
Rozdział VIII. O dźwiękach, czyli co na wojnie świszczy i czemu nie kule?
Uff… choćby nie wiesz, jak ciężko przyszło mi opisać ten fragment historii Anny. Zwyczajowo w takich momentach autorzy piszą, iż “wszelkie podobieństwo opisywanych zdarzeń i postaci do prawdziwych jest czysto przypadkowe”. Tak, tak - i ja tej wersji będę się trzymał, bo nie jest mi potrzebny ciągnący się dziesięcioleciami proces sądowy.
Ale odchodzę od myśli głównej. Ciężko było mi stworzyć ten fragment historii Anny, bo jakkolwiek to fikcja literacka, ale głęboko zakorzeniona w faktach. W faktach, które odcisnęły się w mojej pamięci niczym tankowa gąsienica. I czasem śni mi się pomału obracająca się lufa BMP, która zatrzymuje się, patrząc prosto na mnie. Koniec. Koniec wszystkiego.
Bez wnikania w szczegóły: historia zablokowania drogi jest prawdziwa. Nie lawetą tylko mlekowozem. Byłem od miejsca zdarzeń nie dalej niż kilometr. Nic nie widziałem, słyszałem tylko strzały. jeżeli chcesz poznać fakty, poszukaj w Internecie. Są łatwo dostępne i dobrze udokumentowane. choćby materiałami wideo nagrywanymi przez naocznych świadków. Kwerendę zacznij od poszukiwania informacji nt. Romana Gawrilenka, mieszkańca Czernihowskiej Obłasti. Dlaczego nie opowiem ci, jak ta historia wyglądała “naprawdę”? Potraktuj to jako zadanie domowe na czas pokoju i na czas W. Weryfikowanie informacji, z jakimi się spotykasz na co dzień, jest niezmiernie ważne. Poszukując prawdy, zwiększasz swój potencjał szczęścia. A – jak pamiętasz – na wojnie trzeba mieć szczęście. Niestety, filtrowania informacji i dokopywania się do prawdy nie uczą chyba wciąż w szkole (podobnie jak przygotowywania koktajli Mołotowa). A szkoda.
Nie przypadkiem posłałem do Zahajek czołg T-80. Warto mu się bliżej przyjrzeć, czy raczej przysłuchać się do pracy jego silnika. To dość nietypowa konstrukcja. Nietypowa właśnie ze względu na silnik. Zamiast tradycyjnego, klekoczącego diesla T-80 napędzany jest turbiną gazową (jak Abrams). W efekcie odgłos pracy jego silnika nie przypomina typowej pracy czołgu, do jakiej przyzwyczaił nas szereg wojennych filmów, tylko dźwięk silnika odrzutowego (bo to jest niemal silnik odrzutowy, gdzie siłę generują nie tłoki poruszane gazami po spaleniu mieszanki paliwowo-powietrznej, a napędzana tymiż gazami turbina). Przez to dźwięk silnika (świst) tego czołgu przypomina raczej samolot (helikopter) niż charakterystyczny, traktorowy dźwięk dużego diesla. W praktyce oznacza to dla obserwatora, który czołgu jeszcze nie widzi, iż słyszy on coś jakby odrzutowiec, który – nie wiedzieć czemu – nie nadlatuje, tylko mozolnie się przemieszcza. Może to rodzić sporą konfuzję u niedoświadczonego widza, któremu wydaje się, iż słyszy samolot.
Skoro już mowa o dźwiękach, warto poświęcić im jeszcze chwilę uwagi. Być może się zdziwisz, ale bycie naocznym świadkiem działań zbrojnych, to przede wszystkim doznanie akustyczne. Nie wizualne, a akustyczne. Najpierw słyszysz, potem widzisz. Kiedy już widzisz, to jest to bardzo niebezpiecznie. Bowiem kiedy ty widzisz już jednostki wojskowej techniki czy pojedynczych żołnierzy, oni również mogą zobaczyć ciebie. Zobaczyć i wziąć na cel – świadomie bądź przypadkowo.
