No i co tam słychać na dworcu? Dzieje się sporo, czyż nie? Mnóstwo historii, sporo nieszczęścia, ale ręce zajęte. A i głowa skupia się na konkretach, a nie żalach ogólnych „co to będzie, co to będzie?”. Będzie, co ma być. A ty właśnie miałaś okazję przyłożyć rękę do tego, żeby pomóc. Pamiętaj – Wielki Mur Chiński składa się z małych cegieł. Właśnie położyłaś małą cegiełkę pod gmach lepszego jutra. Gdyby tak każdy dziennie (choć w raz w tygodniu) kładł taką małą cegiełkę w czasach pokoju, może nie doszłoby do wojny? Si vis pacem, para bellum. No, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Trzeba działać. Lepiej późno niż jeszcze później.
Angażując się we wszelakie działania pomocowe, pamiętaj o psychicznej (i fizycznej) higienie. Musisz odpoczywać, spać, odrywać się na kilka godzin od działań charytatywnych. Nie spędzaj całych dni na punktach pomocy. Ja wiem, iż jak już cię wciągnie wir tej działalności, to ciężko się od niej oderwać, bo ciągle jest ktoś, kto czegoś potrzebuje i ciągle coś się dzieje. Bierz jednak to, iż wojna to nie sprint, tylko maraton. Potrzebujący są dziś, będą jutro, pojutrze, za miesiąc i za rok. A ty musisz rozkładać siły, odpoczywać, nie zapominać o sobie. Rozpoczął się nowy rozdział w twoim życiu z zupełnie nowymi celami i priorytetami, ale spać, jeść i brać prysznic trzeba w tym nowym rozdziale tak samo, jak i we wszystkich wcześniejszych. A czasem trzeba i przewietrzyć głowę, układając klocki w Tetrisie, lego z dziećmi czy oglądając śmieszne filmy z kotkami.
Więc jeżeli jeszcze nie wróciłaś do domu, natychmiast tam idź i odpocznij. I umów się z ludźmi, z którymi pracowałaś na dworcowym punkcie pomocy, na jutro. Na jutro, ale nie na drugą godzinę w nocy. Albo czwartą rano. To tylko wojna. Za dwa lata będziecie w tej sytuacji normalnie żyć, pracować i odnotowywać alarmy przeciwlotnicze jak lekką mżawkę – wzruszeniem ramion – no, pada, to pada.
Zbliża się wieczór dnia pierwszego. Przeżyłaś, zrobiłaś już sporo dla siebie i coś dla innych. Jest dobrze. Idź do domu, umyj się, znajdź może w szufladzie jakiś stary telefon i przygotuj sobie z niego atrapę do pokazywania, o jakiej pisałem w poprzednim rozdziale. Nigdy nie wiesz, kiedy się przyda, a zrobienie przekonującego telefonu-atrapy wymaga czasu. I nie zapominaj, iż wszyscy domownicy powinni mieć takie. Zwłaszcza dzieci. Bo one są czasem zbyt szybkie i zbyt szczere w reagowaniu na polecenia. Na polecenia, których nie powinny były w żadnym wypadku wykonywać.
A ja tymczasem opowiem ci, co tam słychać u Ani i Tomka. Zostawiliśmy ich bowiem w dość ciekawych miejscach.
Historia Tomka
Spotkanie na autostradowym blokpoście Żarska Wieś skończyło się tyleż koncyliacyjnie, co konstruktywnie. Tomek zgodził się wracać najbliższym autobusem z ochotnikami do Wrocławia, a kapitan Kunwald wypisał mu specjalną przepustkę na 12 godzin, jaka miała oszczędzić Tomaszowi nieprzyjemności na kolejnych blokpostach. Dodatkowo, kapitan wykonując kilka telefonów do WKU we Wrocławiu ustalił nazwisko oficera, jakiego Tomek ma szukać, żeby możliwie skrócić swoją służbową drogę do nowego celu w życiu. „Wie pan” – poklepał go po plecach kapitan Kunwald, wręczając mu karteczkę z nazwiskiem pułkownika Jana Kowalskiego – „w wojsku istnieją dwa stany skupienia: stan wytapiania czasu i stan zapierdalania. Szkoda, żeby wytopił pan za dużo czasu w korytarzach WKU. Tam zobaczy pan dopiero prawdziwy cyrk.”
