Europejska armia jest koniecznością?

krzysztofwojczal.pl 11 miesięcy temu

Temat ewentualnego powołania sił zbrojnych Unii Europejskiej nie jest nowy, a pomysł forsował w 2018 roku francuski prezydent Emannuel Macron. Co początkowo spotkało się choćby z aprobatą niemieckiej kanclerz Angeli Merkel. Było to za czasów amerykańskiej prezydentury Donalda Trumpa, która budziła na zachodzie Europy wiele kontrowersji.

Niemcy gwałtownie wycofali się z poparcia owej koncepcji, prawdopodobnie na skutek presji z Waszyngtonu. Jednocześnie wizja unijnej armii nigdy nie znalazła zrozumienia choćby w polskim rządzie Zjednoczonej Prawicy. Ogólnie, pomysł zwyczajnie się nie przyjął.

Propozycja Emannuela Macrona była jednak objawem myślenia strategicznego. Oczywiście, iż myślenie to było ukierunkowane na interes narodowy Francji. Konkretnie na wpływy tej ostatniej w Afryce. Jednak z perspektywy późniejszych wydarzeń i tego, jak francuska architektura polityczna w Afryce zaczęła się sypać, trzeba przyznać, iż Macron prawdopodobnie przewidywał nadchodzące problemy. I obawiał się, iż Francja nie podoła samodzielnie przyszłym wyzwaniom. jeżeli tak było, to trzeba przyznać, iż miał rację.

Jednak w ramach debaty o koncepcji wspólnej europejskiej armii nie można przecież zakładać, iż armia ta realizowałyby interesy tylko jednego państwa. Pomysł musiałby wpisywać się w interesy ogółu. I dlatego, iż propozycja Emmanuela Macrona tego nie uwydatniała, była skazana na porażkę. Drugą przyczyną klęski projektu było amerykańskie podejrzenie, iż armia UE miałaby uniezależnić Unię od Stanów Zjednoczonych i NATO w zakresie bezpieczeństwa. O czym zresztą wprost mówił sam francuski prezydent. To musiało wywołać reakcję USA, ale również budziło niepokój we wszystkich państwach, które bardzo liczyły na obecność Amerykanów w Europie. Zwłaszcza po pierwszej rosyjskiej agresji na Ukrainę z 2014 roku.

Jednak czy projekt europejskiej armii nie mógłby być rzeczywiście pożyteczny? Czy nie istnieje żaden wariant koncepcyjny, który mógłby spełnić warunek uniwersalności i służyć bezpieczeństwu wszystkim członkom UE, a jednocześnie nie kolidować z inicjatywą NATO?

Zanim odpowiemy sobie na to pytanie trzeba zwrócić uwagę na fakt, iż temat tego czy utworzenie europejskiej armii byłoby pożyteczne i słuszne, jest tak naprawdę wtórny. Wtórny wobec potrzeby zarysowania strategii bezpieczeństwa Unii Europejskiej. Emmanuel Macron przegrał temat europejskiej armii również z tego powodu, iż myśląc o interesach Francji, przeszedł od razu do promowania narzędzia, które miałoby te interesy realizować. Tymczasem należało sprawę rozegrać jak dobry marketingowiec. Wykazać potrzebę, a dopiero później przedstawić rozwiązanie. Innymi słowy, w pierwszej kolejności należało rozpocząć debatę o strategii bezpieczeństwa dla UE. Sprecyzować zagrożenia oraz sposoby ich zażegnania. Następnie należało poruszyć już temat narzędzi jakimi powinna posługiwać się Unia w celu poradzenia sobie z wyzwaniami.

Trzeba również przyznać, iż moment w którym francuski prezydent przedstawił koncepcję europejskiej armii był chyba ostatnim na to, by przygotować się na nadchodzące wydarzenia. Do drugiej rosyjskiej inwazji na Ukrainę pozostawały ponad trzy lata. Z jednej strony to czas niewystarczający by zwiększyć potencjał militarny poszczególnych europejskich państw, a z drugiej dający nadzieje na przygotowanie choćby strategii i procedur działania na wypadek nieoczekiwanych wydarzeń zagrażających unijnemu bezpieczeństwu. A tych zagrożeń już w 2018 roku można było wymienić bez liku.

Państwa takie jak Polska, Litwa, Łotwa czy Estonia – we współpracy z USA – nie oglądały się na europejskie inicjatywy i debaty. Przyśpieszały tempo zbrojeń oraz zwiększania wydatków na obronę. Choć z perspektywy czasu wiadomo, iż należało zrobić więcej i szybciej, to jednak rok 2014 był poważnym sygnałem alarmowym dla całego regionu Europy Środkowej. I region zaczął przygotowywać się na bardziej niebezpieczne czasy przy udziale Stanów Zjednoczonych. Zaangażowanie tych ostatnich było świadectwem tego, iż NATO jest wystarczającym formatem dla odstraszenia Rosji i zagwarantowania bezpieczeństwa państwom z tzw. wschodniej flanki.

Jednak nie tylko sytuacja na Ukrainie a także rosyjski agresor były i są problemem dla bezpieczeństwa Unii Europejskiej. Francuzi dostrzegali niekorzystne procesy zachodzące w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Negatywne skutki zawirowań na południowym wybrzeżu Morza Śródziemnego dotykały również Hiszpanię, Włochy czy Grecję. W interesie również tych państw było, by przeprowadzić bardziej konkretną dyskusję w zakresie bezpieczeństwa. Problem z zabezpieczeniem UE przed czynnikami zewnętrznymi był widoczny gołym okiem niemal dla wszystkich. Wszystkich oprócz Niemców, którzy z jednej strony nie chcieli zwiększać wydatków na bezpieczeństwo, a z drugiej czasem wręcz przyczyniali do spotęgowania problemów, jak w czasie kryzysu migracyjnego. Nie radzono sobie również ze skutkami kryzysu. Zamiast zwiększyć wydatki na środki umożliwiające zabezpieczenie unijnej granicy, co miałoby charakter zapobiegawczy, zdecydowano się na forsowanie rozwiązań mających na celu rozmasowanie problemów post factum. Takie jak mechanizm przymusowej relokacji nielegalnych imigrantów, który stworzył tylko kolejne pole do wewnętrznych sporów w Unii.