Pocieszę cię tym, iż sam fakt zobaczenia czołgu czy transportera nie musi oznaczać, iż jego załoga zobaczy ciebie. Tzw. “świadomość sytuacyjna” załogi czołgu, transportera czy choćby zwykłej ciężarówki z dość dobrze przeszkloną kabiną jest znacznie ograniczona. Siedząc w czołgu, załoga naprawdę kilka widzi, mimo szeregu systemów, które mają jej w tym pomagać. Co nie oznacza, iż można sobie oglądać czołgi niczym widz w kinie. Lepiej trzymać się od nich na bezpieczny dystans. Bezpieczny, czyli dwóch-trzech kilometrów minimum. A jeszcze lepiej – być w zupełnie innym, oddalonym o dziesiątki czy setki kilometrów, miejscu. Niestety, nie zawsze się da.
Zanim zobaczysz, co się dzieje, będziesz słyszeć. Z jednej strony, to błogosławieństwo – masz bowiem czas na podjęcie odpowiednich działań, czyli znalezienie sobie ukrycia. Z drugiej strony, to przekleństwo – bo docierają do ciebie różne dźwięki i odgłosy, których w przeważnej mierze nie znasz i nie potrafisz na ich podstawie ocenić, co się dzieje i jak należy się zachowywać.
Czy istnieje na to remedium? Hmm… Najlepiej stać się osobą ostrzelaną, czyli pouczestniczyć sobie w walkach. Obawiam się, iż jednak żadna firma eventowa nie proponuje tego typu atrakcji. Niemniej, są miejsca w Polsce, gdzie można pojeździć czołgiem jako pasażer, a każdy może sobie pójść na strzelnicę i choćby posłuchać, jak brzmi broń palna różnego typu. Serdecznie polecam tego typu wizytę. Warto odróżniać serię z kałasza od serii z pekaśki. Wbrew pozorom na słuch odróżnić je nie jest łatwo. A odróżnienie dźwięku beryla (etatowego karabinka polskiego wojska) od AK 47 (popularnego kałasznikowa) jest bardzo trudne. Co więcej – w różnych warunkach terenowych i pogodowych ten sam karabinek będzie nam wydawał różne odgłosy. Dźwięk inaczej rozchodzi się bowiem w powietrzu suchym, inaczej w czasie deszczu, a jeszcze inaczej we mgle. Temperatura otoczenia również ma znaczenie. Koszmar. Dla ciebie najważniejsze jednak jest nie poznawanie marki i kalibru na odgłos wystrzałów, ale określenie po docierających do ciebie odgłosach odległości, w jakiej odbywa się “pierjestriełka”. W sumie najprościej nauczyć się tego, znajdując lokalną, używaną strzelnicę i w czasie, kiedy realizowane są na niej strzelania posłuchać odgłosów bezpośrednio w jej pobliżu, potem oddalając się o 500 kroków, potem o 1 000 czy 2 000 kroków. Do mierzenia odległości wystarczy zwyczajny krokomierz w telefonie. Nie chodzi nam o aptekarskie dane, a o to, by wiedzieć, czy strzelają pół kilometra od nas czy może dwa kilometry.
Ważna sprawa. Zupełnie inaczej słychać strzały w terenie otwartym i zabudowanym. O ile w terenie otwartym da się plus minus ustalić kierunek, z którego dochodzą dźwięki strzałów, w terenie zabudowanym jest to praktycznie niemożliwe na odległości większe niż 100-200 metrów. Przyczyną tego stanu rzeczy w terenie zabudowanym jest echo. Dźwięk odbijający się od budynków płata takie figle, iż możesz przysiąc, iż słyszysz strzały ze strony, w której one nie padają. W mieście słyszysz zwykle dźwięk odbity, a czasem kilkakrotnie. Zjawisko to będzie zaburzało percepcję zarówno wystrzałów, jak i wybuchów. jeżeli więc podczas alarmu lotniczego usłyszysz z którejś strony eksplozję, wcale nie musi to oznaczać, iż eksplozja ta rzeczywiście miała miejsce w kierunku, z którego doleciał dźwięk. Możesz po prostu słyszeć echo. Ja np. w czasie nalotów w Kijowie praktycznie wszystkie eksplozje słyszę “od strony domów po drugiej stronie ulicy”. Moje mieszkanie wychodzi tylko na jedną stronę świata i wszystkie dźwięki, które pochodzą z drugiego brzegu Dniepru słyszę nie od strony rzeki, ale właśnie zupełnie z przeciwnego kierunku, odbite od domów naprzeciwko. Na szczęście (ha! – wyjątkowo wisielczo brzmi tu słowo “szczęście”) zarówno w terenie otwartym, jak i zabudowanym intensywność dźwięku daje te same informacje o przybliżonej odległości od jego źródła.
