Jaką swobodę ma Europa w relacjach z USA

nowyobywatel.pl 7 godzin temu

Burzliwy początek kadencji Donalda Trumpa przyniósł potencjał bodaj największego kryzysu w relacjach między Waszyngtonem a europejskimi sojusznikami od czasu powstania NATO.

Sytuacje ostrego iskrzenia występowały już w historii. W roku 1956 podczas kryzysu sueskiego czy dekadę później, w związku decyzją prezydenta de Gaulle’a o wycofaniu Francji ze struktur wojskowych Sojuszu, owocującą tzw. kryzysem atlantyckim. Były jednak ograniczone zasadniczo do pojedynczych stolic. Później choćby poważne rozbieżności w kwestii wojen kolonialnych epoki George’a Busha młodszego nie rodziły wątpliwości w odniesieniu do trwałości powiązań transatlantyckich w ich rdzeniu, ograniczając się do pytań, co ma się dziać na peryferiach. Zwiastunem problemów związanych ze specyficznym stylem działania Trumpa była jego pierwsza kadencja, z nagłymi ruchami w rodzaju wycofania wojsk amerykańskich z północnej Syrii. Dało to Emmanuelowi Macronowi asumpt do twierdzeń o atrofii amerykańskiego przywództwa i „śmierci mózgowej” NATO. Jednak wojna ukraińska i akces początkowo wahającej się Francji do wspierającej Kijów koalicji pod kierownictwem Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, a wręcz stopniowo przejście samego Macrona na pozycje antyrosyjskiego jastrzębia, stworzyły wrażenie spoistości Zachodu, nienotowanej co najmniej od końca Zimnej Wojny.

Zmiana władzy w Waszyngtonie przyniosła wstrząs, w którym elementy mniej czy bardziej oczekiwane mieszają się z zaskakującymi. Problemy czynione przez MAGA wsparciu Ukrainy przez administrację Joego Bidena wieściły dziejący się właśnie rollercoaster na linii Waszyngton-Kijów. Z kolei protekcjonistyczne tendencje Trumpa, przekładające się na wymachiwanie taryfami celnymi, były czytelnie przedstawiane w jego programach. Jednak całkiem poważne traktowanie roszczeń terytorialnych do znajdującej się pod duńską administracją Grenlandii stanowi pewne novum. Trudno na obecnym etapie ocenić, czy obecne ekscesy amerykańskiej polityki zagranicznej stanowią przemyślany plan przebudowy całego porządku międzynarodowego z demontażem „kolektywnego Zachodu”. Czy może próbę dźgnięcia ostrogami europejskich (choć nie tylko) aliantów, żeby skończyli z jazdą na gapę w kwestiach obrony, nieraz z wydatkami na poziomie 1% PKB. Czy może są tylko chaosem stwarzanym przez konstelację niekoniecznie stabilnych umysłowości. Jednak dziejące się wydarzenia każą uwzględniać także potencjalny decoupling większości europejskiego NATO i Stanów Zjednoczonych, choćby w formie antagonistycznej. Czy to wskutek działań Amerykanów, czy zbliżenia się Europejczyków do Chin. Warto zastanowić się, jakie ograniczenia w tym względzie nakładają na strony aktualne powiązania i zależności militarne.

Wydatki i potencjały

Stany Zjednoczone są od dawien dawna światowym liderem w zakresie wydatków zbrojeniowych. Według szwedzkiego instytutu SIPRI, kwota przeznaczona przez amerykańską administrację na ten cel w roku 2023 wyniosła astronomiczne 916 miliardów dolarów. Na tym tle dokonania Europejczyków wyglądają skromnie: Wielka Brytania – 74,9 mld, Niemcy – 66,8 mld, Francja – 61,3 mld, Włochy – 35,5 mld, Polska – 31,6 mld, Hiszpania – 23,7 mld, Holandia – 16,6 mld, Szwecja – 8,8 mld, Norwegia – 8,7 mld, Dania – 8,1 mld, Grecja – 7,7 mld, Belgia – 7,6 mld, Finlandia – 7,3 mld, Rumunia – 5,6 mld. Pozostałe kraje dokładają razem 26,6 miliarda, bez uwzględnienia Turcji, którą niezwykle trudno traktować jako wiarygodny i stabilny element NATO jako takiego, a tym bardziej bloku z Europejczykami zachodnimi i środkowymi. Łączne kwoty wydatków na obronność Europejskiego NATO wynosiły zatem 390,8 miliarda dolarów.

O ile w przypadku Stanów Zjednoczonych wydatki militarne stanowiły 3,4% PKB, o tyle w Europie porównywalny wskaźnik wykazywały jedynie Polska (3,8%) i Grecja (3,2%). Ambitna Finlandia wydawała 2,4%, a mocarstwowe Wielka Brytania i Francja – odpowiednio 2,3 i 2,1%. Niechlubną rekordzistką niskiego udziału i żywą skamieniałością czasów spadków kwot wydawanych na obronność do jednego procenta PKB, a choćby niżej, była Belgia (1,2%). Warto jednocześnie pamiętać, iż europejskie wydatki i tak znacznie przewyższają rosyjskie, szacowane na, w zależności od źródła, w zakresie 109–146 miliardów dolarów.