Przykład kryzysu migracyjnego ukazał, iż Bruksela jedynie reagowała na zagrożenia, decydując się na wdrażanie ad hoc wcześniej nie przygotowanych i nie konsultowanych pomysłów. To wprowadziło tylko większe zamieszanie i stworzyło płaszczyzny podziału. Gdyby już wówczas istniał wypracowany konsensus w zakresie tego, jak postępować na wypadek zaistniałych wydarzeń, wówczas reakcja UE byłaby szybsza, bardziej płynna, a tym samym skuteczniejsza. I zamiast dzielić członków, generowałaby wspólne poczucie misji i chęci działania według ustalonych procedur w celu utrzymania bezpieczeństwa w całej Unii.

Unia nie przetrwa bez określenia wspólnoty interesów na płaszczyźnie politycznego bezpieczeństwa

Dlatego i w 2015 i w 2018 roku, a także dziś, Unia Europejska potrzebuje własnej strategii bezpieczeństwa. Takiej konkretnej, wskazującej nie tylko na zagrożenia terroryzmem, działaniami hybrydowymi, cyberprzestępczością etc, ale także określającej uwarunkowania i zagrożenia geopolityczne. Tego rodzaju płaszczyzna została w zasadzie pominięta w dokumencie EU Security Union Strategy choćby w tej ostatniej wersji wydanej na lata 2020-2025.

Świat pogrąża się stopniowo w chaosie, co ma i będzie miało wpływ na całą Europę. Skoro tak, to znalezienie wspólnej płaszczyzny geopolitycznych interesów dla wszystkich Europejczyków powinno być wręcz banalnie proste. Zatrważającym jest, iż nie zrobiono tego co najmniej od czasu Arabskiej Wiosny (2010r.). Ponadto, jeżeli mamy do czynienia z polityczno-gospodarczym tworem jakim jest Unia Europejska, to podmiot ten – jako całość – jest i będzie przedmiotem obecnych oraz przyszłych wydarzeń wpływających na jego bezpieczeństwo, a więc też spójność polityczną, czy sytuację gospodarczą. Stworzenie strategii bezpieczeństwa UE na wypadek zagrożeń geopolitycznych jest więc nie tylko wskazane, ale stanowi wręcz konieczność. Inaczej Unia nie przetrwa jako spójny organizm polityczno-gospodarczy i zacznie się dzielić. Bez określenia wspólnej dla wszystkich geopolitycznej strategii bezpieczeństwa nie można dyskutować o narzędziach jej realizacji tj. wspólne siły zbrojne. Nikt bowiem nie dołoży się do stworzenia takiego instrumentu, jeżeli nie będzie wiedział, do czego konkretnie ma on służyć. Czy polscy żołnierze powinni – a jeżeli tak to dlaczego i w jakim stopniu – brać udział w misjach w Afryce? Czy Portugalczycy muszą – a jeżeli tak to dlaczego i w jakim stopniu – angażować się w bezpieczeństwo Estonii? Czy europejska armia powinna czynnie brać udział w stabilizowaniu Bliskiego Wschodu?

Najpierw należy odpowiedzieć na tego rodzaju pytania, by móc stwierdzić, czy w ogóle istnieje jakaś szansa wypracowania wspólnej koncepcji geopolitycznego bezpieczeństwa. I zarysować kompromisowe punkty zbieżne, które zostałyby zaakceptowane przez wszystkich członków UE. Tego rodzaju inicjatywa nie może być forsowana przez kogokolwiek. Musi wynikać ze wspólnego zrozumienia sytuacji, w jakiej znalazła się UE i wszystkie należące do niej kraje. Tak więc w pierwszej kolejności członkowie Unii muszą identyfikować swoje interesy narodowe z istnieniem i bezpieczeństwem Unii. Konstatacja, iż Wspólnota służy danej lokalnej społeczności jest warunkiem sine qua non do tego, by następnie uznać, iż geopolityczne bezpieczeństwo UE jest wartością, o którą trzeba zadbać. Dopiero po tego rodzaju konsensusie – którego nie sposób narzucać, a który musi być wynikiem samodzielnych wniosków poszczególnych narodów i reprezentujących ich rządów – należałoby ustalić wspólne dla wszystkich członków UE geopolityczne zagrożenia, przed którymi można by się ustrzec poprzez działanie dzięki przeznaczonych do tego narzędzi unijnych.

Czy UE potrzebuje określenia własnych, oddzielnych od NATO interesów w zakresie bezpieczeństwa geopolitycznego?

W tym miejscu należy określić, czy rzeczywiście ustalanie strategii w zakresie geopolitycznego bezpieczeństwa UE jest w istocie niezbędne? Skoro NATO funkcjonuje i wydaje się, iż jest spójne jak nigdy w ostatnich latach. Jednak czy istnieje całkowita zbieżność w celach i interesach pomiędzy UE i NATO? Odpowiedź jest wbrew pozorom oczywista. Tak nie jest. Pakt Północnoatlantycki powstał w kontekście zagrożenia ze strony Związku Sowieckiego. Po jego upadku oraz po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 roku cel istnienia NATO został zredefiniowany. Stała się nim walka z terroryzmem. Na szczycie w Madrycie z 2022 roku ponownie ustalono priorytety związane z zagrożeniem ze strony Federacji Rosyjskiej, ale i zwracając uwagę na rolę Chińskiej Republiki Ludowej w międzynarodowym układzie sił.

