Chersoń

bezkamuflazu.pl 11 miesięcy temu

Czy Chersoń to wymarłe miasto? I tak i nie; wszystko zależy od tego, gdzie się człowiek znajdzie i o jakiej porze. Godzina policyjna zaczyna się już o 20.00, gaśnie wówczas większość świateł. Na ulicach, poza patrolami i sforami bezpańskich psów, można spotkać pijaczków, zawsze gotowych potowarzyszyć tym, którzy nocą mogą się po mieście poruszać, za to niezbyt pewnie czują się w ciemnościach. Pięć hrywien i woniąca nieprzetrawionym alkoholem eskorta zapewniona.

Mniej niż jedna trzecia

Żuliki to stały element krajobrazu miasta – wojna im niestraszna także i za dnia. Siedzą i śpią na ławeczkach, zupełnie nie przejmując się dźwiękami pracującej artylerii. Surrealistyczny widok dla kogoś, kto wpada tu na chwilę, a i z wojną ma niespecjalne doświadczenia. „W Chersoniu znów strzelali”, donoszą co rusz media, co tylko potęguje dysonans poznawczy. A po prawdzie to strzelają, bywa iż co kilka minut słychać salwę lub wybuch. Tyle iż to ogień prowadzony z obu stron, nie tylko przez rosjan, a pociski „stamtąd” zwykle upadają poza miastem lub na jego obrzeżach.

Czasem jednak wpadnie coś do centrum – i to „czasem” definiuje sytuację.

Chersońska ulica/fot. Marcin Ogdowski

Żulikom „czasem” nie przeszkadza, wielu zwykłych ludzi trzyma w domach albo zmusza do ucieczki w świat. Przed inwazją Chersoń liczył 350 tys. mieszkańców, tuż po ośmiomiesięcznej okupacji było ich o połowę mniej. Ludzie nie od razu bali się rosjan, sam atak na miasto nie wywołał paniki. Exodus ruszył, gdy moskale zaczęli szukać „banderowców”, bić, kraść i gwałcić. Zaraz po wyzwoleniu – w listopadzie zeszłego roku – ludzie zaczęli wracać, jednak proces ten gwałtownie zwolnił. Selektywne, ale jednak uciążliwe ostrzały, zrobiły swoje. Migrację wzmocnił i wymusił gospodarczy upadek miasta. A potem przyszła wielka powódź, po zawaleniu się tamy w Nowej Kachowce.

Anton Jefanow/fot. Marcin Ogdowski

– W mieście zostało 95 tys. osób – mówi Anton Jefanow, zastępca szefa administracji wojskowej Chersonia. – Mniej niż jedna trzecia.

Dodatkowe ryzyka

Autobusy jeżdżą, choć kierowcy siedzą za kółkiem w kamizelkach kuloodpornych i w hełmach, a przy przystankach stoją schrony z betonowych prefabrykatów. Oczywiście, nie każdy kierowca wkłada „kubraczek”, nie przy każdym postoju jest się gdzie ukryć. Ludzie nawykli i brakuje im dyscypliny, miastu brakuje pieniędzy na zakup kolejnych schronów. Są ważniejsze wydatki, zwłaszcza że… ludzie nawykli. Ktoś z zewnątrz spodziewałby się, iż chersończycy będą po mieście przemykać. Jedni przemykają, inni spacerują – jak gdyby nigdy nic. Ale faktycznie, jest tych spacerowiczów mniej niż przed wojną. Mniej, niż by to wynikało z samej obecności niemal 100 tys. osób.

Mniej jest miejsc, do których mogliby pójść. Kina, baseny, boiska; nikt takich usług dziś nie oferuje. Jest kilka barów i restauracji (jest też prohibicja od 15.00 do 10.00), ba, kilka lokali wystawia ogródki. Tłoku w nich nie ma, choć pustek też nie. „Życie na mieście” toczy się w cieniu wojny, będąc zarazem cieniem przedwojennej aktywności.