Spróbujmy uniknąć wyliczanki liczebności sił zbrojnych, jednostek i kategorii uzbrojenia. Z jednej strony – nużącej. Z drugiej i tak pełnej nieścisłości, np. jako „myśliwiec” trzeba liczyć tak F-22 i F-35, jak i dożywającego swoich dni MiGa-29. Z trzeciej możliwej dla zainteresowanych do bardzo szybkiego samodzielnego sporządzenia w sensownej jakości na podstawie najpowszechniejszych źródeł internetowych (z wyłączeniem absurdalnego rankingu „Global Firepower”). Zamiast tego można przyjąć, iż stosunek konwencjonalnych potencjałów Stanów Zjednoczonych i europejskiego NATO w wystarczająco dobrym przybliżeniu odpowiada podanemu stosunkowi wydatków. W Sojuszu używane jest wszak sprzęt oraz rozwiązania systemowe podobnej jakości i o podobnych cenach, koszty personalne są też w ostatecznym rozrachunku zbliżone.

Zdolności strategiczne

W zakresie kluczowego strategicznego „ostatecznego argumentu królów”, czyli broni nuklearnej, dominują bezwzględnie Stany Zjednoczone. Posiadają 1770 ładunków rozmieszczonych i 1930 rezerwowych. Aktywami po stronie Europy dysponują tylko Francja – 290 ładunków, oraz Wielka Brytania, mająca ich 225, z czego 120 rozmieszczonych, a pozostałe rezerwowe. Należy tu jednak poczynić istotne zastrzeżenie odnośnie do arsenału brytyjskiego. Otóż całość jego aktywnej części to głowice amerykańskiej produkcji, zamontowane na przenoszonych przez okręty podwodne również amerykańskich pociskach rakietowych Lockheed Trident II D5. Sytuacja taka, dotychczas traktowana jako normalny efekt szczególnie bliskich relacji Londyn-Waszyngton, budzi poważne wątpliwości w odniesieniu do brytyjskiej samodzielności w dysponowaniu formalnie własnym arsenałem.

Zasadnicza nierównowaga występuje także w dziedzinie zdolności strategicznych o charakterze konwencjonalnym, takich jak masowe uderzenia lotniczo-rakietowe na wielkie odległości. Tylko Stany Zjednoczone posiadają bowiem flotę samolotów bombowych sensu stricto, tworzoną w tej chwili przez maszyny B-52, B-1 i B-2, przy czym te dwa późniejsze wzory zaczną być w ciągu nadchodzących lat zastępowane przez B-21. Europa od wycofania w latach 80. brytyjskich bombowców strategicznych serii „V” jest pozbawiona takich zdolności. Tak francuskie Mirage IV, które przetrwały w eksploatacji do 2005, jak i późniejsze myśliwce wielozadaniowe, to o wiele niższa kategoria udźwigu i zdolności przestrzennych. Na amerykańskich rozwiązaniach opierają się dostępne dla Europejczyków zdolności w zakresie wczesnego ostrzegania powietrznego (Boeingi E-3, stopniowo zastępowane przez E-7), pewien wyłom czynią tu tylko szwedzkie latające radary Flyeye, aczkolwiek także zamontowane w docelowej wersji na amerykańskich płatowcach. Rozpoznanie najwyższego szczebla to także domena Amerykanów, rozmaite warianty RC-135 należących do USAF i RAF, tak jak i bezzałogowe Global Hawki, stały się częstymi i oddającymi nieocenione usługi gośćmi na naszym niebie w związku z wojną ukraińską.

Zdolności tylko formalnie mniej strategiczne

Symbolem europejskiego uzależnienia od amerykańskiego sektora zbrojeniowego w dziedzinie kluczowych zdolności może być wielozadaniowy samolot bojowy V generacji F-35. Został wybrany jako aktualny lub przyszły monotyp przez siły powietrzne Belgii, Holandii, co nieco ironiczne – Danii, Norwegii, Finlandii oraz Czech. Niejedynym, ale kluczowym typem jest lub ma być w Wielkiej Brytanii, Włoszech, Polsce (uzupełniając równie amerykańskie F-16 i południowokoreańskie, ale z kluczowym wykładem amerykańskim FA-50), Niemczech, Grecji oraz Rumunii. W ostatnich dniach, motywując to nieprzewidywalnością polityki amerykańskiej, wykluczenie tego typu z własnych rozważań dotyczących następcy eksploatowanych F-16 ogłosiła Portugalia.