Z dźwiękami po prostu musisz poćwiczyć. Innej rady na to nie ma. Mogę podpowiedzieć ci tylko tyle, iż strzelającą artylerię (to wciąż bóg wojny, jak pokazuje doświadczenie konfliktu ukraińsko-rosyjskiego) słychać choćby z 10 kilometrów. Czyli, z jednej strony, z baaardzo daleka, a z drugiej strony, z odległości na tyle niewielkiej, iż słysząc ją, musisz przyjąć założenie, iż jesteś w jej zasięgu. Pamiętam, iż siedząc w okrążeniu mieliśmy takie dni, iż godzinami słuchaliśmy “pracującej” rosyjskiej artylerii. Wystrzał na wschodzie, dziewiętnaście sekund ciszy i eksplozja na zachodzie. Nie dało się ocenić, czy pociski lecą nad nami, czy gdzieś bokiem. Nie było słychać ich w locie. Oczywiście, niczego nie było widać. Tylko wystrzał, dziewiętnaście sekund przerwy, eksplozja. Te dziewiętnaście sekund liczyłem choćby stoperem. Zawsze dziewiętnaście sekund. Jak w jakimś koszmarnym zegarze.
Poruszając temat dźwięków na wojnie, nie sposób przemilczeć kwestii lotnictwa. Moje doświadczenia w tym zakresie są niezmiernie skromne – wszak od samego początku wojna ukraińsko-rosyjska była bardzo powściągliwa w zakresie wykorzystania lotnictwa przez obie strony. Nad moją głową nie latały samoloty. Latały natomiast rakiety, drony, helikoptery.
Amerykańscy weterani lubią wspominać, iż po odbyciu służby wojskowej zawsze z nostalgią reagują na dźwięk śmigłowca. No cóż, w Afganistanie talibowie nie latali. Dla amerykańskiego weterana dźwięk łopat wirnika helikoptera oznaczał wsparcie, ewakuację czy po prostu obecność “ptaszków”, która buduje morale piechociarzy. Dla ciebie czy dla mnie dźwięk śmigłowca oznacza jednak raczej hasło: “ratuj się, kto może”. Zgodnie z omawianą tu przeze mnie cechą wojennej rzeczywistości, helikopter (w warunkach bojowych lecący ledwie kilkanaście metrów nad ziemią) zawsze wcześniej usłyszysz niż zobaczysz. I zamiast go wypatrywać, należy się niezwłocznie ukryć. Z bezpiecznego schronienia można sobie prowadzić obserwacje i próbować ustalić jego przynależność na podstawie znaków rozpoznawczych. Wyczuwasz ironię w moich słowach? Nie? A powinnaś. Dźwięk helikoptera to zawsze informacja o nagłym, śmiertelnym zagrożeniu. Żadnego wypatrywania. Piwnica bądź jakakolwiek inna osłona. Choćby przed wzrokiem lotników. Na wojnie obowiązuje zasada odwrotna w stosunku do tej, jaka rządzi na drodze – “jestem niewidoczny, jestem bezpieczny”.
Pocieszeniem może być to, iż amunicja lotnicza jest zbyt cenna, by marnować ją na strzelanie do pojedynczych osób. jeżeli cię to pociesza. Ja mogę ci opowiedzieć, jak uciekałem przed helikopterem samochodem po trasie Czernihów-Kijów. Dziś to anegdota. Ale wtedy nie było mi do śmiechu.
Była to już któraś wycieczka do Kijowa po kolejną partię pomocy humanitarnej i paliwa. Na wsi nie mieliśmy paliwa bardzo długo. choćby kiedy już można się było wyrwać z okrążenia z umiarkowanym ryzykiem spotkania się z wrogiem, operatorzy stacji benzynowych nie podejmowali się dostawiania paliw. I słusznie. Paliwo to krew wojny. Bardzo łakomy kąsek.
