Jesienią 2015 r. wojska lądowe Sił Zbrojnych RP dysponowały trzema dywizjami (11., 12. i 16.). Osiem lat później dywizji jest sześć, z czego dwie (1. i 8.) na papierze, na początkowym etapie formowania, a jedna (18.) w trakcie budowy. Plany mamy więc ambitne, a dla lepszego zobrazowania ich skali posłużmy się danymi statystyczno-ewidencyjnymi.
W polskich realiach dywizja to około 15 tys. ludzi. Sześć dywizji to niemal 100 tys. żołnierzy, co wraz z innymi jednostkami wojsk lądowych oraz personelem pozostałych rodzajów sił zbrojnych (lotnictwa, marynarki, wojsk specjalnych i obrony terytorialnej) i komponentów specjalistycznych (oddziałów cyber-obrony i żandarmerii wojskowej) daje nam 300-tysięczną armię. O takiej liczbie żołnierzy – jako docelowej na czas pokoju – mówią zresztą politycy ustępującego obozu władzy.
Co to oznacza w wymiarze technicznym? Sześciodywizyjna struktura wiąże się z koniecznością posiadania 1,8 tys. czołgów oraz 3 tys. wozów bojowych i transporterów opancerzonych (w równych proporcjach gąsienicowych i kołowych). Oznacza również, iż winniśmy mieć ponad 800 samobieżnych armato-haubic i drugie tyle wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych. Z takim arsenałem – i przy założeniu, iż mówimy o sprzęcie wysokiej jakości – rzeczywiście byłaby to najsilniejsza armia lądowa w Europie. Wziąwszy pod uwagę to, czym WP dysponuje w tej chwili (a co trzyma odpowiednie parametry) oraz już realizowane kontrakty (czyli sprzęt, który trafi do jednostek w ciągu najbliższych pięciu lat), osiągnięcie takiego statusu wymagałoby zakupu dodatkowych ponad tysiąca czołgów i… 2,5 tys. wozów bojowych i transporterów. A do tego 500 wyrzutni i blisko 400 armato-haubic. Słowem, wydatków liczonych w setki miliardów złotych, a przecież wielkie potrzeby mają także inne rodzaje sił zbrojnych. Dość wspomnieć absolutnie niezbędne dla zabezpieczenia interesów morskich RP fregaty „Miecznik”, które realnie będą nas kosztować co najmniej 15 mld zł.
Zostawmy jednak finansową niepewność i skupmy się na kwestii zasobów ludzkich. Trzy dywizje to 45 tys. żołnierzy, co z grubsza odpowiadało liczebności wojsk lądowych w 2015 r. Tyle iż w „lądówce” było wówczas jeszcze kilka samodzielnych brygad, z których każda mogła liczyć po 3-4 tys. wojskowych. „Mogła” to słowo-klucz – miażdżąca większość związków taktycznych WP (pułków, brygad, dywizji) funkcjonowała w realiach niepełnych stanów. Poziom ukompletowania liniowych jednostek wahał się w przedziale między 40 a 80 proc., część z nich była z zasady skadrowana (posiadała minimalną obsadę przewidzianą do rozwinięcia w razie mobilizacji). To w takich okolicznościach bogactwo liczby jednostek nie kolidowało ze szczupłością ich obsady. Co ma najważniejsze znaczenie, gdy uświadomimy sobie, iż dziś sytuacja wygląda tak samo.
Szczegółowe dane o przepływach kadrowych są niejawne, ale wystarczy prześledzić ścieżki karier oficerów średniego i wyższego szczebla 18. Dywizji Zmechanizowanej, by stało się jasne, iż w istotnej mierze „posiliła się” ona ludźmi z innych jednostek. Obietnice szybszych awansów, nowe wyzwania czy choćby kalkulacja, iż w dywizji będącej oczkiem w głowie władzy służba może być bardziej intratna, zrobiły swoje. Identyczny proces drenażu kadr obserwowaliśmy, gdy ruszał projekt „WOT”. W efekcie choćby w brygadach oddawanych do dyspozycji NATO/UE, posyłanych na międzynarodowe misje, istnieje sporo wakatów. Ba, kreatywna księgowość pozwala na policzenie jednego człowieka razy dwa – gdy na przykład w jednej kompanii jest na etacie strzelca, a do drugiej oddelegowano go na etat kierowcy ciężarówki.
Taki stan rzeczy skutkuje przeciążeniem obowiązkami, spadkiem morale, odejściami ze służby. W ujęciu całościowym pokazuje, jak trudnym wyzwaniem jest powiększanie armii. Presja na rekrutacyjny sukces wybranej jednostki niechybnie oznacza problemy kadrowe gdzie indziej. Obfitość ludzkiego rezerwuaru – kobiet i mężczyzn zdolnych do służby wojskowej – jest bowiem pozorna. Co z tego, iż mamy w Polsce kilkanaście milionów potencjalnych żołnierzy, skoro młodzież nie garnie się w kamasze? Proces formowania 18. DZ jest zaawansowany w dwóch trzecich (przewidziano go na lata 2019-2026), a dywizja nie powstaje od zera. Przy współczesnych uwarunkowaniach demograficznych i kulturowych 200 tys. ludzi pod bronią – czyli kilka więcej niż mamy w tej chwili uwzględniając WOT – to dla sił zbrojnych szklany sufit. Budowanie dwóch kolejnych dywizji – od podstaw, bez wykorzystania istniejących jednostek – wydaje się więc przedsięwzięciem nie do zrealizowania.
