„Mają w jednostce dwa czołgi: jeden strzela, ale nie jeździ, drugi jeździ, ale nie strzela”. Rosjanie sparaliżowana. „Uciekli, zostawili nas na pastwę losu”

news.5v.pl 4 tygodni temu

Syrena w Kursku ryczy prawie co godzinę. Ludzie nie reagują — nikt nie ucieka, by się ukryć, nie odwraca głowy, nie rozgląda się. Wszyscy zajęci są swoimi sprawami. Kiedyś, zgodnie z zarządzeniem gubernatora, iż jak tylko rozlegał się alarm, komunikacja miejska stawała jak wryta i wysadzano pasażerów. Tłumy ludzi stały pod gołym niebem obok autobusów.

Później najwyraźniej zdano sobie sprawę z tego, iż z punktu widzenia bezpieczeństwa coś tu jest nie tak. Teraz transport w żaden sposób nie reaguje na zagrożenie rakietowe. Dlaczego miałby to robić? Sklepy są otwarte jak zwykle. Kiedy rozlega się syrena, centra handlowe włączają własne powiadomienie: „drodzy klienci! Zachowajcie spokój!”. Nikt już jednak go nie traci — sprzedawcy sprzedają, kupujący kupują. Ignorują zarówno syrenę, jak i wezwania. Sygnał alarmu przeciwrakietowego w Kursku stał się czymś tak naturalnym, jak bicie domowego zegara.

Anadolu / Contributor / Getty Images

Zniszczony budynek w obwodzie kurskim, 19 sierpnia 2024 r.

Przy wjazdach do miasta stoją duże grupy uzbrojonych „kosmonautów” (tak nazywają ich mieszkańcy) i sprawdzają samochody. Kierowcy otwierają je, zamykają i jadą dalej. Po ulicach chodzą cudzie z karabinami automatycznymi i w maskach, w każdej chwili mogą zażądać dokumentów. Mieszkańcy Kurska zaczęli nosić przy sobie paszporty.

Jeśli spróbujesz zrobić zdjęcie lokalnego punktu orientacyjnego, mogą przeszukać twój telefon. Mieszkańcy Kurska przestali więc robić zdjęcia. Poza tym wszystko jest takie jak zawsze.

Z zewnątrz Kursk nie przypomina miasta frontowego. Ulice na obrzeżach są zniszczone, ale nie ma to nic wspólnego z wojną. W centrum, na pięknym placu w pobliżu Teatru Dramatycznego, kwitną róże, w słońcu mieni się woda z fontann, w jej rozpryskach pluskają się dzieci. Tylko rodzice ich teraz nie fotografują. Pamiętają o ludziach z karabinami maszynowymi, którzy — jak się wydaj — boją się ich bardziej niż zagrożenia rakietowego. W tle gra wesoła muzyka. Chór dziecięcy śpiewa piosenkę „Niech zawsze świeci słońce”.

A dziesięć minut od tego piękna znajduje się dom nr 12 przy ulicy Sojużnaja, który został trafiony pociskiem. Cudem nikt nie zginął, ale 15 osób zostało rannych. choćby po tej eksplozji syrena przeciwlotnicza nie zmiata ludzi z ulic.

— Ta syrena wyje cały czas — macha ręką Roman, mieszkaniec Kurska. — W razie potrzeby i tak nikt nie pobiegnie do piwnicy. Ludzie tacy są, do wszystkiego się przyzwyczajają. Wieczorami jest ich jednak mniej na ulicach.

W oficjalnych komunikatach uwaga przeniosła się już na odbudowę domu: mówią, iż zniszczył go ukraiński pocisk rakietowy, ale teraz wszystko jest w porządku. Wcześniej Ministerstwo Sytuacji Nadzwyczajnych wysłało do mieszkańców Kurska wiadomości o zagrożeniu rakietowym. Wiadomości te nie miały nic wspólnego z syreną i samym zagrożeniem. Ta wyła, a pół godziny później przychodziła wiadomość tekstowa: „Uwaga! W obwodzie kurskim ogłoszono stan zagrożenia rakietowego!”.