Produkty pierwszej potrzeby można w Chersoniu kupić, ale wielu zubożałych, zwłaszcza starszych mieszkańców zwyczajnie na nie nie stać. Z pomocą przychodzą organizacje humanitarne, niezbędne produkty dystrybuuje opieka społeczna/fot. Marcin Ogdowski

Większość sklepów nie pracuje – i nie chodzi tylko o zagrożenie i mniejszą populację. W zakresie aprowizacji dużą część potrzeb zaspakaja pomoc humanitarna. Ale choć ograniczony, rynek wciąż działa – w Chersoniu bez trudu można znaleźć uliczne stragany, są też dobrze zaopatrzone supermarkety. Nie sposób do nich trafić, kierując się widokiem witryn – te bowiem zamaskowane są wiórowymi płytami. Ceny w takich placówkach porównywalne z polskimi, co przy tutejszej sile nabywczej oznacza, iż realnie są 3-4 razy wyższe. Miasto ma wydolne połączenia kolejowe i drogowe, ale mimo wszystko to czerwona strefa; transport towarów musi uwzględniać dodatkowe ryzyka. I tak jedna bieda napędza drugą.

Ciężka robota

Na wojnie i wymuszonych przez nią migracjach, najbardziej cierpią najstarsi chersończycy, zwłaszcza inwalidzi. Jest ich w mieście nadreprezentacja, z tego grona bowiem mało kto mógł bądź chciał wyjechać. Uciekła młodzież, osoby w średnim wieku – matki-ojcowie, babcie-dziadowie zostali. Porzuceni przez krewnych, bądź też krewnych pozbawieni, żyją dzięki sąsiadom i pracownikom socjalnym.

– Przed inwazją mieliśmy w skali roku 1500-1800 podopiecznych – wylicza Oksana Paszenko, dyrektorka jednego z czterech chersońskich ośrodków pomocy społecznej. – Teraz jest to 3300 osób, z czego 224 wymagają wizyt w domach, bo nie są w stanie samodzielnie się poruszać.

Wydawanie pomocy/fot. Marcin Ogdowski

Za tym suchym wyliczeniem kryje się ciężka robota. Podopieczni jak powietrza potrzebują rozmowy, ale też nakarmienia, podania leków, pomocy w toalecie. Na żywność, medykamenty czy środki czystości zwykle brakuje im pieniędzy, więc wszystko to trzeba zorganizować, kupić, dostarczyć. Paszenko ma w swoim ośrodku zaledwie 18 pracownic terenowych, na więcej nie pozwala budżet departamentu pomocy społecznej.

– Dziewczęta nachodzą się, nadźwigają. A przecież pozostało ryzyko, iż któraś zginie lub zostanie ranna, bo nie zdąży się schować… – Paszenko uśmiecha się smutno.

Elektryczne wsparcie

To w takich okolicznościach powstał pomysł, by wyposażyć pracownice w elektryczne rowery. Zwiększające mobilność, oszczędzające siły, dzięki sakwom pozwalające przenieść więcej potrzebnych rzeczy na raz. „Elektryk”, co oczywiste, w żaden sposób nie ochroni przed odłamkami, ale umożliwi szybsze opuszczenie niebezpiecznej okolicy. 40 takich jednośladów dostarczyło właśnie do Chersonia Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM).

– To projekt finansowany ze środków rządu Tajwanu – wyjaśnia Anna Radecka, szefowa misji PCPM w Ukrainie. – W jego ramach do Chersonia przywieźliśmy też karetki i minibusy oraz elektroniczny sprzęt biurowy.

Rowery ładowane są z gniazdka, można na nich przejechać choćby 150 km.

– Wystarczy na kilka dni – cieszy się Ludmiła, pracownica socjalna.

Ludmiła podczas odwiedzin u jednej z podopiecznych/fot. Marcin Ogdowski

Przez jakiś czas towarzyszę jej przy pracy, odwiedzamy m.in. 91-letnią Marię, od lat przykutą do łóżka. Kobiety ściskają się serdecznie, przez chwilę przysłuchuję się ich rozmowie. Robię kilka zdjęć, zbieram się do wyjścia, rosjanie znów zaczynają strzelać.

– Blisko – komentuje Ludmiła, po czym wraca do rozmowy z Marią. Dzień jak co dzień w Chersoniu.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Nz. Wjazd do Chersonia/fot. Marcin Ogdowski

Ten tekst ukazał się również na łamach portalu Interia.pl

Idź do oryginalnego materiału