Rozstali się jak dobrzy przyjaciele. Wojna może i podnosi czasem poziom agresji, ale też pozwala gwałtownie przełamywać pierwsze lody. Ważne, by między stanem podniesionej agresji a przełamaniem lodów nie poleciały jakieś przypadkowe kule. Ich nie można cofnąć. A przypadkowe słowa w gniewie wypowiedziane zawsze cofnąć można, niezależnie od tego, iż poeci przypisują im siłę pocisków.
I w ten sposób, zamiast kontynuować podróż w kierunku na Berlin, w niecałą godzinę po zatrzymaniu do kontroli Tomasz siedział w autobusie pełnym testosteronu, jaki kierował się na Wrocław. Kierowcy początkowo nie chcieli wziąć dodatkowego pasażera, tłumacząc, iż mają komplet, ale uprzejma prośba posterunkowego zdziała cud i Tomasz niedługo zajął nobilitowane, służbowe miejsce na fotelu pilota. Miało to dwie zalety – wspaniały widok na drogę, co Tomasz ocenił od razu oraz możliwość nieuczestniczenia w rozmowach pasażerów, wspominających lata służby wojskowej z początków XXI wieku, co Tomasz docenił dopiero po pewnym czasie, łowiąc szczątki rozmów, z których mało co rozumiał, choć prowadzone były w języku polskim. Przeważnie w języku polskim.
„Porąbane to towarzystwo” – pomyślał Tomek, kiedy doszło do niego iż padające z części pasażerskiej nazwy zwierząt i kwiatów najwyraźniej odnoszą się do wojskowej techniki. „Hiacynt, Goździk, Tulipan, Krab, Rak – co za paranoja? Armata to armata… A karabin to narzędzie szatana” – przypomniał sobie Tomek wyczytaną gdzieś anegdotę o tym, jak poeta Konstanty Ildefons Gałczyński nie zdał przed drugą wojną światową egzaminu na podoficera. Nie zdał, bo uporczywie odpowiadał egzaminatorowi na pytanie „co to jest karabin?”, iż „karabin to narzędzie szatana”. I ten sam Gałczyński parę lat później, jako internowany szeregowiec w sowieckim obozie w Kozielsku napisał „Pieśń o żołnierzach z Westerplatte”.
„Jak to szło?” – Tomek starał się przypomnieć sobie wierszyk z podstawówki – „Kiedy się wypełniły dni/ I przyszło zginąć latem/ Prosto do nieba czwórkami szli/ Żołnierze z Westerplatte… Ja pierdolę, przecież gdyby ten Gałczyński został przed wojną oficerem, to we wrześniu 1939 wylądowałby nie w obozie dla szeregowców tylko dla oficerów… A potem Katyń i do piachu… Boże, w co ja się w wpakowałem?”. Na tych i podobnych przemyśleniach droga do Wrocławia zleciała Tomaszowi nadspodziewanie szybko.
Tymczasem żona Tomka, Ewa, wraz ze swoją siostrą, dziewczynkami i trzema kotami, które w tej chwili zajmowały miejsca na tylnej kanapie, a nie w bagażniku, posuwały raźno niemal pustą autostradą w stronę Wrocławia. Wszyscy razem ustalili bowiem, iż skoro Tomasz musi się stawić w WKU, to kobiety wrócą do Wrocławia. Razem jednak jakoś raźniej, a skoro dożyli do tego momentu, to pewnie przeżyją i do rana. We własnym mieszkaniu. A co potem – to się zobaczy.
Autobus z Tomkiem i ochotnikami dotarł wreszcie na ulicę Gajowicką we Wrocławiu, gdzie mieściło się Wojskowe Centrum Rekrutacji. Po drodze pokonał dwa blokposty, na których śmieszna Tomkowa przepustka, wypisana na wyrwanej z notatnika kartce, działała prawdziwe cuda. W oczach zmęczonych kierowców autobusu i rozentuzjazmowanego tłumku mężczyzn w różnym wieku Tomasz zdążył wyrosnąć do rangi niemal-bohatera. Dwa razy na blokpostach machnął przed oczyma policjantów jakąś kartką i dwa razy radiowozy eskortowały ich poboczem na początek kolejki, gdzie bez gadania otwierał się prowizoryczny szlaban i droga do centrum miasta. „VIP przepustka all inclusive” – pomyślał ze słodko-gorzkim nastrojem Tomasz, przyjmując swój nowy los fatalistycznie, ale i z niejaką satysfakcją.
Poziom satysfakcji Tomka zdecydowanie się obniżył, kiedy odbił się od żandarma stojącego w drzwiach budynku Wojskowej Komendy Uzupełnień na Gajowickiej.