„Nie zdają sobie sprawy z tego, co ich spotkało”

20 sierpnia, kiedy Siły Zbrojne Ukrainy od trzech tygodni kontrolowały już południowo-zachodnią część regionu, mieszkańcy Kurska zaczęli otrzymywać wiadomości tekstowe z informacją, iż zagrożenie minęło i wszystko jest w porządku. I tak co godzinę. Następnie lokalne władze zdecydowały się anulować również te wiadomości, ponieważ obciążenie sieci komórkowych było zbyt duże. A jaki jest sens je przeciążać? Ci, którzy są zainteresowani zagrożeniem rakietowym, mogą śledzić kanał gubernatora na Telegramie albo pobrać odpowiednią aplikację. Ludzie pobierają ją, śledzą wiadomości, a kiedy zawyje syrena, idą dalej. Gdyby za każdym razem pędzili do schronów, musieliby tam zostać.

— Wiesz, gdzie są te schrony? — pyta mnie Ksenia. Właśnie wyszła na podwórko z psem, kiedy zawyła syrena. — Byłam w Biełgorodzie, tam na każdej ulicy stawiają betonowe bloki, mają normalny system ostrzegania. My mamy tylko własną piwnicę, o ile ją mamy. Nikt nam nie powiedział, co robić, kiedy wyje. Wszyscy wiedzą, iż lepiej zostać w domu i trzymać się z dala od okien — dodaje.

Global Images Ukraine / Contributor / Getty Images

Ukraiński żołnierz 33 batalionu szturmowego pomagający mieszkańce Sudży, 16 sierpnia 2024 r.

Sam temat piwnic, schronów i syren co jakiś czas pojawia się w rozmowach. Niektórzy dyskutują o tym brawurowo i żartobliwie, inni, jak Ksenia, krytykują lokalne władze za to, iż nie dbają wystarczająco o ludność. Tak czy inaczej, temat wojny wisi w powietrzu — podobnie jak kwestia uchodźców.

Potem rozmowa siłą rzeczy schodzi na uchodźców. W Kursku jest ich wielu i rzucają się w oczy — choćby przez zagubione twarzach. Cały Kursk zamienił się w wielkie centrum zbierania i dystrybucji „pomocy humanitarnej”. Nie ma chyba mieszkańca, który nie przyniósłby czegoś z domu dla uchodźców.

— Tak mi żal ludzi, tak mi żal — mówi Alina, sąsiadka Ksenii. — Oni sami jeszcze nie zdają sobie sprawy z tego, co ich spotkało. I nikt im nie powiedział, iż już nigdy nie wrócą do domu. Mówią, iż w Sudży nic nie zostało.

Choć mieszkańcy pomagają, w Kursku gwałtownie wzrosła cena czynszu.

— W naszym budynku trzy lub cztery rodziny uchodźców wynajmują mieszkania — kontynuuje Alina. — Wcześniej płaciliśmy za nie czynsz w wysokości 15 — 20 tys. rubli (627-836 zł) i ledwo nas było na to stać. Teraz zaczął się szał — podnieśli ceny do 30 tys. — 50 tys. rubli (1254 — 1672 zł), co jest nie do przyjęcia.

„Nie mogłam nic znaleźć”

Plac w centrum Kurska jest zaśmiecony pudłami, stosami szlafroków, kapci, walizek, spodni, koszul i butów. Kobiety i mężczyźni z napiętymi twarzami przeglądają rzeczy, sprawdzają, wkładają coś do toreb. Napełniają je, kładą na czerwonych płytkach, którymi wyłożony jest plac i sięgają po następne.

— Spójrz, to wygląda jak T-shirt w twoim rozmiarze — krzyczy kobieta w zielonej czapce do młodszej rozmówczyni. Kobieta macha ręką, mówi, iż nie potrzebuje koszulki. — Cóż, nie ma nic innego dla ciebie — mówi starsza kobieta z irytacją i wrzuca koszulkę z powrotem na stos. Obie szukają większych rozmiarów, ale z nimi jest problem — gwałtownie schodzą. Do wieczora pozostają tylko mniejsze rozmiarówki.