Jednak z perspektywy geopolitycznego bezpieczeństwa Unii Europejskiej to nie wystarczy. Bowiem oprócz wschodniej granicy, Unia posiada jeszcze południową. Tę wyznaczoną m.in. przez Morze Śródziemne. To, co się dzieje w Afryce Północnej oraz na Bliskim Wschodzie w sposób bezpośredni wpływa na bezpieczeństwo całej Europy, a więc i samej Unii Europejskiej. Wprawdzie NATO podjęło reakcję w Libii w 2011 roku, a wcześnie po raz pierwszy dokonało interwencji w Azji (Afganistan 2003r.). Jednak działania te nie do końca wpisywały się w ówczesne założenia, zasięg terytorialny i cele Paktu Północnoatlantyckiego. Były też pewnego rodzaju anomalią. NATO nie odgrywało większej roli w czasie wojny z Irakiem (lata 2003-2011), Arabskiej Wiosny (obejmującej szereg państw, nie tylko Libię), czy wojny domowej w Syrii (od 2011r.). Pakt Północnoatlantycki nie stabilizuje Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, a więc nie dba o bezpośrednie sąsiedztwo Unii Europejskiej na kierunku południowym.

Tymczasem to właśnie z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu wiele członków Wspólnoty importuje gaz ziemny i ropę naftową. Są to najważniejsze źródła zwłaszcza w kontekście nałożenia sankcji na import rosyjskich surowców energetycznych (od grudnia 2022r.). Również Polska współpracuje w tym zakresie z Katarem czy Arabią Saudyjską. To co się dzieje w Afryce Północnej oraz na Bliskim Wschodzie, a także na akwenach okalających region (tj. Zatoka Perska, Morze Czerwone) jest najważniejsze z perspektywy bezpieczeństwa całej UE. Tymczasem to nie Wspólnota kształtuje środowisko bezpieczeństwa w tych rejonach świata. Angażują się w pewnym zakresie Francuzi – z różnym skutkiem – jednak tak naprawdę Europa wygodnie scedowała odpowiedzialność za jeden z najbardziej zapalnych regionów na Stany Zjednoczone. Problem w tym, iż perspektywa Amerykanów uległa zmianie. USA stały się nie tylko samowystarczalne w zakresie wydobycia i zużycia gazu i ropy, ale zaczęły konkurować z państwami arabskimi na rynku surowców energetycznych jako jeden z największych światowych eksporterów.

Fakt ten powoduje, iż USA mogą mieć czasami choćby interesy sprzeczne z tymi unijnymi. W interesie Waszyngtonu jest np. przejęcie jak największego udziału w unijnym rynku surowców energetycznych. Kosztem arabskiej konkurencji. Tymczasem w interesie UE jest posiadanie możliwie jak największej liczby dostawców, co zwiększa pole negocjacji i zmniejsza zależność od jednego z nich. Problemem Europy jest to, iż Amerykanie są zaangażowani, obecni i podejmują działania na Bliskim Wschodzie, a Europejczycy nie. Tymczasem, ilekroć wybucha konflikt na Bliskim Wschodzie lub w Afryce Północnej, to zagrożone jest właśnie bezpieczeństwo Europy, a nie oddalonych o tysiące mil morskich Stanów Zjednoczonych.

Należy ponadto pokreślić, iż NATO jest Sojuszem o charakterze obronnym. Co mocno zawęża pole działania i realizowania interesów. Można wprawdzie wskazać na interwencyjny charakter kampanii lotniczej NATO przeprowadzonej przeciwko Jugosławii w 1999 roku, czy wspomnianego już nadzoru nad operacją w Libii z 2011 roku. Jednak co do zasady, NATO nie jest narzędziem do realizowania wspólnych interesów Sojuszu, jeżeli nie są one związane z obroną bezpieczeństwa członków. NATO nie podjęło lądowej interwencji w wojnie domowej w Libii, Syrii czy Iraku. Nie walczyło z ISIS. Robili to natomiast Amerykanie i… Rosjanie.

Rosjanie, którzy posiadają swoje karty na Bliskim Wschodzie, a choćby w Afryce. Tymczasem począwszy od 2022 roku Moskwa nie kryje się już wcale z podejmowaniem działań mających na celu uderzenie w Unię Europejską jako taką, jej jedność czy w interesy poszczególnych państw. Władimir Putin zaatakował Ukrainę, w zasadzie sam odciął się od Unii Europejskiej na kontynencie, a dodatkowo prowadzi niebezpieczną dla Europy grę w regionach okalających Stary Kontynent. Z drugiej strony Unia Europejska nie określiła choćby własnych priorytetów bezpieczeństwa na płaszczyźnie geopolitycznej, nie mówiąc już o podejmowaniu jakichkolwiek skutecznych reakcji i przeciwdziałań. Działający w pojedynkę Francuzi znajdują się w odwrocie w Afryce. Na Bliskim Wschodzie angażują się tylko Amerykanie i Brytyjczycy. Paryż jedynie demonstruje zainteresowanie, jednak nie chce realnie ponosić kosztów wzięcia na siebie ciężaru odpowiedzialności za bezpieczeństwo w świecie arabskim. Byłoby to zresztą zbyt duże wyzwanie dla Francji.