— Ja tu służbowo — zaczął rozmowę Tomek, próbując ominąć żołnierza stojącego w drzwiach.
— Ja też — krótko skonstatował żołnierz żandarmerii wojskowej, zajmując całą szerokość wejścia — Pan w jakiej sprawie?
— Hmm… No, mam wezwanie do WKU — kontynuował Tomek, nieco zbity z tropu.
— Proszę okazać — odpowiedział żołnierz jak automat.
— No, ale nie mam przy sobie. Byłem wzywany na 30 października, a teraz mnie z blokpostu pod Żarską Wsią tu skierowali, żebym się stawił u pułkownika Jana Kowalskiego.
Żandarm stojący w drzwiach gmachu przyjrzał się Tomkowi z zaciekawieniem i przestał na chwilę wyglądać jak robocop.
— Miał się pan stawić 30 października? No to trochę się pan spóźnił, bo mamy już drugą połowę listopada… Ma pan jakiekolwiek dokumenty?
— Mam przepustkę — Tomek wręczył żandarmowi wymęczoną już trochę kartkę z notatnika, jaką otrzymał od kapitana Kunwalda.
Żołnierz przyjrzał się krytycznie wręczonemu dokumentowi, rzucił kilka słów do radiotelefonu przymocowanego do kamizelki kuloodpornej. Potem zwrócił się do Tomka:
— Pan zaczeka. Najlepiej na końcu tej kolejki, żeby się nie zgubić — żołnierz wskazał na długi, zakręcony ogonek mężczyzn, zaczynający się przy workach z piaskiem ułożonych przed płotem budynku.
— Ale mnie mówiono, iż bez kolejki — nieśmiało próbował Tomasz.
— A kto panu mówi, iż ma pan stać w kolejce? — uśmiechnął się żołnierz — ma pan sobie zaczekać. A żeby łatwo było pana znaleźć, zaczeka pan sobie w tej kolejce. Na jej końcu. Żebym pana widział — dodał niejednoznacznie żandarm i Tomaszowi nic pozostawało nic innego, jak posłusznie stanąć na końcu kolejki i posłuchać kolejnej porcji rozmów o Goździkach, Hiacyntach i Tulipanach.
Jak to się mówi w bajkach, nie minęło czasu małowiele, na tyle jednak dużo, by Tomkowi najpierw zachciało się pić, a trochę potem zachciało się do toalety, jak podszedł do niego inny żołnierz. Najwyraźniej jakiś biurowy pracownik, bo bez karabinu i rynsztunku:
— Pan Tomasz Malinowski?
— Tak.
— Pan pójdzie za mną.
Po minięciu wartownika w drzwiach i kilkuminutowej podróży kafkowskimi korytarzami, Tomek zajął miejsce na prostym krześle przed prostym biurkiem, za którym zasiadał oficer w wieku lat około sześćdziesięciu. Przed oficerem na biurku stała tabliczka głosząca „płk. Jan Kowalski”, niedopita szklanka kawy w śmiesznym, metalowym podstakanniku pamiętającym pewnie Breżniewa i popielniczka z kupą niedopałków i jednym dymiącym papierosem. W powietrzu unosił się zapach nikotyny, kawy i trudna do określenia woń czegoś na kształt kurzu czy starego papieru zgromadzonego w znacznej ilości. Jednak nigdzie nie było żadnych papierowych teczek. Na biurku stał tylko staroświecki monitor i leżała duża, równie staroświecka klawiatura. Kablowa.
— Pali pan? — odezwał się pułkownik, wyciągając paczkę papierosów w stronę Tomka.
— Nie, dziękuję.
— Może coś do picia? — zaproponował oficer — Mamy kawę, nie najlepsza, ale trzyma na nogach.
„W sumie, kawa mogłaby być” – pomyślał Tomek, ale natychmiast zdał sobie sprawę, iż wtedy wizyta w toalecie stanie się niezmiernie priorytetowa. Odpowiedział więc:
— jeżeli można, to wody. Parę godzin niczego nie piłem.
— Sierżancie! Woda! — krzyknął głośno w przestrzeń pułkownik, aż Tomek podskoczył na krześle.
— Ta-jest! — dobiegło zza drzwi gabinetu i chwilę potem zjawił się sierżant z małą butelką mineralnej wody.