Anadolu / Contributor / Getty Images

Rosjanie szukający ubrań zebranych w ramach pomocy humanitarnej, obwód kurski, 16 sierpnia 2024 r.

— Gdzie zapiszemy, co zabraliśmy? — pyta męża młoda kobieta. — Powiedzieli, iż nie trzeba zapisywać, można zabrać, co się chce — odpowiada jej mąż. Ludzie wypychają torby po brzegi. Niektórzy dzwonią po taksówkę, inni wracają z nabytkami pieszo, biorąc tyle, ile mogą unieść.

Na jasnej fasadzie jednego z pobliskich budynków widnieje napis: „Kursk Circus”. To jedno z centrów dystrybucji „pomocy humanitarnej” dla uchodźców z kurskich wsi zajętych teraz przez Ukraińców. w tej chwili w całym mieście rozmieszczonych jest wiele takich punktów. Ludzie w Rosji gwałtownie reagują na nieszczęście, powódź czy pożar. Na wojnę, która przyszła do nich niespodziewanie i nieoczekiwanie w trzecim roku „specjalnej operacji wojskowej”, mieszkańcy Kurska również zareagowali błyskawicznie — wynieśli z domów do punktów pomocy humanitarnej wszystko, co mogli. Istnieją również wolontariackie centra pomocy, do których przynoszą czyste rzeczy, czasem jeszcze nowe, z metkami. Wszystkiego pilnują wolontariusze, nie rzucają ubrań na asfalt. Ale w takich punktach trzeba stać w kolejkach po trzy godziny.

W ośrodku tymczasowego zakwaterowania, który jest zorganizowany na kampusie uniwersyteckim, takie rzeczy są wyrzucane na asfalt przed garażami. Na zewnątrz jest 35 st. C. Każdy budynek ma swój własny magazyn. W jednym z nich znajduje się góra damskiej bielizny. Obok niej stoją dwie kobiety i proszą, żeby znaleźć im staniki w ich rozmiarze.

Anadolu / Contributor / Getty Images

Rosjanie czekający na pomoc humanitarną w regionie Kurska, 17 sierpnia 2024 r.

— Uciekłyśmy, jak stałyśmy, w tym, co miałyśmy na sobie, nie mogłyśmy nic wziąć — mówi emerytka, przeglądając bieliznę. — Dzieci uciekały w koszulkach, spodenkach, w czymkolwiek miały na sobie. Po drugiej stronie drogi zauważyliśmy kobietę. „Wsiadaj, póki możesz” — krzyczeliśmy. Ona również wskoczyła do samochodu, nie mając na sobie nic poza dokumentami. Musieliśmy odjechać jak najszybciej, zanim ucichną strzały. Od tygodnia nie mogę znaleźć stanika. Mój syn nosi buty w rozmiarze 45, a ja miałam ze sobą tylko kapcie. Nie mogłam nic dla niego znaleźć, wszystko było za małe.

— Przywieźliśmy dużo rzeczy, wszystko jest nowe i dobre — przerywa gadatliwa pracownica magazynu. — Ale są to tylko małe rozmiary.

Ludzie, którzy muszą przeglądać pudła z cudzymi ubraniami, to uchodźcy z przygranicznych wiosek — choć bardziej dyplomatycznie nazywani są tymczasowymi migrantami. Kiedy opuszczali swoje domy, byli pewni, iż to tylko tymczasowo, na trzy dni, najwyżej tydzień. jeżeli ktokolwiek był w stanie coś ze sobą zabrać, to były to tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Teraz stracili wszystko — tylko dlatego, iż ich kraj postanowił wypowiedzieć wojnę sąsiadowi. Państwo obiecało dać im pieniądze, by sami mogli kupić staniki i buty. Jak na razie nic nie dostali.

— Mój syn nigdy nie dostał żadnych pieniędzy — skarży się kobieta w hurtowni biustonoszy. — Złożył już wniosek o 10 tys. rubli (418 zł) od gubernatora i 15 tys. rubli (627 zł) od prezydenta, ale nie dostał odpowiedzi.

