Ocalić resztki światła ukryte w sercu

polska-zbrojna.pl 6 godzin temu

Proszę zobaczyć, jak świat wygląda dzisiaj… Jak krzyczy o to, żeby przypomnieć, czym był tamten straszny czas wojny… Żeby porzucić tę łatwość w obcowaniu ze śmiercią i mówieniu o niej. Dziś śmierć jest strywializowana, podobnie okrucieństwo i cierpienie. Rozmawia się o nich na tym samym poziomie, co o pogodzie – mówi „Polsce Zbrojnej. Historia” prof. Jan Jakub Kolski, reżyser i scenarzysta.

Panie Profesorze, bohater Pańskiego filmu „Zabić bobra”, żołnierz sił specjalnych Eryk przyjeżdżający do rodzinnej wioski, by przygotować się do kolejnej akcji, na samym początku filmu wypowiada znamienne słowa: „Cisza, cisza… Cisza w tym miejscu zawsze mnie wku…ła. Po prostu doprowadzała mnie do szału. […] Teraz wracam do tej je…ej ciszy, ale na szczęście tylko na chwilę”. W kolejnych scenach dowiadujemy się, iż specjals, znakomicie grany przez Eryka Lubosa, walczy z traumami wojennymi, ale to zdanie o ciszy odebrałem w szerszym kontekście. Ono koreluje bardzo mocno z arcydziełem Andrieja Tarkowskiego „Dziecko wojny”. W jednej ze scen jest dialog dwóch zwiadowców tuż przed akcją za nieprzyjacielskimi liniami:

„– Co tak cicho?

REKLAMA

– Wojna”.

Muszę panu przyznać, iż umknęło mi to, a „Iwanowo detstwo” Tarkowskiego wyświetlane u nas pod tytułem „Dziecko wojny” znam bardzo dobrze. Wie pan, mam szczególny związek z tym filmem przez przyjaźń z Nikołajem Burlajewem, który grał w nim główną rolę, czyli tytułowego Iwana, owo dziecko wojny. W czasach, kiedy jeszcze jeździło się do Rosji, czyli bardzo dawno temu, Burlajew był szefem jednego z festiwali filmowych, na który mnie zapraszał, i myśmy się zaprzyjaźnili. On mi zawierzył kilka bardzo intymnych historii z własnego życia, m.in. dotyczących jego relacji z Tarkowskim. Jestem pełen zachwytu nad „Dzieckiem wojny” oraz kolejnymi arcydziełami Tarkowskiego, szczególnie „Zwierciadłem” i „Nostalgią”.

„Zabić bobra” wywołał u mnie wspomnienie „Dziecka wojny” i myślę, iż nieprzypadkowo, gdyż Pański film – także w kontekście tego, co dzieje się dziś na świecie – jest przejmującym studium niszczycielskiego wpływu wojny na ludzkie życie bez pokazywania scen frontowych. Paradoksalnie przez to więcej jest w nim wojny niż w niejednej produkcji batalistycznej, bo zamiast eksplozji – jest ta straszna, wojenna cisza…

Może pana zdziwię, ale podobny feedback otrzymałem od żołnierzy GROM-u, z którymi, nawiasem mówiąc, mocno zaprzyjaźniony jest Eryk Lubos. Ich zdaniem, „Zabić bobra” jest pierwszym polskim filmem o PTSD – syndromie stresu pourazowego, z którym borykają się weterani powracający z misji bojowych. Próbując nakreślić w scenariuszu sylwetkę głównego bohatera „Zabić bobra”, wyobraziłem sobie, iż człowiek naznaczony wojną, obdarzony albo obciążony – zależy, jak na to popatrzymy – nadwrażliwością kroczy drogą prowadzącą do szaleństwa. A tego źródłem jest oczywiście wojna.