Mimo tego nie ulega wątpliwości, iż za każdym razem, gdy zostaje zablokowany Kanał Sueski, czy rośnie ryzyko utraty statku transportowego w rejonach cieśnin Bab al.-Mandab lub Ormuz, to jest czerwony sygnał dla Europy. Oczywiście Kanał Sueski jest również istotny dla US Navy, która musi mieć możliwość przerzucania sił pomiędzy Atlantykiem i Oceanem Indyjskim. Jednak czy liczenie na to, iż Amerykanie zawsze będą bronić swobody przepływu jest rozsądne? Czy rozsądna jest wiara w to, iż jednostki US Navy będą bronić wszystkich statków, w tym tych płynących do lub z UE? Czy są podstawy do tego by wierzyć, iż Amerykanie pójdą zawsze na wojnę lądową tam, gdzie nie da się rozwiązać kwestii bezpieczeństwa przy pomocy obecności okrętów? Czyniąc to samodzielnie i nie oczekując żadnej pomocy ze strony najbardziej zainteresowanych Europejczyków?

Poglądowy graf ukazujący szlaki migracyjne (k. niebieski) oraz morski szlak transportowy (k. czerwony) do Europy

Unia Europejska graniczy z prowadzącą wojnę Rosją, z problematyczną i zarządzaną autorytarnie Turcją (będącą członkiem NATO), a także poprzez Morze Śródziemne z szeregiem mniej lub bardziej stabilnych państw. Od sytuacji których zależy bezpieczeństwo Europy na płaszczyznach energetycznej, migracyjnej, a także terrorystycznej.

Jeśli członkowie Unii chcą by Wspólnota przetrwała, muszą określić wspólną strategię bezpieczeństwa na płaszczyźnie geopolitycznej.

Tego rodzaju postulat wcale nie oznacza, iż UE powinna iść w kierunku federalizacji. Wystarczy spojrzeć na NATO. Członkowie Sojuszu weszli w konkretne ramy polityczno-militarne, w których nikt nikomu nie narzuca własnej woli. Chodzi o realizowanie określonych wspólnie zadań z zakresu bezpieczeństwa dla objętych Paktem członków. Wystarczyłoby więc zawarcie dodatkowego europejskiego traktatu w zakresie bezpieczeństwa stanowiącego zupełnie odrębny element od dotychczasowej struktury Unii Europejskiej. Co byłoby łatwe do wykonania od strony formalno-prawnej, łatwiejsze do zaakceptowania na płaszczyźnie politycznej, a jednocześnie dawałoby dużą swobodę i elastyczność w zakresie choćby składu nowopowstałej Unii Bezpieczeństwa Europy (w skr. UBE? J).

NATO vs Unia Bezpieczeństwa Europy

Jeśli uznamy, iż państwa członkowskie UE mają interes w tym, by zakreślić wspólną strategię bezpieczeństwa geopolitycznego dla Wspólnoty, to w kolejnym kroku należałoby również zająć się drugim grzechem pierworodnym inicjatywy Emmanuela Macrona. Określone priorytety w strategii bezpieczeństwa geopolitycznego UE nie mogłyby być sprzeczne z priorytetami NATO, a choćby się z nimi pokrywać na zasadzie równorzędności. Ponieważ stworzenie unijnego paktu bezpieczeństwa, który poprzez konkurowanie osłabiałby jedność Paktu Północnoatlantyckiego, byłoby niekorzystne dla szeregu państw UE, które wyżej sobie cenią gwarancje USA i NATO od tych, które miałyby stać się ewentualną unijną alternatywą (czemu nie ma się co dziwić).

Tak więc strategia bezpieczeństwa UE w zakresie pokrywającym się przedmiotowo z priorytetami NATO powinna wpisywać się w strategię NATO, a może choćby być podrzędna względem tej drugiej. Jednak na płaszczyznach wykraczających poza zakres Paktu Północnoatlantyckiego, europejski traktat bezpieczeństwa winien stawiać własne priorytety. Unia Europejska potrzebuje deklaracji, w której zostałyby jasno sprecyzowane jej – wspólne dla wszystkich członków – geopolityczne interesy oraz obszary zainteresowania.

Czy stworzenie tego rodzaju projektu, bez jednoczesnego osłabiania NATO byłoby w ogóle możliwe? Warto podjąć wysiłek intelektualny by się o tym przekonać.

Ustalenie geopolitycznej strategii bezpieczeństwa UE nie musiałoby wcale prowadzić od razu do utworzenia unijnej armii. Mogłoby być doskonałym narzędziem wyrażania wspólnego stanowiska oraz perswazji na forum NATO.

Jednak w sytuacjach, w których NATO nie mogłoby z jakiś przyczyn podjąć ważnej z perspektywy całej UE inicjatywy, można by stworzyć procedury i narzędzia umożliwiające realizację celów przez samą Wspólnotę.

Unia Bezpieczeństwa Europy mogłaby się realizować w sytuacjach, w których np. Stany Zjednoczone i Kanada nie chciałyby podejmować konkretnego wysiłku, ale jednocześnie nie miałyby nic przeciwko, by UE realizowała dane zadania z zakresu bezpieczeństwa samodzielnie. Mało tego, z uwagi na zbieżność interesów ze Zjednoczonym Królestwem, Londyn mógłby przecież – nie będąc w UE – przystąpić do Unii Bezpieczeństwa Europy. Co dawałoby Amerykanom pewnego rodzaju gwarancję oraz dostęp – poprzez bliskiego sojusznika – do struktur europejskiego sojuszu. Jednocześnie wcale nie jest powiedziane, iż do UBE musiałyby należeć… Węgry. Co pozwalałoby na uniknięcie weta stosowanego przez Viktora Orbana w sprawach dla wszystkich istotnych. Byłoby to zupełnie sensowne rozwiązanie, podobnie jak to, na podstawie którego Norwegia, Szwajcaria i Islandia należą do strefy Schengen (pozostając poza UE), a członkowie UE tacy jak Irlandia, Cypr, Bułgaria czy Rumunia nie należą do tej strefy.