Schemat otrzymywania płatności jest formalnie prosty: wypełniasz wniosek na stronie internetowej służb państwowych lub idziesz z dokumentami do odpowiedniej instytucji. Od władz regionalnych za udział w wojnie należy się 10 tys. rubli (418 zł), od prezydenta — 15 tys. rubli. Na wniosku trzeba podać aktualny adres, choćby tymczasowy. I to tyle. Być może kiedyś przyślą pieniądze. W praktyce takie szczęście miało jak dotąd bardzo kilka osób.

— Brak odpowiedzi to i tak dobrze — wzdycha inna kobieta z tego samego magazynu. — Moje dziewczyny dostały odmowę. I nikt nie potrafił wyjaśnić przyczyn. Powiedziano nam, iż rzeczywisty adres nie zgadza się z jakimś innym. A z czym ma się zgadzać? Mówią, iż jest jakaś awaria na stronie, na której składa się wnioski, iż musimy się ponownie zarejestrować i czekać 14 dni na odpowiedź.

W obwodzie kurskim zorganizowano łącznie 57 tymczasowych ośrodków zakwaterowania. Ten w akademikach Uniwersytetu Państwowego jest największy; w tej chwili mieszka tu 580 osób, w tym 136 dzieci. Jest również uważany za najlepszy.

Anadolu / Contributor / Getty Images

Obywatele rosyjscy ewakuowani z przygranicznych miejscowości w obwodzie kurskim, 17 sierpnia 2024 r.

— Mamy trzy posiłki dziennie, każdy dostaje owoce, mamy scenę koncertową — mówi jeden z pracowników. — Pilnują nas siły specjalne przysłane z Moskwy. Inne ośrodki liczą 100 lub 200 osób. Osiem rejonów w obwodzie kurskim podlega ewakuacji, każdy rejon liczy średnio 5 tys. osób; policzmy, ilu mamy uchodźców.

W holu ośrodka stoi duży telewizor. Drzwi magazynu są otwarte, tam dobrze słychać, jak głos z telewizora krzyczy: „po raz pierwszy od ponad 80 lat zagraniczni bojownicy zajmują terytorium Rosji”.

„Biuro komisarza wojskowego porzuciło archiwa i uciekło”

Wojna przyszła do regionu kurskiego dość niespodziewanie. Od 24 lutego 2022 r. do 5 sierpnia 2024 r. mieszkańcy przygranicznych wiosek myśleli, iż żyją w pokoju. Od czasu do czasu słyszeli strzały i widzieli drony, ale sądzili, iż „Ukrofaszyści” tylko tak straszą.

— choćby o tym nie myśleliśmy i nie spodziewaliśmy się tego! — mówi Tatiana Serdiukowa, uchodźczyni z Zaoleszenki. — Były jakieś bombardowania, naloty, ale my niczego nie widzieliśmy. I widzisz, jak to się skończyło. Administracja osiedla wyjechała od razu, policja wyjechała już 6 sierpnia. Nikt nam nic nie powiedział — mówi.

Z Zaoleszenki do ukraińskiej granicy jest 7 km. Sąsiedzi Tatiany, którzy mieli własne samochody, zaczęli wyjeżdżać 6 sierpnia. Nie było zorganizowanej ewakuacji, każdy szukał ratunku na własną rękę.

— Wyjechaliśmy 7 sierpnia w porze obiadowej — mówi Tatiana Borisowna. — Trudno nam było znaleźć samochód, myśleliśmy, iż tam zostaniemy. Powiedziano nam, iż jest autobus, ale jedzie tylko z Sołdackiego, który jest 70 km od nas, więc musieliśmy tam dojechać. I wtedy sąsiad przyjechał po babcię i powiedział, iż nas podwiezie. Po tym straciliśmy z nim kontakt.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Tatiana Borisowna i jej syn nie mieli czasu w pakowanie. Chwycili tylko skarbonkę, paszporty i wszystko, co udało im się gwałtownie znaleźć. Nikt nie sądził, iż wydarzy się coś takiego — po ponad dwóch latach wojny ludzie żyjący w wiosce niedaleko granicy z Ukrainą nie mieli żadnych „walizek alarmowych”.