Zabić bobra. Akwaforta Piotr Korczyński

Przyznam, iż bardzo mnie cieszy fakt, iż tak wytrawni spece od wojska jak żołnierze GROM-u tak odczytali ten film. Zresztą jeden z nich tu, na miejscu, bo zdjęcia były realizowane w Popielawach, uczył zachowań taktycznych i posługiwania się bronią Eryka Lubosa. Dzisiaj Eryk potrafi sporo więcej, bo przeszedł ze specjalsami GROM-u szereg treningów.

Co znakomicie widać w „Diable”, który nie tak dawno wszedł do kin.

Do którego nieco przyłożyłem rękę, bo konsultowałem jego scenariusz, zresztą bardzo dobry. Filmu jeszcze nie widziałem, ale wyobrażam sobie, iż Eryk jest tam nieomylny.

Ja „Diabła” już widziałem i potwierdzam, Eryk Lubos znakomicie został przez specjalsów przygotowany do roli mściciela. Ale „Diabeł” to też film o powracaniu po latach w rodzinne strony, do krainy dzieciństwa.

Wie pan, ja też doświadczyłem powrotu, oczywiście w innych okolicznościach niż bohater „Diabła”. To był powrót do dzieciństwa, bo spędziłem je w tym miejscu, w którym teraz rozmawiamy. I muszę powiedzieć, iż adekwatnie zastałem to samo w każdym detalu, co pamiętałem sprzed lat. Choć trochę inaczej brzmi teraz gwizd pociągu, który słyszę z pobliskiej stacji Łaznów. Zapachy też nieco się zmieniły.

(…)

Historia Pańskiego dziadka Jakuba Szewczyka jest bardzo dramatyczna i tu od razu przypomina mi się kolejny Pański film – „Pogrzeb kartofla”.

Dziadek był niezwykle dzielnym i twardym człowiekiem; żołnierzem Polskiej Organizacji Wojskowej, następnie szwoleżerem w 1 Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego. Za udział w szarży pod Arcelinem w 1920 roku otrzymał Krzyż Walecznych. Podczas II wojny światowej jako szef rejonu Armii Krajowej trafił do Auschwitz-Birkenau. Przeżył marsz śmierci, w którym, zrządzeniem przypadku, szedł parę metrów za nim lub przed nim jego przyszły zięć a mój ojciec – Roman Kolski. Obaj skończyli tę drogę w obozie Bergen-Belsen i tam zostali wyzwoleni przez Brytyjczyków, nie mając pojęcia, iż kiedyś ich losy się połączą. Dziadek wrócił do domu w 1946 roku i ważył wtedy 49 kg… Okazało się, iż dla tego „zmartwychwstałego” rymarza nie zostało już nic z rozparcelowanej w ramach reformy rolnej ziemi. O tym właśnie opowiadam w „Pogrzebie kartofla”. Tu przytoczę autentyczną historię: kiedy dziadek wrócił do wsi, stanął przed nim jeden z mieszkańców z grabiami w rękach – nie będę wymieniał jego nazwiska – i powiedział: „O, wrócił, Żyd albo złodziej, bo takich Niemcy trzymali w obozach”. Dziadek wyrwał mu grabie z rąk i wybił z górnej szczęki prawie wszystkie zęby. Po tym już nikt więcej nie komentował jego powrotu. Dziadek był niskiego wzrostu, ale miał w sobie to coś, co budziło respekt.

Legitymacja POW Jakuba Szewczyka.

Czy jako dziecko zauważył Pan poobozowe traumy u dziadka?

Ależ naturalnie, całe mnóstwo, od krzyków przez sen w nocy począwszy.

