Gdy wygramy

ekskursje.pl 1 rok temu

Jak już informowała o tym prasa, odwiedziłem niedawno Ukrainę. Nie był to wyjazd dziennikarski, czyli: nie starałem się szukać jak najwięcej zróżnicowanych źródeł informacji, tylko spotkanie dwóch grup nauczycieli (do którego prywatnie dołączyłem zaległą premierę ukraińskiego wydania mojej książki).

Zakochałem się we Lwowie pracując nad Lemem. Najpierw do tego wyjazdu podchodziłem jak pies do jeża, a potem Lwów awansował do ścisłej czołówki moich ulubionych europejskich miast na tzw. „city break”.

Takie idealne miasto powinno mieć przede wszystkim dużo knajp o bardzo zróżnicowanej ofercie, żeby całymi dniami snuć plany na wieczór (i wyjeżdżało się z poczuciem, iż jeszcze tyle zostało do sprawdzenia). Te knajpy powinny być pełne ludzi, ale to bardzo ważne, żeby to byli lokalsi. Największym marzeniem turysty jest to, żeby nie spotykać innych turystów.

No i, finalmente, dobrze by było, żeby ci ludzie byli jak w tym wyobrażeniu raju u konstruktora Turla („primo — weseli, secundo — życzliwi…”). Jako ponurak źle znoszę otoczenie innych ponuraków, choćby jeżeli próbuję pamiętać, iż tak naprawdę są nie tyle ponurzy, co po prostu są osobami w kryzysie angielskości.

Myślałem, iż pandemia i wojna zabiły „mój Lwów”. Lockdowny przerzedziły gastronomię także w Warszawie. No i czy można być wesołym tłumem w knajpie w mieście, w którym regularnie rozlegają się syreny?

Otóż… można. Na dźwięk syren lwowianie wyjmują telefony i upewniają się iż „to tylko start migów z kindżałami”. W centrum Lwowa w tym momencie przychodzi kelner i mówi, iż możemy dokończyć to co już mamy na stołach, ale musi zamknąć rachunek. Na przedmieściu jednak nie było choćby tego.

Ludzie mijani na ulicy rzeczywiście przeważnie są życzliwi i uśmiechnięci. Nie wiem, czy nie bardziej niż w Warszawie.

Oczywiście, na każdym kroku widać wojnę. Lwowskie zabytki są zabezpieczone przed bombami – witraże w zabytkowych świątyniach są osłonięte pancernymi płytami, pomniki owinięte ochronnymi kokonami. Parterowe okna w większości budynków zabezpieczono workami z piaskiem, żeby podziemia mogły pełnić rolę schronu.

Rosjanie liczyli na to, iż uda im się złamać ukraińskiego ducha. Pamiętam jak u Sołowiowa i Skabejewej „eksperci” podniecali się rok temu wizją tego, jak wygłodniali i przemarźnięci Ukraińcy obalają Zełeńskiego, żeby wymusić na nim kapitulację.

To się po prostu nie wydarzy. Odwrotnie: wśród ludźmi, z którymi rozmawiałem nastroje są raczej takie, iż obaliliby Zełeńskiego, gdyby ten powiedział coś w stylu „a może już zrezygnujmy z tego Krymu”.

Ja też zaobserwowałem to, o czym pisze wielu korespondentów. Ukraińcy nie mówią „jeśli wygramy” tylko „gdy wygramy”. Porażki nie rozważają choćby jako hipotetycznej opcji. Dla nich to oczywiste, iż warto się przemęczyć kolejny rok, żeby tylko nie kapitulować.

Spotykałem się tam z ludźmi z grubsza takimi jak ja, czyli z (pod)miejską klasą średnią. Wojna ich też nie omija – mój lwowski przyjaciel nie może walczyć z powodów zdrowotnych, ale na froncie jest jego redaktor naczelny.

Ludzie Tacy Jak My raczej nie głosowali na Zełeńskiego tylko na Poroszenkę („jako na mniejsze zło”, jak zaznaczali). Heroiczna postawa prezydenta w pierwszych dniach wojny zaskoczyła choćby jego wyborców, a co dopiero opozycję.

Pewna nieufność jednak pozostała. Moi znajomi zaproponowali mi konkretny test na szczerość prozachodnich intencji Zełeńskiego: mam obserwować, czy ten będzie się umiał odciąć od oligarchy Kołomojskiego, który zasponsorował jego karierę.

I proszę: mówisz-masz. Kołomojskiego aresztowano. Więc może jednak…?

Jestem przez cały czas ostrożnym optymistą jeżeli chodzi o kontrofensywę. Most kerczeński niby stoi, ale prawie codziennie jest zamykany. Jedyne lądowe połączenie kolejowe między Rostowem a Krymem przechodzi przez Tokmak.

Ukraińcy nie muszą zająć miasta, żeby przerwać to połączenie. Wystarczy iż węzeł kolejowy będzie w zasięgu artylerii lufowej – chyba już jest. Zatem za chwilę zaopatrywanie wojsk rosyjskich na zaschód od Tokmaku zrobi się trudne – i znów, chyba już jest (milblogerzy Romanov i Saponkov alarmują, iż żołnierze na lewym brzegu Dniepru muszą jeść myszy).

Krymu więc w tym roku pewnie jeszcze nie wyzwolą, ale mogą zmusić Rosjan do kolejnego „skutecznego przegrupowania na korzystniejsze pozycje”. Co w praktyce oznaczałoby odcięcie Krymu od Rosji.

Nie mogę się doczekać kolejnego ataku szału Sołowiewa.

Idź do oryginalnego materiału