— Proszę wybaczyć, iż bez szkła — pułkownik zaciągnął się papierosem i wydmuchał dym pod sufit — mamy tu lekki burdel i mało czasu w mycie garów. Może mi Pan okazać jakiś dokument potwierdzający tożsamość?
Pułkownik chwilę przypatrywał się podanemu przez Tomka dowodowi osobistemu, po czym wklepał coś na leżącej przed nim klawiaturze. „Szybki jest, jak na zdziadziałego trepa” – zdzwił się w myślach Tomek, doceniając prędkość, z jaką oficer przebiegł palcami po klawiaturze.
— No dobrze, panie Tomaszu, oszczędzę panu wykładu na temat naruszenia, jakim było nieterminowe stawiennictwo. Nie mamy czasu w pierdoły. Przejdę ad rem. Kontrwywiad wojskowy przyglądał się panu od pewnego czasu… — pułkownik zawiesił na chwilę głos, lubując się widokiem rozszerzających się źrenic Tomka — …ale proszę się nie martwić. Standardowa procedura weryfikacyjna. Przeszedł pan śpiewająco. A pana kwalifikacje są dla nas, to znaczy dla kraju — poprawił się gwałtownie pułkownik — niezmiernie interesujące. Nie mogę wiele mówić na obecnym etapie, ale zaznaczę, iż współczesne wojsko to nie banda dzikusów. Współczesne wojsko to organizacja, jaka nieustannie się uczy. I w ramach tej nauki otwieramy głęboko zakonspirowane centrum analityczne, a pana widzimy jako jednego ze specjalistów, który będzie w nim pracował — jednym tchem wyrzucił z siebie pułkownik i zaciągnął się kolejny raz papierosem.
Oczy Tomka nie przestawały być okrągłe. Oficer kontynuował swój wywód.
— Gdyby stawił się pan w październiku, byłaby to propozycja. Jednak ze względu na panujące okoliczności, propozycja ma w tej chwili charakter nie do odrzucenia. Albo praca dla nas, albo centrum rekrutacyjne, wcielenie, koszary unitarka, dwa miesiące bezsensownego ganiania po poligonie i praca dla nas. Jasne?
— Obawiam się, iż nie… — źrenice Tomka wciąż nie wróciły do normalnego rozmiaru.
— Cywile… — westchnął pułkownik — Proszę pana, jak by tu panu wyjaśnić to przystępnie… Właśnie został pan zmobilizowany i otrzymał przydział specjalisty w zamkniętym ośrodku naukowym pracującym na potrzeby armii. Ominął pan przy tym komisję wojskową, kilka miesięcy nudnej służby, euforia bycia szeregowcem, przysięgę i takie tam. Mamy wojnę, więc nie ma czasu w naukę maszerowania. Może zorganizują wam jakieś przeszkolenie ogólnowojskowe w miejscu dyslokacji – nie wiem. Wiem, iż powinien się pan jak najprędzej stawić w jednostce J-47 w Szczecinie.
— Ale ja mam pracę, rodzinę, kredyt… — do Tomka zaczęło dochodzić znaczenie słów oficera.
— To wszystko miał pan dziś do godziny 4:45 — pułkownik Kowalski lekko się uśmiechnął — teraz pozostaje panu tylko rodzina. Dyslokacja obejmuje pana z żoną i dziećmi. O resztę proszę się nie martwić. Jeden z przywilejów służby. Sierżant Grzyb zaraz zacznie przygotowywać dokumenty ewidencyjne i na podróż. Pan przecież nie ma choćby książeczki wojskowej, czyż nie? No to może jednak kawa?
Tomek westchnął głęboko.
— Okay, niech będzie ta kawa. I gdzie tu jest toaleta?
Kilka minut później, Tomek popijał obrzydliwie mocną kawę, udzielając nieustannie powtarzających się odpowiedzi na pytania sierżanta Grzyba, zapełniającego manualnie i przy pomocy komputera szereg formularzy i ankiet. A po przeszło godzinie tej żmudnej pracy trzymał w rękach świeżutką książeczkę wojskową z nie najlepszym ze zdjęć, jakie mu w życiu zrobiono oraz kartę mobilizacyjną nakazującą natychmiastowe stawiennictwo w jednostce wojskowej J-47 w Szczecinie.
Pułkownik Kowalski spojrzał na gruby zegarek z cyferblatem i rzekł:
— No, żołnierzu, na dziś to już wszystko. Teraz do domu, pakować się, a jutro do Szczecina. Proszę przygotować się na dłuższy pobyt. Gdzie pan mieszka?