(…)

Pan w swoich filmach poruszających wątki okupacji i wojny często pokazuje ten straszny czas z perspektywy dziecka właśnie. W „Wenecji” śledzimy Marka, który ucieka od koszmaru wojny, budując w piwnicy makietę tytułowego miasta dożów, powtarzającego wciąż zaklęcie „Nie chcę tu być”. Także w „Pornografii” – adaptacji powieści Witolda Gombrowicza – to właśnie wspomnienie zamordowanej w obozie córeczki Fryderyka, fenomenalnie zagranego przez Krzysztofa Majchrzaka, puentuje całą tę opowieść…

Wspomniany przez pana wątek z „Pornografii” dołożyłem do powieści Gombrowicza z pamiętników Caleka Perechodnika. Nawiasem mówiąc, to właśnie Krzysiek Majchrzak naprowadził mnie na książkę Perechodnika. Kiedy pracowaliśmy u niego w domu nad scenariuszem, podsuwał mi te pamiętniki. Ja je odsuwałem, aż wreszcie Krzysiek kategorycznie powiedział: „No weź, chłopie, je przeczytaj”. Przeczytawszy, zrozumiałem, iż to jest życiorys, który mógłby jakoś wytłumaczyć działania Fryderyka. U Gombrowicza ta postać to jak Deus ex machina. W nim nie było mechanizmu przyczynowo-skutkowego, on po prostu robił coś, co mu nadał demiurg, czyli Gombrowicz. Żeby wyposażyć Fryderyka w ludzkie racje, musiałem poszukać dla niego jakiegoś życiorysu, i dzięki Krzyśkowi znalazłem go w losie Perechodnika.

Który myśląc, iż ratuje swoją rodzinę, zawierzając niemieckim oprawcom, w rzeczywistości skazał ją na śmierć.

Tak, to była dramatyczna, krańcowa sytuacja. Z panią Hanną Krall szlifujemy teraz scenariusz – adekwatnie już gotowy, który opowiada równie dramatyczną historię jak w „Spowiedzi” Perechodnika. Ja traktuję ten scenariusz może choćby w kategorii opus magnum – dzieła podsumowującego moją twórczość. To jest coś, przed czym w tej chwili stoję…

Ta dziecięca perspektywa wojny – z jednej strony odrealniona, bo jeszcze niedojrzała, naiwnie ufna, a z drugiej bardziej dojmująca niż ta u dorosłych, którzy przez swe doświadczenie potrafią wiele z wojny sobie racjonalizować, lub przynajmniej starać się racjonalizować – jest w Pańskim kinie bardzo wiarygodna: namacalna.

Bo ja mam tę perspektywę przyklejoną do własnego serca, bo albo opowiadam o ludziach bardzo mi bliskich, albo obdarzam refleksami, iskrami ich przeżyć postacie fikcyjne. Los mojej mamy, los wojennego dziecka przecież, jest właśnie takim losem dowodnym. Ja panu opowiem dwie rzeczy, które bardzo silnie na mnie oddziałały, adekwatnie formatująco. Kiedy rysuje się horyzont światopoglądowy człowieka, czy mówiąc prościej jego człowieczeństwo, to wpływa nań bardzo wiele przesłanek, ale zawsze jest jakiś fundament. I w moim wypadku to są właśnie te dwie historie. Pierwsza dotyczy mego wuja Wacława Szewczyka, podporucznika „Odrowąża” i „Orkana” – bo takie pseudonimy nosił podczas wojny i konspiracji powojennej. Dedykowałem mu dwa filmy, o których tu już wspomnieliśmy – „Pogrzeb kartofla” i „Ułaskawienie”.

Oddział podporucznika Wacława Szewczyka Orkana.

