

Bezpieczny kontakt do autorów: [email protected]; [email protected]
Żołnierka z powołania
Szeregowa A. jest nie tylko żołnierką WOT-u, ale również dziennikarką lokalnego radia. Zanim zdecydowała się na założenie munduru, wielokrotnie relacjonowała wydarzenia zawiązane z zachodniopomorską brygadą obrony terytorialnej. Nie bez znaczenia na jej decyzję o wstąpieniu do wojska były tradycje rodzinne związane ze służbą jej dziadków w Armii Krajowej.
Ostatecznie zdecydowała się na to po rozmowie z gen. Wiesławem Kukułą, wówczas dowódcą WOT, dziś szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. — Po wywiadzie, który z nim przeprowadzałem, powiedział wprost, iż chciałby, żebym weszła w struktury Wojsk Obrony Terytorialnej — mówi A.
W czerwcu zeszłego roku rozpoczęła szkolenie podstawowe. Tak się zaczęło. Na początku sądziła, iż podjęła dobrą decyzję. Z czasem jednak wydarzenia potoczyły się w dziwnym i traumatycznym dla niej kierunku.
„W batalionie zrobiło się o tym głośno”
Poniżej dalsza część tekstu oraz cała rozmowa w formie wideo:
Dowódcą brygady był wówczas płk Piotr Sulwiński. — Kiedy byłam na szkoleniu podstawowym, pułkownik przyjechał, żeby porozmawiać z nowymi żołnierzami. Zaczął zadawać pytania. Wiedział, kim jestem, bo wcześniej przeprowadzałam z nim wywiad. Wtedy też, przy tych wszystkich żołnierzach oświadczył, iż zostanę rzecznikiem prasowym brygady. Przyjęłam to ze zdumieniem, bo jeszcze choćby nie byłam żołnierzem. W batalionie zrobiło się o tym głośno — opowiada A w podcaście.. Dodaje, iż sytuacja była o tyle niezręczna, iż w brygadzie był żołnierz, który pełnił już funkcję rzecznika.
Z czasem sytuacja się jednak unormowała. Szeregowa A. ze względu na swoje kompetencje i doświadczenia dziennikarskie miała przede wszystkim pomagać w promocji WOT-u w mediach. Dlatego w połowie 2024 r. umówiła się na wywiad z płk. Sulwińskim, który miał słuchaczom radia opowiedzieć, jak brygada rozwinęła się przez pięć lat funkcjonowania i jak będzie wyglądał jej dalszy rozwój, oraz czy powstaną nowe bataliony. — Było bardzo ciepło, ale ja miałam założoną narzutkę. Pułkownik kilka razy podczas naszej rozmowy sugerował, iż powinnam ją zdjąć. Po raz pierwszy poczułam się wtedy w jego obecności trochę niezręcznie — mówi.
Z czasem dowódca w rozmowach z A. coraz bardziej skracał dystans, aż w końcu zaczął publicznie mówić do niej po imieniu. Zainicjował też prywatną korespondencję za pośrednictwem komunikatorów. — Na początku to były sprawy zawodowe. Później zaczęły się poranne powitania, pytania o samopoczucie, o moją pracę — opowiada żołnierka.
Kluczowy moment. „Odskoczył, kiedy już prawie zaczęłam krzyczeć”
Kluczowym momentem tej historii był 15 listopada ubiegłego roku. Dla batalionu w Trzebiatowie był to istotny dzień. Ruszał kolejny kurs podstawowy dla nowych żołnierzy. Szeregowa A. miała to relacjonować oraz zrobić z pułkownikiem wywiad.
— Dowódca przyszedł po godzinie ósmej. Rozmawiał z kandydatami do służby. Ze mną też się przywitał. Po chwili jeden z żołnierzy przekazał mi, iż za dziesięć dziewiąta mam być u pułkownika w gabinecie. Poszłam tam z mikrofonem. Dostałam kawę i myślałam, iż będziemy rozmawiać na temat wcielenia nowych żołnierzy — relacjonuje A.
— Pułkownik nagle stwierdził jednak, iż ten temat jest niegodny jego rangi i nie będzie się wypowiadał. Próbowałam go jeszcze przekonywać, ale stanowczo odmówił. Zrobiło się dosyć niezręcznie. Porozmawialiśmy chwilę o niczym. Następnie wziął dyktafon i sprawdził, czy jest włączony. Potem podszedł do drzwi i sprawdził, czy nikt na niego nie czeka. Zamknął drzwi i podszedł do mnie z tyłu. Bardzo mocno mnie wtedy przytulił. Zaczął całować po policzku. Znieruchomiałam — mówi A. łamiącym się głosem, robiąc długie przerwy.
— W pewnym momencie szarpnął krzesło, na którym siedziałam i odwrócił je w swoją stronę. Zaszedł mnie tak, iż moje nogi były pomiędzy jego nogami, a on był nade mną pochylony. Zaczął mnie całować. Przez chwilę, przez kilka sekund w reakcji na to, co się działo, zaczęłam się nagle śmiać. Ale już po chwili łokciem próbowałam go od siebie odepchnąć. Nie było łatwo, bo to silny mężczyzna. przez cały czas jedną ręką, ponieważ drugą trzymał mnie z tyłu, próbował mi rozpiąć guziki munduru. Udało mu się rozpiąć jeden, czy dwa. Wtedy wyszarpnął moją koszulkę ze spodni i próbował dotykać moich piersi, później krocza. Następnie wziął moją rękę bardzo mocno i przyłożył do swojego krocza. Zaczęłam protestować i mówić: „Nie, nie, przestań”. Na początku dosyć cicho, ale kiedy on nie przestawał, to mówiłam coraz głośniej. Odskoczył, kiedy już prawie zaczęłam krzyczeć. Obszedł stół i zaczął podskakiwać. Pokazywał, iż ma wzwód. Powiedział: „popatrz, co ze mną zrobiłaś” — mówi A.