— Na Psim Polu, Obornicka, ale teraz muszę dostać się na Nowy Dwór, tam jest moja żona i dzieci. U szwagierki.
— Proszę popytać na dole u dyżurnego, może ktoś od nas będzie jechał. Zawsze to szybciej niż komunikacją miejską i taniej niż taksówkami. Coś słyszałem, iż taryfy podniosły się od rana razy trzy. Kapitalizm… — dorzucił sarkastycznie pułkownik — a i tak wątpię, czy uda się panu zamówić taksówkę przed godziną policyjną.
Tomasz miał szczęście. Jeden z kierowców jechał na Nowy Dwór i Tomek już po godzinie przebijania się przez niemalejące zatory znalazł się w mieszkaniu szwagierki, gdzie czekały na niego żona, dzieci, trójka kotów i siostra żony. Choć nie widzieli się zaledwie parę godzin, opowieściom, nie było końca. Jako iż zbliżała się godzina policyjna, a Tomek padał na twarz i nie zamierzał testować siły swoich nowych dokumentów na blokpostach, postanowiono, iż zostaną na noc u cioci Gosi. I u trzech kotów, które dawno już spały jak zabite.
Reszta podróżników też niedługo zległa pokotem, praktycznie tam gdzie stała. ale nie dane im było pospać zbyt długo. Już około pierwszej w nocy ciszę godziny policyjnej przerwał ryk syren alarmu przeciwlotniczego. Co robić? Kobiety optowały za zejściem do piwnicy, ale Tomasz odkrył w sobie nowe pokłady odwagi:
— Co? Piwnica? Z dziećmi i kotami? Czy wy się dobrze czujecie? Dajcie sobie na luz. Ja mam już dosyć przygód na dziś, a jutro zapowiada się kolejny dzień jazdy po bandzie.
— To co nasz świeżo-upieczony-obrońca proponuje nam robić? Czekać bezczynnie aż na głowę polecą nam bomby? — nerwowo zakpiła z Tomka ciocia Gosia, nazywana przez niego w myślach „Wszystkowiedzącą Wiedźmą Ple-Ple”.
— Proponuję dowiedzieć się, co jest przyczyną alarmu — odparł rzeczowo Tomek, biorąc do ręki telefon — ale w tym celu potrzebuję parę minut spokoju.
Po piętnastu minutach i nerwowym surfowaniu po Internecie i socsieciach Tomek znalazł w Telegramie kanał „Radar 24”(1), na którym dzielono się na bieżąco danymi o ruchach powietrznych celów:
— Lecą do nas Szahidy z Białorusi! — oznajmił triumfalnie.
— Że co? — zapytała ciotka Gosia.
Bezpilotnik Szahid-136 to deltakształtne skrzydło o długości 3,5 m i rozpiętości 2,5 m. Napędza go 50-konny benzynowy silnik MD-550. Zaprojektowany w Niemczech dla ultralekkich samolotów, ukradziony najprawdopodoniej przez Chiny i globalnie spopularyzowany. Silnik MD-550 pozwala Szahidowi-136 rozwinąć prędkość przelotową ok. 180 km/h, daje zasięg skuteczny 1 000 km, a sam Szahid przenosi głowicę bojową o wadze 50 kg. Dodać trzeba, iż uzbrojony i zatankowany Szahid waży ok. 200 kg. Rosjanie rozwinęli z niego własną wersję o nazwie „Gerań-2”(2), jaka jest w stanie przenosić ok. 90 kg materiału wybuchowego.
Zabójczość Szahidów jest niska. Przyczyny tego są różne. Są powolne i większość z nich jest zestrzeliwanych. Zestrzelenie oznacza ich defragmentację na pułapie rzędu setek metrów. Spadające odłamki są szkodliwe, ale cegła czy kawałek elewacji może odpaść od budynku i bez Szahida. A te, które dolatują +/- do celu mają dokładność nawigacji GPS, jaką się kierują, czyli dość sporą. Celami nie są mieszkalne kwartały, tylko obiekty infrastruktury krytycznej czy administracyjne budynki, bowiem Szahidem nie można kierować w locie. Można jego lot programować, używając satelitarnej nawigacji. I można go zagłuszać, stosując środki walki elektronicznej.
Tomek nie zdążył jednak podzielić się tymi wszystkimi technicznymi niuansami ze szwagierką, bo oto na nocnym niebie zaczął się niesamowity spektakl. Z lewa na prawo przeleciało kilka ognistych smug, które rozerwały się gdzieś nad osiedlem w malutkie, białe fajerwerki. Nie dalej niż za kilka sekund powietrzem wstrząsnęły głośne eksplozje: bum, bum, bum, bum!