Okay. Jadę sobie z szanowną małżonką swoją w jednym samochodzie. Okna otwarte, radio wyłączone, żeby było możliwie dużo słychać. Droga w niektórych miejscach była wcześniej ostrzeliwana, więc można spotkać kratery w asfalcie. Głębokie czasem na 20-30 cm. Jechać trzeba więc ostrożnie. I w tych pięknych okolicznościach przyrody dochodzi do mych uszu daleki dźwięk, coś jakby helikopter. Pewności nie mam. Rozglądam się. I w ramach tego rozglądania się widzę, jak ukraińscy żołnierze na mijanym na bocznej drodze blokpoście zaczynają biegać niczym mrówki, którym ktoś wetknął kij w mrowisko. “Niedobrze” – myślę sobie – “ja słyszę helikopter, a oni coś wiedzą. Przecież nie ganialiby jak w-żopu-ranieni, gdyby to był nasz helikopter”.
Informuję małżonkę, iż jest helikopter. “Gdzie?” – pyta małżonka. “Najprawdopodobniej w niebie” – odpowiadam poirytowany jej słodką naiwnością. “Skąd wiesz?” – “Bo go słyszę, a nasze wojaki spieprzają z blokpostu”.
I tu się zaczęło. Zobaczyłem skurczybyka. Leciał sobie ukośnie do mnie, gdzieś z tyłu. W tę samą stronę, co ja. Widziałem go w lusterku. “Za nami” – rzucam małżonce. “Ojej!” – też go zauważyła. Dociskam gaz. Sto, sto dwadzieścia, sto pięćdziesiąt na godzinę. Modlę się, żeby nie było żadnej wyrwy. Przypominam sobie z czasów komputera ZX Spectrum, ile taki Apache latał maksymalnie? 160? 180? Czort! Ale to było w węzłach. I za mną mnie leci Apacz, tylko jakieś Mi. Ale węzeł to węzeł – prawie 2 km/h. Nie ma szans – zechce, dogoni.
Teraz zjawiają się inne myśli. Przecież samotna, stara omega na pustej drodze to żaden godny cel. Waste of ammo. Fajnie, ale nie ja o tym decyduję. Pędzę na złamanie karku, śledząc drogę, żona ma oko na śmigło. Informuje mnie, iż nas wyprzedza. Rzeczywiście, przelatuje trochę z boku i niknie nad lasem. Uff… Można zwolnić. Dojeżdżam do zawalonego wiaduktu. Trzeba zjechać z ekspresówki na dziurawą boczną drogę. Przy zjeździe ukraiński blokpost. Niebiesko-żółta flaga dodaje trochę otuchy. Stoi na nim parę samochodów w kolejce do kontroli. “Za blisko. Nie trzymają między sobą dystansów” – myślę, a nad lasem wciąż unosi się warkot śmigłowca. To bliżej, to dalej. Albo już tylko ja go w głowie słyszę. To też możliwe. Przychodzi moja kolej na kontrolę. Znudzony żołnierz przegląda dokumenty.
– Bratan, ja batshyl vintokryl – informuję pełen przejęcia.
– De? – żołnierz nie odrywa wzroku od mojego paszportu.
– Os’, tut nad lisom.
– Odin?
– Tak, odin.
– Nu, bude sze i druhij. Majut’ buty dva.
– Nashe?
– Ano, nashe desantniki.
– Tschort! Dumał, szo kacapy.
– A zvidki taki zhahlivi dumki, pane Polak?
– Bo nashe chłopci na blokposti bilja Kozelca zjobyvalis’ jak by ich diavoł gnał.
– Mabut’ ne znajut’. Probizhka vyjde im na zdorovja.
Dziś to wspomnienie śmieszy. Ale uwierz mi, kiedy tak gnałem przed siebie po podziurawionej trasie, adrenalina wylewała mi się uszami. Zwróć uwagę, iż powyższa anegdota pokazuje coś bardzo ważnego. Na wojnie panuje potężny chaos. Po angielsku nazywa się to “fog of war”. Pełnego obrazu rozgrywających się wydarzeń nie mają ani żołnierze w polu, ani ich dowództwo w sztabach. Rzeczy się po prostu dzieją. A wiedza o wydarzeniach dana jest nielicznym i dość fragmentarycznie. Choć sztabowcy i oficjele będą zapewniali, iż sytuacja jest pod kontrolą. Tak. jeżeli nie dochodzi do wymiany bratobójczego ognia, to już jest nieźle. A dla ciebie wypływa stąd wniosek, iż nie można polegać praktycznie na żadnych danych, prócz zdobytych przez siebie samą i nie podlegających podważeniu. Ergo – słyszysz strzały, ruchy pojazdów czy lot samolotów, przede wszystkim szukasz ukrycia.