Pytanie, czy rzeczywiście potrzebujemy 300-tysięcznego wojska? W latach 2014-22 armia ukraińska (ZSU) liczyła zwykle ćwierć miliona żołnierzy, z których jedna piąta była stale zaangażowana w konflikt na Donbasie. Gdy nastąpiła pełnoskalowa inwazja, Kijów ogłosił mobilizację. W ciągu kilku tygodni wojsko rozrosło się do pół miliona, dziś – z uwzględnieniem formacji tyłowych – liczy sobie 700 tys. ludzi. Armia takich rozmiarów wystarczyła, by Ukraina ocaliła niepodległość, choć nie obyło się bez poważnych strat terytorialnych.
Jak to się ma do sytuacji Polski? Ano tak, iż liczy się nie tyle stan liczebny wojska czasu pokoju, co jego możliwości mobilizacyjne. Zamiast fiksować się na 300-tysięcznej zawodowej armii, państwo polskie powinno położyć nacisk na budowanie rezerw – na krótkotrwałe, powtarzalne i częste ćwiczenia dla licznej populacji dorosłych Polaków. Najlepiej obu płci. Tak, by te 200 tys. zawodowców zostało w razie potrzeby wsparte przez kolejne 500-600 tys. przyzwoicie wyszkolonych rezerwistów. Można by to zrobić, traktując dwie nowopowołane dywizje nie jako jednostki liniowe, ale centra szkoleniowe. Szkieletowe obsady uzupełniałyby wówczas kolejne roczniki rekrutów. Koncept dywizji szkolnych/szkoleniowych nowy nie jest, choć w najświeższej historii wojskowości ich istnieniu zwykle towarzyszyło zaangażowanie danego państwa w otwarty konflikt zbrojny. Polska na wojnie nie jest, ale też środowisko bezpieczeństwa, w jakim funkcjonujemy, nie daje nam luksusu korzystania z dywidendy pokoju.
Otwartym pozostaje pytanie, czy wspomniane szkolenie rezerw da się efektywnie przeprowadzić bez powrotu do obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej. Moim zdaniem nie.
Przykład ukraiński mówi nam coś jeszcze. Dziś z dużym prawdopodobieństwem można uznać, iż gdyby ZSU w lutym 2022 r. dysponowały taką ilością zachodniego sprzętu jak latem tego roku, większość rosyjskich sukcesów nie byłaby możliwa. Weźmy himarsy – wiosną i latem 2022 r. dwadzieścia kilka wyrzutni sparaliżowało rosyjską logistykę. Jesienią 2023 r. armia ukraińska ma himarsów trzy razy więcej, a na froncie panuje pat – co pozostaje bez związku ze skutecznością tego rodzaju broni. Gdyby tylko dać Ukraińcom amunicję dalekonośną (ATACMS), która razi w dystansie do 300 km, byliby w stanie znów dokonać rzezi rosyjskiego zaplecza. Te bowiem przeniosło się na odległość 100 km od linii frontu, poza zasięg rakiet do himarsów, jakimi dysponują ZSU. Z różnych powodów, głównie politycznych, ukraińska armia takiej amunicji nie otrzymuje, ale techniczne możliwości zadania poważnego ciosu wciąż ma. Czego nie piszę w oparciu o „wydaje-mi-się”, a o konkret. ATACMS-y już w ukraińskich rękach były – ledwie 20 sztuk doprowadziło do zniszczenia kilku rosyjskich zestawów OPL oraz kilkunastu śmigłowców szturmowych. Po tym „występie” niezwykle groźne helikoptery K-52 adekwatnie znikły z linii frontu, a odbudowa zdolności przeciwlotniczych na południu Ukrainy odbyła się kosztem transferu zestawów S-400 z obwodu królewieckiego. I teraz wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby Ukraińcy dostali nie 20 a 200 ATACMS-ów. Dodam tylko, iż bieżący zapas tej amunicji w USA szacuje się na 3 tys. sztuk. O tym wszystkim warto pamiętać w kontekście naszych zamówień – już kilkadziesiąt wyrzutni typu Himars „zrobi robotę”, jednak ważniejsze od ich liczby jest to, czy zapewnimy sobie odpowiednią ilość i asortyment amunicji. Skądinąd niezwykle kosztownej.
I na koniec jeszcze jedna uwaga: własny potencjał odstraszania to najlepszy bat na rosjan. Obok rzecz jasna odpowiednio „gęstych” relacji sojuszniczych. Relacji, które implikują nam coś, o czym często zapominamy, własną percepcję NATO sprowadzając do relacji patronackiej i założenia, iż to „oni powinni nam pomóc”. A przecież „oni” to także „my” – i to na nas w podobnym stopniu spoczywa obowiązek udzielenia pomocy. Kraje nadbałtyckie są znaczenie bardziej wystawione na ryzyko rosyjskiej agresji niż Polska. Gdyby Moskwa się do niej szykowała, Sojusz musiałby wysłać na miejsce kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy i masę sprzętu ciężkiego. Część tych oddziałów byłaby z Polski, no i to nasza armia pilnowałaby północno-wschodniej granicy RP, zwłaszcza kluczowego dla powodzenia operacji obronnej odcinka polsko-litewskiego (zapewniającego lądowe połączenie z „teatrem działań”).
Innymi słowy, silną armię musimy mieć nie tylko dla siebie, jeżeli chcemy pozostać beneficjentem formuły „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Nz. Wyrzutnia Langusta podczas ćwiczeń Anakonda/fot. Adam Roik, DGRSZ