— Miałam walizkę z dokumentami i różnymi szmatami, wiesz, byłam już stara, miałam różne problemy zdrowotne — opowiada Tatiana Borisowna. — Zabrałam stare rzeczy, zostawiłam nowe. Zostały tam dwa telewizory i komputer. Syn chciał, by go zabrać, ale ie zrobiliśmy tego. Myśleliśmy, iż jedziemy na dwa dni. Nikt nam nic nie powiedział. Sąsiad powiedział, iż wrócimy do domu w niedzielę. Siedzimy tu już dwa tygodnie i nie wiemy, co będzie dalej.

— Mamy nadzieję, iż wrócimy, ale wszystko jest zniszczone. Mam 69 lat, mieszkałam tam całe życie, mieszkali tam moi rodzice. Chciałabym, żeby mury wytrzymały, a resztę jakoś zbierzemy i zrobimy. Każdy chce wrócić do domu — mówi.

Aleksander i Luba opuścili przygraniczną wioskę 6 sierpnia. Luba jest w ciąży, ma termin na wrzesień. Podczas ostrzału ukryła się z mężem w piwnicy. Pewnego dnia wyszli, a obok przejeżdżali rosyjscy żołnierze. Zauważyli tę rodzinę i zabrali ich na transporter opancerzony. Para nie zdążyła choćby zabrać z domu swoich dokumentów.

Ludmiła Frołowa z Sudży również wyjechała prawie bez dobytku. Najważniejsze dla niej było, by zabrać kota.

The Washington Post / Getty Images

Kot siedzący na ukraińskiej skrzynce z amunicją na kontrolowanym przez Ukrainę terytorium obwodu kurskiego, 18 sierpnia 2024 r.

— A mój sąsiad wyszedł, zostawiając swojego owczarka na podwórku — mówi Ludmiła. — Wrócił okrężną drogą, by go nakarmić. Powiedział, iż wrócił, a pies siedział i płakał. Ludzie wracali później, by przynajmniej wypuścić swoje bydło lub zostawić tyle paszy, ile mogli. Nie wiedzieliśmy, iż do tego dojdzie. Wioski w pobliżu granicy były ostrzeliwane przez dwa lata, ale miasto nie zostało dotknięte. Nikt nas nie ostrzegł. Prokuratura natychmiast wyjechała. Wojskowe biuro werbunkowe zostawiło wszystkie archiwa tak, jak były i uciekło. Zostawiło nas na pastwę losu. Już 6 sieprnia nie widzieliśmy w mieście żadnej policji. Zapalił się jeden dom, strażacy stali obok i nie mogli go ugasić, bo najpierw musieli przyjechać gazownicy i odciąć gaz, a ich nie było.

Najbliżej granicy położona jest wioska Olesznyja. Była pierwszą, do której wkroczyły siły ukraińskie. Mykoła ukrył się w piwnicy, podobnie jak jego sąsiedzi.

— Dokąd iść? Babcie i dziadkowie siedzieli w piwnicach, nikt nas nie wyciągał. Rodzice kolegi wyjechali, dwa dni byli w innej wsi, potem wrócili. A potem spadła obok nich rakieta i powstał krater wielkości domu. Dopiero wtedy przenieśli się do ośrodka tymczasowego. Potem moi sąsiedzi wrócili samochodem i zobaczyli mnie przypadkiem. Zapytali, dlaczego zostałem. Dali mi pół godziny na spakowanie się — udało mi się zabrać ręcznik, szczoteczkę do zębów, kilka koszulek i klapki.

„Prokuratura i FSB uciekły jako pierwsze”

Siergiej mieszkał w Sudży. W nocy z 5 na 6 sierpnia zwykłe odgłosy „przybyszów”, do których przywykli mieszkańcy przygranicznego miasta, zostały zastąpione ciężkim ostrzałem. Rano Siergiej, jego żona i córka wsiedli do samochodu i pojechali na stację benzynową w sąsiedniej dzielnicy. Kupili trochę artykułów spożywczych. Natychmiast postanowili zabrać córkę do krewnych w Kursku. Dopiero tam zdali sobie sprawę z tego, co dzieje się w Sudży.