Z myśliwcami jest prościej. Ten skurczybyk rusza się z taką prędkością, iż zanim go usłyszysz i się zorientujesz, on zdąży nadlecieć, przelecieć i ulecieć w siną dal. Huk niesamowity. Fala powietrza, jaką pcha przed sobą i wzbudza za sobą, może przewrócić dorosłego człowieka. A dla wrogiego czołgisty szturmowy myśliwiec to coś, czego ani nie zobaczy, ani nie usłyszy. To nagła, niespodziewana śmierć. Bywa, iż w męczarniach.
Co innego drony. Dorny jako broń przeszły w czasie toczącej się wojny rosyjsko-ukraińskiej mniej więcej taką ewolucję, jak samoloty w pierwszej wojnie światowej. Kiedy wybuchała pierwsza wojna światowa, mało kto widział na własne oczy samolot. Kiedy po czterech latach dobiegała do końca z użyciem samolotów prowadzono regularne rajdy bombowe.
Bezpośrednio po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę w 2022 r. drony to były dziecięce zabawki. Jednak bardzo gwałtownie obie strony doceniły ich możliwości. Przede wszystkim, to idealne narzędzie zwiadowcze. Miałem do dyspozycji prostego Mavica, jak przed wojną służył do latania nad polami kukurydzy i sprawdzania, gdzie plenią się chwasty. Kiedy znajdowaliśmy się w okupacji, dron wciąż służył do obserwowania chwastów, tylko zupełnie innego gatunku. Możesz mi wierzyć bądź nie, nasz malutki ptaszek to był najlepszy środek uspokajający. Gdzieś się coś pali – Mavic w górę. Słychać strzały – Mavic w górę. Nic się nie dzieje – Mavic w górę, a nuż coś się uda jego kamerą dostrzec i zrozumieć, skąd ta podejrzana cisza.
Kiedy przez naszą miejscowość w lutym 2022 r. przejeżdżała kolumna ponad 120 jednostek wrogiej techniki, Mavic rejestrował wydarzenia, a filmy niedługo zjawiły się na odpowiednich biurkach. Stare, dobre czasy. Dziś byłoby to już niemożliwe. Nasycenie dronami i środkami ich zagłuszania oraz zwalczania jest takie, iż na radosną amatorkę nie ma już miejsca. Dziś wyszkolony operator drona znaczy na polu bitwy i w jej okolicach tyle, co kilka dekad temu snajper.
Małe drony zwiadowcze czy szturmowe (bombery bądź kamikadze) nie czynią wiele hałasu. Ot, takie brzęczenie wentylatora na wyższych obrotach czy może raczej jakiegoś miksera. Niestety są to urządzenia wysoce śmiercionośne, a praktyka ich użycia poszła w tę stronę, iż używając dronów obie strony konfliktu w Ukrainie polują na pojedynczych żołnierzy, a jedna ze stron również i na cywilów.
Proceder ten stał się powszechny do tego stopnia, iż w przyfrontowym Chersoniu ukraińska administracja rozwiesiła billboardy instruujące, jak zachowywać się w przypadku spotkania z dronem. Zasada jest prosta: każdego napotkanego drona należy traktować jak urządzenie niebezpieczne i wrogie (drony z przyczyn małych rozmiarów nie noszą znaków przynależności państwowej). W razie jego zaobserwowania należy niezwłocznie szukać najbliższego ukrycia, nie próbować strącać drona oraz nie podchodzić do drona, jaki upadł czy wylądował. Takie “bezpańskie” drony, zmuszone do autolądowania przez środki zagłuszania czy z innych przyczyn, należy traktować jak niewybuchy. One wciąż grożą tym, iż po dotknięciu rozerwą się na kawałki.
Obecnie obowiązujące w Polsce i Unii Europejskiej prawo dość restrykcyjnie traktuje droniarstwo, nakładając na operatorów dronów ważących ponad 250 g szereg obowiązków dotyczących latania nimi. Niemniej – obok strzelectwa – to w tej chwili bardzo militarny sport, choć w czasach pokoju kojarzy się on raczej z widowiskowymi wyścigami latających na niskim pułapie aparatów niż misjami wojskowymi. Co nie zmienia faktu, iż zabawa w droniarstwo może oddać znaczące usługi krajowi czy tylko tym, którzy dorny będą mieli i będą umieli się nimi posługiwać.