F-35 w uwagi na charakterystyki stealth oraz sensory i ich stopień integracji jest typem, dla którego nie ma i nie będzie przez dłuższy czas dobrej alternatywy. Europejski Typhoon i (w mniejszym stopniu) francuski Rafale przewyższają go co prawda pod względem adekwatności dynamicznych, ale w kwestiach wykrywalności oraz świadomości sytuacyjnej ustępują o generację. Francusko-niemiecko-hiszpański samolot VI generacji FCAS jest oczekiwany w służbie dopiero około roku 2040 (chyba iż zmieni coś w tym aspekcie anonsowane unijne przyspieszenie zbrojeń), brytyjsko-japońsko-włoski GCAP, dawniej znany w Europie jako Tempest, około 2035. Do tego czasu produkt Lockheeda pozostanie w praktyce bezkonkurencyjny, a przy tym, jako się rzekło, stanowi lub ma stanowić jedyny lub zasadniczy typ dla sił powietrznych kilku kluczowych państw europejskiego NATO.

Co mogłoby się stać w przypadku poluzowania więzi transatlantyckich? Gdyby miało ono charakter zwykłej zmiany politycznej, prawdopodobnie nic istotnego. Eksploatacja F-35 nie powinna nastręczać żadnych problemów, szczególnie iż sytuacja nie jest zerojedynkowa – europejscy producenci, w szczególności brytyjscy i włoscy, odgrywają bardzo istotną rolę w programie. Gdyby jednak doszło do wzajemnego rzucania sobie rękawic, sytuacja miałaby potencjał dramatycznego skomplikowania dla Europejczyków. Możliwość eksploatacji samolotu jest bowiem w bardzo dużym stopniu uzależniona od bieżących amerykańskich aktualizacji systemu oraz od znajdującego się w dyspozycji Lockheeda systemu wsparcia eksploatacji ODIN. Uwzględniając także potencjalne wbudowanie przez producenta pewnych „bezpieczników” w systemy, można przyjąć, iż użytkowanie F-35 w kontrze do Stanów Zjednoczonych byłoby przedsięwzięciem na dość krótką metę, a i to przy ograniczonych możliwościach.

Przy okazji warto dodać, iż szwedzki Gripen jest zależny od Amerykanów w 100% z uwagi na silnik General Electric F414, a i w Typhoonie można znaleźć najważniejsze systemy amerykańskiego pochodzenia (przede wszystkim nawigacja bezwładnościowa i satelitarna). Jedynie Rafale zachowuje zasadniczą niezależność, tzn. systemy amerykańskie w nich są, ale nie aż tak newralgiczne.

Analogiczna, a choćby jeszcze bardziej krytyczna sytuacja, występuje w dziedzinie obrony przeciwlotniczej wyższych szczebli/przeciwrakietowej. Europa stoi amerykańskimi Patriotami, czy to starszymi, jak w Niemczech, Grecji, Hiszpanii i Holandii, czy nowszymi w Szwecji i Rumunii, czy wreszcie najnowszymi w sensie konfiguracji systemu w Polsce. Brak na tej liście oznacza brak stosownych systemów w ogóle – poza Francją i Włochami eksploatującymi wspólnej konstrukcji systemy SAMP/T, porównywalne, ale o niższych w porównaniu z Patriotami w najnowszej konfiguracji możliwościach, oraz Finlandią, która dopiero niedawno zamówiła izraelskie (i jako takie bardzo silnie uzależnione od Amerykanów) David’s Slingi. W kwestii obrony przed pociskami balistycznymi średniego zasięgu Europa nie dysponuje żadną potencjalną alternatywą wobec amerykańskich SM-3 i THAADów, poza izraelskimi Arrowami, z zastrzeżeniem jak powyżej.

Podobnie jak w przypadku Patriota rzecz ma się w przypadku morskiej zespołowej obrony przeciwlotniczej. Najpowszechniejszym systemem w tej domenie pozostaje amerykański SM-2, a hiszpańskie i norweskie fregaty są wręcz skonstruowane wokół amerykańskiego systemu walki AEGIS.

Co z tego wynika?

Powyższy przegląd wskazuje, iż europejska część NATO pozostaje w kluczowych zakresach zdolności obronnych bardzo silnie uzależniona od amerykańskich możliwości i systemów. choćby projekty wydatkowania setek (według obecnych deklaracji 800) miliardów euro na obronność w nadchodzących latach, gwałtownie tej zależności nie zniosą choćby w razie najbardziej pomyślnej realizacji. Wciskanie gazu po hamowaniu trwającym od końcówki lat 80. po 2014, kiedy to tylko hamulec odpuszczono, będzie musiało pokonać ogromną strukturalną bezwładność. Na efekty trzeba będzie czekać długie lata, jeżeli nie dekady. Przez ten czas Europa nie może absolutnie pozwolić sobie na antagonizowanie Amerykanów z własnej inicjatywy, a wręcz będzie zmuszona do znoszenia pewnej dezynwoltury tamtejszych decydentów, o ile oczywiście nie będą oni stawiać drugiej strony w sytuacji absolutnie nieakceptowalnej.

dr Jan Przybylski

Grafika w nagłówku tekstu: Gerd Altmann from Pixabay

Idź do oryginalnego materiału