Przy takiej konstrukcji, gdyby rejon Afryki Północnej lub Bliskiego Wschodu znowu zapłonął, grożąc bezpieczeństwu UE, a Stany Zjednoczone nie zdecydowałyby się na ingerencję, wówczas Unia Bezpieczeństwa Europy (UBE) mogłaby zrealizować interesy państw członkowskich i ustabilizować region. Wypełniając niejako rolę ONZ, która z uwagi na stałych członów w Radzie Bezpieczeństwa w postaci Rosji czy Chin niekoniecznie może być zdolna w przyszłych latach do jakiegokolwiek stabilizowania ładu światowego. ONZ się nie sprawdziło zbyt wiele razy, by Unia Europejska mogła polegać na tej organizacji. Z tego względu stworzenie innego instrumentu opartego o wspólnotę interesów byłoby z pewnością wartością dodaną.

Turcja

W całej powyżej zarysowanej układance istnieje jeden niepasujący do niczego element. Jest nim Turcja. Turcja, która bardzo mocno oddaliła się od Unii Europejskiej w ostatnich latach, a która wykazuje także wysoką autonomię w ramach działań i polityki NATO. Stworzenie Unii Bezpieczeństwa – która prowadziłaby politykę w rejonie zainteresowania Turcji – stanowiłoby dla Ankary nowe wyzwanie. Jednocześnie stworzenie nowego sojuszu wewnątrz sojuszu NATO, zwiększyło ryzyko wystąpienia Turcji z Paktu Północnoatlantyckiego.

Należy jednak mieć na uwadze fakt, iż Erdogan od lat nie identyfikuje interesów Turcji z NATO. Nieudana próba puczu w Turcji z 2016 roku – za co Erdogan obciążył winą administrację Waszyngtonu – zniszczyła relacje między Stanami Zjednoczonymi a Turcją. Co przełożyło się na stosunki wewnątrz NATO. Jednocześnie zawód Erdogana, związany z niepowodzeniem w zakresie przystąpienia Turcji do Unii Europejskiej, zupełnie oderwał władze Ankary od Zachodu.

W tej chwili Turcja bardziej przypomina ciało obce w NATO, blokując na przykład przystąpienie Szwecji do Sojuszu. Wydaje się, iż Erdogan nie wystąpił jeszcze z NATO tylko i wyłącznie z uwagi na zagrożenie rosyjskie. Ponieważ na wszystkich innych płaszczyznach turecki prezydent zdążył już wejść w spór z różnymi partnerami z Sojuszu.

Recep Erdogan wciąż wywiera presję na Grecji i występuje po przeciwnej do francuskiej stronie konfliktu w Libii. Jego działania przeciwko Kurdom doprowadziły do napięcia relacji ze Stanami Zjednoczonymi. W obliczu ostatnich wydarzeń w Izraelu, Ankara stoi po stronie Hamasu, w sytuacji gdy USA i większość Zachodu wspiera Izrael. Wreszcie Erdogan nie waha się szantażować Unii Europejskiej w sprawie kryzysu migracyjnego.

Należy więc zadać sobie pytanie, czy Unia Europejska powinna oglądać się na Recepta Erdogana w sytuacji, gdy ten i tak robi co chce i działa przeciwko interesom Wspólnoty? Turcja jest silna militarnie i bezpieczna tylko i wyłącznie dzięki temu, iż znajduje się w NATO. jeżeli Ankara z NATO wystąpi, to byłby największy geopolityczny błąd w historii Turcji po II Wojnie Światowej. Samotna Turcja byłaby podatna na zagrożenie ze strony posiadającej broń nuklearną Rosji czy choćby Iranu. Z kolei brak współpracy z Unią Europejską naraża Turcję na izolację. Ponieważ całe tureckie otoczenie w Azji płonie lub jest zagrożone destabilizacją. Od Zakaukazia po Lewant.

Unia Europejska nie może oglądać się na Erdogana. Powinna realizować swoje interesy niezależnie od jego aprobaty lub dezaprobaty. Zresztą w negocjacjach z autokratami należy występować z pozycji siły. Takiej pozycji UE dotychczas sobie nie wyrobiła. Płacąc za swoją słabość miliardy euro okupu z tytułu szantażu migracyjnego.

Władze z Ankary muszą same zdecydować, gdzie chcą przynależeć. Zdaje się, iż tego rodzaju decyzja została już choćby podjęta. I bynajmniej Turcja nie zamierza identyfikować się z Zachodem. Co jest ze szkodą dla obu stron, bowiem państwo to posiada duży potencjał. Jednak UE nie może wstrzymywać się z ważnymi dla siebie projektami tylko dlatego, iż jeden z partnerów z NATO postanowił grać solo.

Szanse na realizację

Wobec powyższych rozważań, najważniejszym wydaje się pytanie, czy państwa Europy stać na podjęcie tematu unii bezpieczeństwa oraz wypracowanie zadowalającego zdecydowaną większość konsensusu? Gdyby propozycja owej unii nie kolidowała z interesami Anglosasów, a jednocześnie nie stanowiła zagrożenia dla spójności NATO, to i tak można doszukiwać się trudności z jej utworzeniem. Jedną z nich byłaby postawa Niemiec. Władze z Berlina od dekad unikają dużych wydatków na obronę (proporcjonalnych do niemieckiego potencjału), a jednocześnie nie potrafią skutecznie działać na płaszczyźnie bezpieczeństwa. Co udowodnił casus wojny ukraińskiej.