Oczywiście, w razie W, nie polecam wykonywać nałożonego prawem obowiązku rejestrowania każdego przelotu dronem. Nietrudno się domyślić, iż elektroniczne systemy rejestracji amatorskich lotów znajdą się pod czujnym okiem rosyjskich służb i hakerów na ich usługach. Toteż jeżeli mając drona w czasie wojny zechcesz się rozejrzeć z góry, co słychać na dzielnicy, po prostu bierz i leć. Nie będziesz, jak nasz Stefan siedzieć na strychu i zastanawiać się, co czai się w pobliskim lesie. A nie rejestrując przelotu, może popełnisz jakieś wykroczenie, ale na pewno nie narazisz się na to, iż dane o nim wpadną w niepowołane ręce, wystawiając cię na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Jeszcze jedna (oczywiście, iż nie ostatnia), ale bardzo ważna uwaga. Rosjanie przejeżdżając przez ukraińskie miejscowości, mieli brzydki zwyczaj strzelania z karabinków piechoty i karabinów pokładowych po płotach i oknach budynków stojących przy drodze. Robili to w celu zastraszenia mieszkańców i ewentualnych obrońców, którzy mogli czaić się w przydrożnych domostwach z wyrzutniami granatów przeciwpancernych. Było to prewencyjne strzelanie po cywilnych obiektach. Działanie to w oczywisty i rażący sposób narusza prawo i zwyczaje wojenne. I co z tego? Komuś wypisano mandat? Ktoś stanął przed sądem?...
Nie słyszałem o tym, by w okolicy, gdzie przebywałem, były cywilne ofiary tego procederu. Ale przestrzelone płoty i okna widziałem wielokrotnie. Żeby było straszniej, nie wiedziałem, iż oni to robią, kiedy pod naszym domem zaparkował BMP. Świadomość tego procederu dotarła do mnie już później, kiedy rozwoziłem pomoc humanitarną po terenach zajętych czasowo przez Rosjan. Ty już wiesz. Oni strzelają bez uprzedzenia, bez przyczyny, po prostu w celu siania terroru i dlatego, iż sami się boją. Zatem, jeżeli będziesz świadkiem przejazdu kolumny agresora przez miejscowość, nie stój przy oknie/płocie czy na ulicy. Możesz zginąć. Będzie to zbrodnia wojenna, ale ty będziesz martwa. Ceglana ściana powinna zatrzymać kulę z kałasznikowa. Karabin maszynowy raczej ją przestrzeli. Pustaki są bardziej “przepuszczalne”, ściany domów typu kanadyjskiego nie zatrzymają choćby pistoletowej kuli. Nie ryzykuj bardziej niż to niezbędne.
Gdy miejscowość, w której przebywałem, znajdowała się w okrążeniu, słyszałem te dziwne, jednostronne strzelaniny po płotach. Wyobraźnia podpowiadała mi sceny walk, choć nie bardzo wiedziałem, kto miałby stawiać opór? W okolicy były tylko formacje obrony terytorialnej – takich “dziadersów” z kałasznikowami i RPG (sowiecki granatnik przeciwpancerny), którzy nie mogli nawiązać równej walki z pancernymi kolumnami. W czasie przemarszów Rosjan ukraińscy terytorialsi siedzieli po prostu po domach, jak wszyscy inni. Piszę o tym, żebyś wiedziała, iż również i słuch potrafi spłatać figle. Owszem, coś słyszysz, ale twoja interpretacja odgłosów może być niezmiernie odległa od tego, co się rzeczywiście dzieje. No cóż. Na wojence może i ładnie, kiedy ułan z konia spadnie, jak głosi stara piosenka. W rzeczywistości ani ładnie, ani lekko, ale jakoś trzeba sobie radzić.
-------------------------------------------------------------------
Tłumaczenie dialogu:
– Bracie, widziałem śmigłowiec – informuję pełen przejęcia.
– Gdzie? – żołnierz nie odrywa wzroku od mojego paszportu.
– O, tu nad lasem.
– Jeden?
– Tak, jeden.
– No, będzie jeszcze i drugi. Mają być dwa.
– Nasze?
– Ano, nasz desant.
– Czort! Myślałem, iż kacapy.
– A skąd takie straszne myśli, panie Polaku?
– Bo nasi chłopcy na blokpoście koło Kozelca spierniczali jaky ich diabeł gnał.
– Pewnie nie wiedzą. Przebieżka wyjdzie im na zdrowie.