A historia, o której chcę panu opowiedzieć, jest taka: trwa wojna, „Odrowąż” jest ranny i leży ukryty w stodole. Dziadek Jakub, czyli ojciec wujka Wacława, jest w Auschwitz, babcia Hania codziennie przemierza pieszo z Popielaw do Tomaszowa Mazowieckiego 20 km po to, by handlem jakoś utrzymać rodzinę przy życiu, a są jeszcze wujo Heniek i moja mama Halina, ciocia Stasia już wtedy nie żyła. Moja mama ma 10 lat. Bo to jest 1942 rok. W Popielawach mieszka też ciocia Maniusia, która żyje sobie całkiem jak na warunki wojenne dostatnio. Pewnego dnia ciocia Maniusia piecze chleb i zapach z wielkiego pieca roznosi się po całej wsi. Ciocia woła mamę i mówi do niej: „Tu masz bułeczkę dla Wacka”, bo oczywiście pół wsi wiedziało, iż „Odrowąż” ukrywa się w stodole, i solidarnie milczało na ten temat. Mama z tą pachnącą bułeczką chodziła, chodziła… i co dochodziła w pobliże stodoły, to ta bułeczka jej coraz mocniej pachniała. W końcu nie wytrzymała i zjadła tę bułkę. To była drożdżowa bułeczka, pewnie z kruszonką, pachnąca, prosto z pieca…

Babcia, wróciwszy z Tomaszowa, zobaczyła płaczącą Halinkę, która chodziła po drodze, nie wiedząc, co ma zrobić. Przyznała się, iż nie wytrzymała, iż ta bułka tak pięknie pachniała… Wtedy babcia tylko wytarła jej fartuchem twarz, pocałowała w główkę i za chwilę z powrotem, te 20 km, poszła do Tomaszowa, żeby coś wymienić, kupić, by tę stratę wujowi Wackowi zrekompensować i utulić żal mojej mamy. No i przyniosła Wackowi chleb. Oto los dziecka w czasie wojny. I los matki, z mojego punktu widzenia heroiczny. Niby nic szczególnego się nie zdarzyło, ale to jest coś, co bardzo mocno podziałało na moją wyobraźnię.

Druga historia wydarzyła się już po tej pierwszej, kiedy Niemcy bardzo intensywnie poszukiwali wuja Wacława. Mama dla bezpieczeństwa została wywieziona do rodziny w Lubochni i opowiadała mi, iż każdego dnia siadała na dużym kamieniu i wpatrywała się w drogę wiodącą w kierunku Lasów Skrzyneckich – nazwanych tak od miejscowości Skrzynki – czy nie zobaczy nadchodzącej mamy, czyli mej babci. Pięknym człowiekiem była ta moja babcia Hania… Przez lata utożsamiałem się z tą sytuacją, bo samotność mojej mamy tam przywoływała pamięć mojej samotności tutaj, w Popielawach. Rodzice delegowali mnie do Popielaw z wielkiego miasta, Wrocławia, i samotność była główną substancją, której doświadczałem. Poczułem więc wspólnictwo, silny związek emocjonalny z mymi bliskimi z czasów, kiedy byli dziećmi.

(…)

To, co wyczuwa się z Pańskich filmów, ale też z opowieści weteranów, którzy w czasie wojny byli nastolatkami, to fakt, iż dzieci potrafią się szybciej niż dorośli przystosować do wojennego świata „na opak” – do karnawału wojny.

W moich filmach staram się uwypuklać myśl, iż dzieci mają tak elastyczną wyobraźnię, iż potrafią sobie sformatować – zbudować świat zastępczy.

Czyli wspomnianą Wenecję w piwnicy.

Na przykład.

A jak Pan myśli, tworząc te alternatywne światy, w którą stronę podążają te dzieci: dobra czy zła?

W stronę bezpieczeństwa. Chodzi o to, żeby w tych światach, w które one uciekają, były sprawcze, miały wpływ na zdarzenia. I tak długo, jak mają tę kontrolę, to wierzą w ten świat.