Ale czy naprawdę powinniśmy oglądać się na Niemcy? Gdyby inicjatywa unii bezpieczeństwa ponownie wyszła z Paryża i tym razem została przychylnie przyjęta w Londynie, a także: Madrycie, Lizbonie, Rzymie, Atenach czy wreszcie w Warszawie to wysoce prawdopodobnym – wręcz pewnym – byłoby dołączenie do niej przez Berlin. Niemcy nie muszą być wcale inicjatorami, ani ojcami założycielami tego rodzaju projektu. Zwłaszcza, iż potencjał ich sił zbrojnych stoi pod znakiem zapytania. Od lat pojawiają się bowiem informacje o tym, iż sprzęt lub jednostki figurujące na papierze, w rzeczywistości nie posiadają zdolności bojowej. To z kolei jest pretekstem dla Berlina by pomimo obietnic, zwlekać z realizacją misji zagranicznych w zakładanej liczebności (vide obiecana brygada na Litwie).

Problematyczna postawa Niemiec byłaby akurat korzystna dla Polski, która po zwiększeniu liczebności i potencjału swoich sił zbrojnych mogłaby odgrywać istotną rolę w nowym formacie bezpieczeństwa. Gdyby Siły Zbrojne RP mogły delegować na różnego rodzaju misje zagraniczne siłę w postaci brygady i nowoczesnego okrętu – co przy zakładanym rozwoju WP nie miałoby wielkiego wpływu na obronność – wówczas to Warszawa mogłaby się stać głównym francuskim partnerem w zakresie bezpieczeństwa.

Wskazać ponadto należy, iż takie państwa jak Hiszpania, Włochy czy Grecja byłyby najbardziej – obok Francji – zainteresowane utworzeniem unii bezpieczeństwa. Bowiem są one najczęściej pierwszymi i największymi ofiarami wydarzeń na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Inicjatywa podnoszona przez 4 z 5 największych państw UE (nie licząc Niemiec) wspierana dodatkowo przez Brytyjczyków (którzy i tak sami się angażują, więc z ich punktu widzenia UBE byłaby wsparciem) miałaby spore szanse powodzenia. Z uwagi na uzależnienie od handlu morskiego zainteresowane byłyby nią również Holandia czy Belgia. Przy takim „koszyku” państw, reszta Europy nie chciałaby pozostać poza nowym formatem.

Tak więc w rzeczywistości nie istnieją żadne poważne przesłanki do tego, by stwierdzić, iż format OBE byłby politycznie nieosiągalny. Przeciwnie, bezpieczeństwem w zakresie dostaw surowców energetycznych (i nie tylko) do Europy są zainteresowani w zasadzie wszyscy. Nawet, a może teraz zwłaszcza odcięci od rosyjskich energetyków Niemcy. Pamiętać bowiem należy, iż unijne sankcje ograniczyły import z Rosji do UE o 90%, a Niemcy były największym unijnym importerem z tego kierunku.

Sytuacja geopolityczna w roku 2023 jest inna niż w roku 2018, a świadomość potrzeby inwestowania w bezpieczeństwo znacznie większa. Pomysł Unii Bezpieczeństwa Europy – dobrze przedstawiony i uwarunkowany – byłby znacznie bardziej atrakcyjny i lepiej rozumiany niż francuska koncepcja europejskiej armii 5 lat temu.

Nowy gracz na arenie międzynarodowej

Określenie wspólnej geopolitycznej strategii bezpieczeństwa, a następnie utworzenie traktatu o Unii Bezpieczeństwa Europy stwarzałoby podstawy do stworzenia odpowiednich: politycznych i militarnych narzędzi. Wyobraźmy sobie sytuację, w której ponownie ważą się losy Syrii czy Iraku. Gdzie Izrael rozgrywa własne interesy generując chaos w regionie (osłabiający jedność państwową zagrażających mu sąsiadów), Turcja zamierza działać zgodnie z własnymi interesami, Iran angażuje swoje bojówki, Saudowie pieniądze, a Stany Zjednoczone i Rosja siły zbrojne. Gdyby do tego kotła dorzucić jednego silnego gracza w postaci OBE, który poprzez swoje przedstawicielstwo (np. Sekretarza Generalnego) byłby w stanie wywierać presję np. na Turcję czy Izrael, a jednocześnie mógłby zagrozić interwencją militarną neutralizującą bojówki irańskie lub sponsorowane przez Saudów, wówczas mogłoby to mieć stabilizujący wpływ na region. Jednocześnie kooperacja z USA oraz zaangażowanie własne OBE mogłoby pomóc w kotwiczeniu Amerykanów w regionie. Wiązałoby się to z jednej strony z kosztami, ale z drugiej dawałoby gwarancję, iż na Bliskim Wschodzie nie wydarzy się nic istotnego bez wiedzy i udziału OBE, co zagrażałoby bezpieczeństwu Europy.

W kontekście wybuchu wojny Izraela z Hamasem, która może rozlać się po całym regionie, sprawy związane z bezpieczeństwem na Bliskim Wschodzie stają się ponownie nadzwyczaj aktualne. Możliwość stabilizowania regionu – choćby przy pomocy wydzielonych sił bezpieczeństwa – mogłaby okazać się kluczową dla interesów całej Europy.

Również w kontekście wydarzeń w Afryce, Francja powinna móc liczyć na wsparcie pozostałych partnerów nowej unii. Przy czym z jednej strony powinna być gotowa na rozgrywanie wspólnych – a nie tylko własnych – interesów na tym polu. Innymi słowy, to nie francuska flaga powinna powiewać wówczas przy okazji spotkań w lokalnymi przywódcami, a flaga OBE. Reprezentowana przez przedstawiciela, który niekonieczne musi być Francuzem (co byłoby często dodatkowym atutem).

