałkiem!”. niedługo dotarliśmy do domów i dopiero wtedy zeszło z nas napięcie. Przez moment choćby pomyślałem, iż oto wygraliśmy pierwszą bitwę tej wojny.
→ Tomasz Miller
Siódmy fragment książki „Wesołe miasteczko”. Opowiedziane w niej historie zostały oparte na faktach, jedynie nazwiska bohaterów uległy zmianie.
13.12.2025
• collage: barma / Gazeta Trybunalska
• „Wesołe miasteczko”: > tutaj
• więcej tekstów autora: > tutaj