Może i nie było to zbyt rozsądne, ale Tomek, Ewa i Gośka, podbiegli do okien, by przyjrzeć się ognistemu teatrowi. Kolejne serie z przeciwlotniczego zestawu poleciały leniwie przez nocne niebo niczym krople farby strząśnięte z pędzla jakiegoś szalonego artysty i po chwili zmieniły się w niewielkie rozpryski. Bum, bum, bum, bum! Tym razem ze zdecydowanie większego dystansu.
Do pokazu przyłączyły się dwa reflektory natarczywie przeczesujące niebo. Tomek uchylił okno i wpuścił chłodne powietrze do pokoju, a wraz z nim narastający z oddali jednostajny warkot. Coś jakby odgłos pracującej piły czy starego motocykla. Tylko nie modulowany. Ciągłe, męczące „wrrrrr…!”. Echo odbijane przez pobliskie budynki płatało figle i ciężko było wyczuć, z której strony dobiegał odgłos silnika przelatującego Szahida. Jedno było pewne. Dźwięk potężniał. Dron się zbliżał.
Trójka dorosłych stała, wpatrując się w noc, zafascynowana niczym małe dzieci. Krótki syk tnących powietrze pocisków nadlatującej przeciwlotniczej serii i błyski niczym fotograficzne flesze doleciały tym razem gdzieś z góry, znad budynku, w jakim mieszkała szwagierka Tomka. Niemal jednocześnie do uszu naszych bohaterów dotarły głośne dźwięki eksplozji: bum, bum, bum, bum! Zadrżały szyby w oknach. W dole na ulicy aktywowało się kilka samochodowych alarmów. Blisko. Bardzo blisko. Nie dalej jak czterysta metrów.
Po chwili błyski zlewają się w jedno z kolejnymi gromami: bum, bum, bum, bum! Chwilę potem setki odłamków z rozrywającej się przeciwlotniczej amunicji zasypują dachy pobliskich budynków szeleszcząc niczym stalowy deszcz. Samochodowe alarmy na ulicy głośno protestują. W tę kakofonię dźwięków wdziera się narastające „wrrrrr…” drona, który najwyraźniej przelatuje nad domem Gośki i oddala się w najlepsze, nie zaczepiony przez żaden z posłanych w jego stronę pocisków. Reflektory nerwowo czeszą niebo, starając się wyłowić swoim światłem intruza. Nadaremno.
Dorośli bez słowa spoglądają po sobie. Jedna z dziewczynek, wyrwana hałasami ze snu, pyta zaspanym głosem:
— Mamo, mamo! Czy to Nowy Rok?
— Tak córeczko — odpowiada pomału Ewa, ważąc każde słowo — to Nowy Rok… Zupełnie Nowy… A teraz śpij, dobrze?
Warczenie Szahida pomału się oddala. Oddalają się też odgłosy salw przeciwlotniczego zestawu. Do koncertu włącza się jakiś odległy karabin maszynowy, wystukując niczym werbel: „tra-ta-ta-ta, tra-ta-ta-ta!”. Reflektory omiatają niebo. Tak. To zupełnie Nowy Rok. Najdłuższy w znanej nam wszystkim historii…
--------------------------------------------------------------------------
Przypisy:
(1) – To zupełnie wymyślona nazwa i kanał taki nie istnieje. Faktem jest, iż w tej chwili (luty 2025) w ukraińskim Internecie funkcjonują dziesiątki, jeżeli nie setki kanałów w socsieciach, jakie niemal na bieżąco informują o przelotach rosyjskich rakiet i dronów. Niemal równocześnie z ogłoszeniem alarmu lotniczego można w nich przeczytać np. takie komunikaty: „Lewy brzeg (Kijowa), lecą do was cztery Szahidy, zachodzą od Boryspola”; „Swiatoszyn (dzielnica Kijowa), zachodzi do was Bpla (bezpilotowy aparat) nad Dnieprem, będzie głośno”; „Cała Ukraina – wystartowały 4 Tuszki (bombowce strategiczne Tu-22M), możliwe odpalenie rakiet kierowanych w przeciągu godziny”.
(2) – To właśnie Gerań 2 uderzył 14.02.2025 r. w betonowy sarkofag czwartego bloku czarnobylskiej elektrowni atomowej.