Dla równowagi, Zachód Europy powinien bardziej zaangażować się w bezpieczeństwo wschodniej flanki w formacie NATO. Tak więc NATO-OBE powinny być płaszczyznami przenikającymi się. W zamian za np. polskie zaangażowanie w ramach OBE, można by oczekiwać francuskich konkretów w formacie NATO. Zniknąłby problem „życzeniowości” i „zaufania” do zachodu w ramach Paktu Północnoatlantyckiego. Dziś bowiem wielu z Polaków oczekuje „prawdziwego” zaangażowania Francji z kontekście zagrożenia rosyjskiego. I to zaangażowanie powinno było wynikać z samego faktu przynależności do NATO. To oczywiście postawa o charakterze romantycznym. Jest w niej słuszność czy też szeroko rozumiana „racja”. Ale dlaczego nie zakotwiczyć francuskiego zaangażowania w ramach NATO poprzez typowe działanie o charakterze realpolitik. Polegające na transakcyjnym postrzeganiu relacji międzynarodowych?

Wówczas ani przedstawiciele „realizmu” ani zwolennicy konstruktywizmu nie mieliby pola do narzekań.

Pamiętać też należy o perspektywie państw NATO z Zachodu Europy. jeżeli NATO realizuje się de facto na jednej tylko płaszczyźnie geopolitycznej (Rosja), to jaka jest motywacja dla Portugalii, Hiszpanii czy Francji by ciągle bronić Europy Środkowej? Z perspektywy Lizbony, Madrytu, Rzymu czy Paryża, stolice te są w NATO jedynie jako dawcy bezpieczeństwa, bo same nie czują bezpośredniego zagrożenia ze strony Moskwy. Dlatego właśnie NATO-sceptycy tak narzekają na brak odpowiedniego zaangażowania zachodu. Tymczasem, jeżeli powstanie narzędzie, za pomocą którego Zachód Europy będzie również beneficjentem bezpieczeństwa, wówczas będzie także argument by wymagać zwiększonego zaangażowania na wschodniej flance.

Siły Zbrojne Unii Europejskiej? Jaki model?

Koncepcja bardziej jednolitej europejskiej armii posiada tyle wad i generowałaby tyle sprzeciwów, iż jej powstanie rzeczywiście mogłoby być nierealne z powodów politycznych. Jednak NATO nie posiada własnej armii, a mimo to funkcjonuje. OBE mogłoby działać na podobnej zasadzie. Wówczas państwa – w ramach nowego formatu – mogłyby samodzielnie ustalać i decydować o własnym zaangażowaniu w daną inicjatywę. Oczywiście w tej chwili można już to robić na zasadzie ustaleń bilateralnych. Jednak istnienie i ustalenie wspólnej płaszczyzny interesów geopolitycznych dla niemal wszystkich europejskich państw oraz ich zaangażowanie w OBE pozwalałoby rozłożyć koszty na większą liczbę interesantów. Jednocześnie stworzenie struktur polityczno-administracyjnych (jak choćby stanowisko odpowiadające stanowisku Sekretarza Generalnego NATO) pozwalałoby uzyskiwać na zewnątrz silniejszy głos polityczny. Przy czym należy pamiętać o tym, iż przedstawiciel OBE miałby znacznie większe znaczenie polityczne niż Sekretarz Generalny NATO. Bowiem kierowałby pracami nie sojuszu stricte obronnego, a unii, dopuszczającej możliwość realizacji interesów europejskich członków również poprzez niezbędne interwencje polityczne, gospodarcze (a czemuż by nie? OBE może przenikać się również z UE i środki zaradcze wypracowana w ramach OBE mogą być przegłosowywane w samej Unii), a wreszcie militarne.

To co można by wprowadzić w OBE, a czego nie ma w NATO, to zasada większego zaangażowania finansowego członków na rzecz wspólnego budżetu. W sytuacjach kryzysowych, w których należałoby podjąć działania generujące koszty, państwa, które nie zdecydowałyby się na zaangażowanie własnych sił militarnych (np. w misje stabilizacyjne/rozjemcze) powinny brać na siebie większy ciężar w zakresie finansowania prowadzonych przez OBE misji.

Z pewnością tego rodzaju mechanizm utrudniałby debatę w zakresie podjęcia danej interwencji oraz jej zakresu, a więc i kosztów. Jednak gwarantowałby z drugiej strony fakt, iż wszyscy członkowie OBE partycypowaliby w jakimś stopniu w utrzymywaniu organizacji oraz jej potencjału.

Podsumowanie

Odpowiadając na tytułowe pytanie: nie, Unia Europejska nie potrzebuje wspólnej europejskiej armii, który to tytuł/temat miał jedynie zwrócić uwagę na ważniejszy aspekt. Ponieważ Europa potrzebuje wspólnego dla większości państw formatu bezpieczeństwa. Narzędzia do stabilizowania swojego sąsiedztwa, zwłaszcza na kierunku południowym (na wschodzie, ciężar odpowiedzialności spoczywa na NATO). Tego rodzaju format – jakkolwiek go nie nazwiemy – byłby możliwy do stworzenia. Pod warunkiem, iż zostanie opracowany w taki sposób, by nie uderzał w interesy USA oraz nie kolidował z funkcjonowaniem NATO. Jednocześnie unia bezpieczeństwa powinna zostać stworzona w oderwaniu od traktatów o Unii Europejskiej, a także zasadzać się na dość elastycznej formule. Podobnej do tej z Traktatu Północnoatlantyckiego. Format NATO przetrwał blisko 75 lat i do tej pory spełniał swoje główne założenie. Warto czerpać z tego doświadczenia.