— Kiedy jesteś tam, wewnątrz tej bańki, nie zdajesz sobie sprawy z tego, co dzieje się wokół ciebie — mówi Siergiej. — W lesie widzisz tylko sąsiednie drzewa, ale nie widzisz samego lasu. Mieszkaliśmy kilka kilometrów od granicy, coś ciągle latało do pobliskich wiosek, ale przez te dwa lata ludzie się do tego przyzwyczaili. No cóż, strzelają, i co z tego. Zaczęli strzelać częściej i przez cały czas nic. Zgasło światło, ale nic się nie stało — naprawią i będziemy żyć dalej. Żyliśmy tam jak w bańce.

Siergiej pojechał do Sudży po matkę i przykutą do łóżka babcię. Po drodze kupował jedzenie i rozdawał je każdemu, kogo spotkał na ulicy. Za nim jechał samochód ochotników z Kurska, zabierając tych, którzy nie mogli wydostać się o własnych siłach. Innej ewakuacji nie było.

— Gdyby od razu powiedzieli ludziom, co się dzieje, mieliby przynajmniej czas, żeby się zebrać — mówi Siergiej. — Ale prokuratura i FSB uciekły jako pierwsze, 6 sierpnia. Ludzie próbowali dowiedzieć się czegoś w administracji, ale kazano im dzwonić pod 112. Ale jak, skoro nie było łączności? Mogli przynajmniej rozkleić ulotki albo uruchomić samochód z głośnikiem. Ludzie musieli uciekać tak szybko, jak tylko mogli. Niektórzy odjechali samochodami, inni zostali zabrani przez sąsiadów. Ci, którzy nie mieli wystarczająco dużo miejsca w swoich samochodach, szli pieszo. Wybiegli z domu w kapciach, zanim zdążyli zabrać dokumenty. Z Kuryłówki przez rzekę przepłynęło 11 osób.

Początkowo ojciec Siergieja stanowczo odmówił wyjazdu, nie chciał opuszczać gospodarstwa.

— Jechałem w nocy bez świateł, wyłączyłem wszystkie urządzenia, położyłem szmatę na desce rozdzielczej, otworzyłem okna, żeby słyszeć drony — mówi. — To było bardzo przerażające. Patrzyłem jednym okiem w górę, a drugim w dół na drogę. Nie pojechałem autostradą, ale okrężną drogą. Dotarłem na miejsce, obudziłem ojca, wsadziłem go do samochodu i od razu wróciłem. Nie było czasu, żeby zabrać coś więcej.

Sąsiad Siergieja, Nikita, również wracał do Sudży, aby zabrać swoich znajomych. W tym czasie Ukraińcy byli już w mieście.

— Mój szwagier uciekał przed czołgiem. Mój kolega z klasy został zabity. Pielęgniarka została postrzelona w ramię. Inny sąsiad wyszedł za nami i powiedział: „widziałem żołnierzy chodzących po twoim garażu, pijących twój kompot”. Wtedy to byli jeszcze nasi żołnierze.

W Kursku Nikita mógł wynająć mieszkanie za 50 tys. rubli (ok. 2090 zł) miesięcznie. Dwa tygodnie temu to samo mieszkanie kosztowało dwa razy więcej. Nie wie, jak długo będzie w stanie płacić.

— Potem włączyłem telewizor, a tam takie gadanie — iż nie szkoda, niech wezmą Kursk. Jak to? Mam tam dom, chcę wrócić. Odbudowa domu zajęła mi dziesięć lat. Zbudowałem szklarnię, posadziłem ogórki. Chcę tam wrócić. Jeszcze dwa tygodnie temu nie wyobrażałem sobie, iż będę musiał uciekać z domu. Wciąż mam wrażenie, iż przyjechałam tu z wizytą i niedługo wrócę. Trudno to zrozumieć komuś, kto nie przeszedł przez coś takiego — mówi.