Chciała nagrać pułkownika. „Na ekranie nie widziałam ikonki dyktafonu”
Żołnierka była oszołomiona. W panice wybiegła z gabinetu. Kiedy zatrzymała się na półpiętrze, gorączkowo zaczęła się zastanawiać, co ma teraz zrobić. Wiedziała, iż bez dowodów nie ma czego szukać w wojskowych organach ścigania.
Jeszcze tego samego dnia postanowiła raz jeszcze pójść do pułkownika, by je zdobyć. Chciała nagrać jego przyznanie się do próby gwałtu. — Wiedziałam, iż muszę włączyć dyktafon w telefonie, ale wierzcie mi państwo, iż to jest tak trudna emocjonalnie sytuacja, iż ja biorąc telefon do ręki, na ekranie nie widziałam ikonki dyktafonu — opowiada.
Z nagrania nic nie wyszło, a pułkownik znowu zachowywał się tak jak rano. — Powiedział „Chodź, zrobimy to w szafie”. Wtedy dostałam wiadomość od kolegi i ona mnie uratowała. Pokazałam ją pułkownikowi i powiedziałam, iż jestem potrzebna w magazynie. Wtedy mnie stamtąd wypuścił — mówi A.
„To jest za gruba sprawa”
Z czasem żołnierce udało się jednak zebrać dowody. Do zdarzenia przyznał się sam pułkownik w korespondencji z nią. W grudniu ubiegłego roku szeregowa zgłosiła sprawę do Żandarmerii Wojskowej. Wtedy dowódca próbował ją jeszcze przepraszać, załagodzić sprawę, pisał, iż nie chciał naruszyć jej strefy komfortu.
A., by zachować drogę służbową, poinformowała też swojego dowódcę batalionu w Trzebiatowie. — Wtedy powiedział, tutaj muszę go zacytować: „Nie wp******** mnie w tę sytuację, bo to jest za gruba sprawa” — opowiada.
Sprawą A. zajęła się Żandarmeria Wojskowa ze Szczecina. — Przesłuchanie odbyło się w Trzebiatowie. Pojechałam tam, złożyłam doniesienie, przekazałam materiały, w tym nagrania. Kilka dni później dostałam list, iż żandarmeria zgłosiła zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa do prokuratury w Szczecinie i ta już prowadzi dochodzenie. Później przez bardzo długi czas nic się nie działo — mówi.
Trzy listy
Żołnierka nie radziła sobie z sytuacją. Dlatego poszła po pomoc do specjalisty. Napisała też trzy listy: do dowódcy WOT-u, do szefa sztabu i do prezydenta Andrzeja Dudy. Po tym ruchu płk Sulwiński poszedł nagle na dość długi urlop, a następnie na zwolnienie lekarskie. W reakcji na jej list dowódca WOT powołał też komisję, która miała zbadać sprawę molestowania seksualnego.
— Wiedząc, jak te historie się kończą, podejrzewałam, iż to może być gra pozorów. Nie myliłam się, choć początkowo sądziłam, iż komisja jest jednak po mojej stronie, iż chcą doprowadzić do takiej sytuacji, żebym czuła się komfortowo. Atmosfera była dosyć dobra. Usłyszałam też, iż komisja wybiera się do Szczecina, żeby wysłuchiwać inne osoby i wtedy jeszcze raz mnie zaproszą, żebym mogła przeczytać wnioski końcowe z mojego wysłuchania — opowiada.
Komisja rzeczywiście zjawiał się w jednostce pod koniec stycznia tego roku. Szeregowa A. sądziła, iż przeczyta protokół, tymczasem znowu została wezwana na wysłuchanie.
— Musiałam wejść do tego samego budynku, przejść obok tego samego gabinetu. Czułam się niekomfortowo. Co prawda komisja mnie przeprosiła za tą sytuację, ale to było złamanie procedur postępowania z ofiarą molestowania — mówi. Zmieniło się też nastawienie komisji do niej. Żołnierka czuła, iż pytania zmierzają w tym kierunku, by z ofiary zrobić współwinną.
Dopiero gdy sprawą zajęli się dziennikarze, wojsko podjęło decyzję o przeniesieniu płk. Sulwińskiego do rezerwy kadrowej. Wyniki ustaleń komisji przez cały czas nie są znane. Szeregowa czeka też na ustalenia prokuratury. Zapytana, czy nie żałuje, iż zgłosiła, a następnie upubliczniła sprawę, odpowiedziała stanowczo, iż nie. — Jako dziennikarka pisałam o podobnych przypadkach i zawsze namawiałam ofiary, by walczyły o swoje prawa i godność. Dlatego, gdy sama znalazłam się w ich sytuacji, nie mogłam postąpić inaczej — mówi.
Kontakt do autorów: [email protected]; [email protected]