Europa traci swoje znaczenie w kontekście bezpieczeństwa ładu międzynarodowego. Porównanie wpływów państw europejskich sprzed 100 lat z tymi obecnymi wypada dewastująco dla współczesności. Tymczasem żyjemy w świecie, w którym Stary Kontynent jest niezwykle zależny od importu z zewnątrz. Z regionów, które są jednymi z najbardziej zapalanych na świecie. Szeroko pojmowane europejskie bezpieczeństwo nie powinno zostać oddane tylko w ręce zewnętrznych mocarstw czy co silniejszych państw tj.: Rosja, Chiny, Turcja, Izrael czy np. Iran. Europa – mocno zjednoczona w tej chwili na płaszczyźnie politycznej i gospodarczej – musi wziąć odpowiedzialność za własny los. Nie polegać tylko na Stanach Zjednoczonych, których możliwości są ograniczone. Co tylko zniechęca Waszyngton w zakresie zaangażowania w poszczególnych regionach.

Istnienie Unii Europejskiej z jednej strony wymaga myślenia o uwarunkowaniach geopolitycznych w kontekście interesów Wspólnoty. Z drugiej, zjednoczona jak nigdy dotąd Europa może – poprzez kolektywne działanie – wytworzyć potencjał bezpieczeństwa zdolny do realizacji jej interesów. Bowiem współczesna siła poszczególnych europejskich państw jest zbyt mała, by mogły one samodzielnie stabilizować regiony będące przedmiotem zainteresowania.

Oczywiście do powyższej koncepcji można mieć zastrzeżenie natury moralnej. Czy tworząc format w rodzaju wyżej opisanego OBE, nie wracamy do świata, w którym Zachód narzuca siłą swoją wolę pozostałym członkom społeczności międzynarodowej. Pytanie to być może byłoby uzasadnione jeszcze kilka lat temu. Dziś gołym okiem widać, iż autorytarnie rządzone państwa takie jak Rosja, Chiny, Turcja i inne próbują narzucać własną wolę innym. I albo Europa odnajdzie się w tej sytuacji, albo będzie musiała zaakceptować obcy ład. Który niekoniecznie koreluje z wyznawanymi przez nas wartościami. Czas wstać z kolan i przestać przepraszać za przeszłość, bo jeżeli Europejczycy się nie otrząsną, to na tych kolanach już pozostaną. Tyle tylko, iż ten symbol skruchy, może przeobrazić się w objaw zależności, bezradności i podległości.

Warto w tym celu pogodzić konstruktywizm i kolektywne inicjatywy z mechanizmami prowadzenia polityki międzynarodowej polegającymi na realnej obronie wspólnych interesów. Zarysowaniu granic zainteresowania, których naruszenie powodowałoby europejską reakcję. Tylko w taki sposób można będzie stabilizować otoczenie i dawać odpór tym, którzy byliby gotowi zburzyć budowany przez Zachód ład. Ład, który służył przecież dotychczas niemal wszystkim, łącznie z tymi, którzy zdecydowali się go podważać (tj. Rosja) lub mogą spróbować to zrobić w przyszłości (jak Chiny).

Jak to zrobić?

Oczywiście w wyżej opisywanym zakresie Polska posiada ograniczone możliwości. Jednocześnie przy rządach Zjednoczonej Prawicy inicjowanie tego rodzaju koncepcji było raczej niemożliwe, a gdyby polski rząd to zaproponował – z uwagi na swoją wcześniejszą sceptyczną postawę – raczej nie zostałby potraktowany poważnie. Jednak zmiana rządów w Warszawie może dać pewnego rodzaju nowe otwarcie. I nowe płaszczyzny dialogu. Nowy rząd mógłby taką szansę wykorzystać poprzez przedstawienie Francuzom koncepcji, która miałaby większe szanse powodzenia niż poprzednia. Wówczas same władze z Paryża wzięłyby na siebie odpowiedzialność za logistykę przedsięwzięcia. Przy czym Polska mogłaby – po uzgodnieniu z Francją – jako pierwsza publicznie przedstawić pomysł. Co uwiarygodniłoby go, zacierając pamięć o fatalnej propozycji Macrona z 2018 roku. Firmowanie takiego projektu akurat przez najbardziej wcześniej sceptyczną Polskę dałoby szansę na dotarcie z przekazem do większej liczby stolic.

Jednocześnie tego rodzaju scenariusz z pewnością podwyższyłby prestiż Polski na arenie międzynarodowej. Na co Francuzi mogliby się zgodzić, mając świadomość własnych interesów związanych z koncepcją.

Pytanie tylko, czy nowy rząd stać będzie na prowadzenie ambitnej – choć z pewnością innej niż poprzednicy – polityki zagranicznej? To jest dobry moment, by tego rodzaju pytania zadawać. I już teraz stawiać społeczne wymagania wobec nowej władzy. Ponieważ to my Polacy musimy być ambitni i przejawiać tę cechę w życiu publicznym. Tak, by presja na tej płaszczyźnie była kojarzona w kontekście wyborczym i stanowiła realny czynnik motywujący dla naszej klasy politycznej.

Warto również pamiętać o tym, iż wcale nie musimy popełniać tego samego błędu co Zachód Europy, który zignorował zagrożenie rosyjskie. Dobrze by było, by Polska i Polacy pokazali, iż myślą strategicznie w perspektywie przyszłych lat, a choćby dekad i potrafią dostrzegać wspólne dla wszystkich Europejczyków interesy. W tym kontekście zagrożenia płynące z Afryki, a zwłaszcza Bliskiego Wschodu powinny być przedmiotem analiz i podejmowania środków zaradczych nie w mniejszym stopniu niż zagrożenie ze strony Rosji, choć to ostatnie oczywiście powinno zajmować najwyższe miejsce na liście priorytetów.

Krzysztof Wojczal

geopolityka, polityka, gospodarka, prawo, podatki – blog

Idź do oryginalnego materiału