„Nie było miejsc dla chorych”

Marina mieszka w regionie moskiewskim, ale urodziła się w Sudży, gdzie mieszkała jej mama i siostrzenica. Kiedy w pobliżu miasta rozpoczęły się walki, natychmiast zadzwoniła do mamy i błagała ją, by do niej pojechała.

— Ale moja mama opiekowała się trzema starszymi, przykutymi do łóżka kobietami, poszła do ich domów i odpowiedziała, iż ich nie opuści — mówi Marina. — Na początku nie było jasne, jak poważna jest sytuacja. Szóstego ranka mama powiedziała mi, iż poszła do swoich staruszek, nakarmiła je, zostawiła im wodę. Teraz razem z siostrzenicą ukrywają się w piwnicy. 6 sierpnia wieczorem straciliśmy kontakt. Aż do 12 sierpnia nie wiedziałam, co się z nimi dzieje.

Ten tydzień krewni Mariny spędzili w piwnicy, przychodząc do domu tylko na jedzenie i picie. W mieście nie było wody, elektryczności ani gazu. Potem kompoty się skończyły i kobiety poszły po wodę do rzeki.

— Słyszały Ukraińców na zewnątrz, wojskowych przechodzących obok ich domu — kontynuuje Marina. — Bały się gotować na ogniu, więc nie jadły przez trzy dni. Ale mama i tak wyszła z piwnicy i poszła nakarmić staruszki. Po trzech dniach postanowili wydostać się z miasta. Po drodze zatrzymali ich ukraińscy żołnierze i zażądali oddania telefonów. Dali im dwa telefony, a trzeci ukryli. Nikt ich nie przeszukiwał, po prostu puścili ich wolno. Przeszli 20 km przez pola do sąsiedniej wsi, a potem spotkali wojskowych. Mama dała im adresy swoich staruszek. Wiem, iż dwie z nich zostały już wyprowadzone przez ochotników.

Ukraińcy przepuszczają ochotników, choć znam chłopaka, który pojechał po kogoś takiego i już nie wrócił. Z krewnymi trzeciej staruszki na razie nie możemy się skontaktować, nic o niej nie wiemy.

Anadolu / Contributor / Getty Images

Ewakuacja Rosjan w obwodzie kurskim w Rosji, 17 sierpnia 2024 r.

Marina wie od swojej mamy i siostrzenicy, iż ukraińskie siły zbrojne inaczej traktują cywilów.

— Po prostu wypuścili moich krewnych — powiedziała. — Ale naszym znajomym strzelali pod nogi i kazali uciekać. Wujek mojej przyjaciółki został zabity. Różnie to bywa. W jednej wiosce niedaleko Sudży ludzie zostali w internacie, więc Ukraińcy kłamią, iż ich uratowali. A nasze media mówią, iż ukraińskie siły zbrojne trzymają ludzi jako żywe tarcze.

Nie ma sensu pytać Mariny, dlaczego rosyjskie władze nie ewakuowały sierocińca — ona uważa, iż to wina Ukraińców. Chociaż od razu przyznaje, iż w zasadzie nie było żadnej ewakuacji.

— Był jakiś autobus, ale nie mogli zabrać mojej matki i siostrzenicy, ponieważ nie było miejsc siedzących — mówi Marina. — Dla chorych i przykutych do łóżka tym bardziej. Media donosiły, iż w ciągu pierwszych 24 godzin do Sudży wysłano 80 minibusów, ale moja mama niczego takiego nie widziała, a chodziła po mieście. Przez tydzień nie mogłam się skontaktować z żadną władzą, która by mnie poinformowała, iż tam są ludzie, iż trzeba ich wywieźć. W Ministerstwie Sytuacji Nadzwyczajnych powiedziano mi, iż nikogo nie ewakuują, bo to niebezpieczne. A potem byli po prostu bezczelni. Syn mojej sąsiadki jest wolontariuszem, pojechał ewakuować ludzi i zniknął. Ministerstwo Sytuacji Nadzwyczajnych usłyszałam: jeżeli był takim głupcem, żeby tam jechać, to niech tam zostanie — mówi Marina.

— Mojej mamie jeszcze nie przyznano pomocy — dodaje. — Mojej siostrzenicy odmówiono, ponieważ jest oficjalnie zarejestrowana w innej dzielnicy, gdzie nie było walk — więc nic jej się nie należy. Była więc pod ostrzałem przez tydzień, nie jadła przez 24 godziny, straciła wszystko, co miała. Ale nie jest uważana za ofiarę. Zaczęła krzyczeć w nocy. Mama jest zestresowana. Wytrzymała tydzień, ale teraz cały czas płacze. Chce wrócić do domu, ale nie wiemy, co tam zastanie. I kiedy.

„Umrzeć, by utrzymać rodzinę”

Wika opuszczała Korenewo z babcią, matką, ciotką i młodszym bratem. Mieszkanie babci doszczętnie spłonęło. Dom, w którym Wika mieszkała z mamą i bratem, był nienaruszony, gdy rodzina go opuszczała. Zabrała ze sobą swojego ulubionego kota, ale kury i kaczki pozostały na podwórku. Sąsiedzi mają krowy i kozy.

— Jakoś nie przypuszczaliśmy, iż do tego dojdzie — kręci głową Wika. — Uderzyli na Korenewo, ale władze powiedziały nam, iż nasze wojsko wypędziło ich. Potem Ukraińcy uderzyło w infrastrukturę, ale nie zaatakowali domów. Uderzyli w fabrykę sprzętu niskiego napięcia. Jest ich bardzo mało w Rosji, ta fabryka była ważnym punktem naszej wioski, pracowało w niej 500 osób. W wyniku ostrzały zniszczone zostały też sklepy, potem spłonął oddział straży granicznej. Następnie zaczęli uderzać w przedsiębiorstwa — spłonęły wszystkie sklepy, bank. W końcu zabrali nas do autobusu, ale powiedzieli, iż to tylko tymczasowe, iż niedługo wrócimy. Myśleliśmy, iż jedziemy gdzieś najwyżej na tydzień — mówi Wika.

W Kursku jej rodzina miała trudności ze znalezieniem mieszkania. Ceny mieszkań w mieście nagle się podwoiły. I nikt nie chciał wynająć nic rodzinie z kotem. Wice udało się znaleźć pokój, gdzie teraz mieszka cała szóstka: ona, jej matka, babcia, ciotka, młodszy brat i kot.

— Nie wiem, jak długo to potrwa — powtarza Wika. — Kursk też nie jest daleko od granicy. Już nam powiedzieli, iż niedługo będziemy musieli jechać dalej, w kierunku Moskwy. Siedzieliśmy już wieczorem na podwórku, piliśmy herbatę. Nagle zawyła syrena, potem usłyszeliśmy huk — i rakieta uderzyła w dom obok nas. Obok spłonęła poczta.

Partner Wiki jesienią 2022 r. otrzymał wezwanie do mobilizacji. Poszedł na wojnę dobrowolnie, powiedział, iż musi bronić swojego kraju.

— Teraz mówi, iż są zbędni — wzdycha Wika. — Został ranny w nogę. Wysłali go do szpitala, był tam przez półtora miesiąca, potem wypuścili go do domu. Pod koniec urlopu napisał do dowódcy: czy powinienem wrócić? Dowódca odpowiedział mu: dopóki cię nie wezmą, nie wracaj. Siedział tak przez rok. Miesiąc temu znowu go zabrali. Powiedzieli, iż jeżeli nie pójdzie na front, rozpoczną postępowanie karne. Że grozi mu pięć lat. Nikt się nie przejmuje jego raną. Mało tego — niepełnosprawnych rzucają na pierwszą linię frontu — mówi Wika.

Dodaje, iż mają w jednostce dwa czołgi: jeden strzela, ale nie jeździ, drugi jeździ, ale nie strzela. I wszystko muszą kupować na własny koszt, ministerstwo obrony niczego im nie zapewnia. Teraz zaczęli choćby robić plakaty z napisem „służ na kontrakcie — utrzymaj rodzinę”. To znaczy — umrzeć, by utrzymać rodzinę.

Idź do oryginalnego materiału