Proszę zobaczyć, jak świat wygląda dzisiaj… Jak on dziś krzyczy o to, żeby przypomnieć, czym był tamten straszny czas wojny, okupacji, Holokaustu… Żeby porzucić tę łatwość w obcowaniu ze śmiercią i mówieniu o niej. Dziś śmierć jest tak bardzo strywializowana, podobnie okrucieństwo i cierpienie, iż rozmawia się o nich na tym samym poziomie, na którym się informuje o pogodzie na weekend. Po czym następuje cięcie i podaje się informację, iż w Gazie zginęło tyle i tyle tysięcy ludzi; znowu cięcie i kilka minut na news o nowym kosmetyku i po nim informacja o bombardowaniu ukraińskich miast przez rosyjskie rakiety, podczas którego znowuż zginęli ludzie… Myślę więc, iż naturalnym obowiązkiem artystów, ludzi słyszących i widzących bardziej intensywnie, jest wychwycić istotę z tego szumu rzeczywistości i próbować na to reagować. Wytworzyć przeciwciała.

Wierzy Pan, iż sztuka może zatamować zło?

Wie pan, to jest jeden z fundamentów, który trzyma mnie przy kinie. To jest wprawdzie wiara naiwna, ale jeżeli zrezygnowałbym z dokładania do tej tamy przeciw złu mojego kamyka, tego jednego, bez którego owa tama może nie wytrzymać naporu niegodziwości, to cały świat zginie – dlatego iż ja jeden zwątpiłem. Wiem, jak to brzmi, ale będę to z uporem powtarzał. To nie jest odpowiedź na pytanie, czy wierzę w moc kina, ale wyznanie wiary w moc obowiązku artysty, bez względu na okoliczności. Dlatego trwam przy moich wyborach.

Może to zabrzmi dość arogancko, ale przy tym doświadczeniu i umiejętnościach zawodowych, które posiadłem, mógłbym kręcić serial za serialem i nie szarpać się z oporem rzeczy trudniejszych. Tylko to byłaby przegrana. To byłoby sprzeniewierzenie się również babci, dziadkowi, wujowi Wacławowi…

(…)

Wrócę w tym miejscu do „Ułaskawienia”, bo któryś z krytyków analizujących ten film napisał, iż przedstawia Pan w nim powojenny świat będący pustynią bez Boga. Dowodem tego miało być między innymi puste tabernakulum w kościele, do którego wchodzą Pańscy dziadkowie pragnący pochować swego syna, Wacława Szewczyka „Ostoję”, zamordowanego przez skaptowanego przez UB zdrajcę z jego oddziału.

Mój dziadek był sceptyczny, jeżeli chodzi o wiarę. Nie powiem, iż ją utracił, ale zadawał pytanie, gdzie był Bóg, gdy dymiły kominy krematorium w Auschwitz. ale wracając do tego tabernakulum, o którym pan wspomniał… Oczywiście, to niezręczność, jeżeli reżyser czy scenarzysta daje wykładnię sensu scen, które powołał do życia i które już jakoś w obiegu kulturowym istnieją. Ale ja popełnię tę niezręczność. Mianowicie, to tabernakulum jest puste, bo Najświętszy Sakrament jest uwewnętrzniony; on jest w sercu ludzkim. Tam się skrył w czasie wielkiej opresji. Te resztki światła, które są odpryskiem od Ciała Chrystusa, bohaterowie wszyli sobie pod skórę, głęboko w serce.

Kiedy policzymy drzewka w Ogrodzie Sprawiedliwych wśród Narodów Świata w Jerozolimie, to okaże się, iż najwięcej jest polskich. I wcale nie dlatego iż w naszym kraju było najwięcej Żydów. Wcale nie dlatego. Po prostu tyle tego Najświętszego Sakramentu, tego odprysku od Dobra było przechowywane w sercach. W świecie zewnętrznym Bóg zniknął, ale przecież przetrwał razem z ludźmi.

Został w ludziach, choćby jeżeli byli sceptyczni czy choćby mierzyli doń z broni, jak w „Ułaskawieniu”.

Tak. Ja w filmie przypisałem mej babci ten gest i jeszcze kilka innych rzeczy. Ona zdeptała trupiego robaka, który zjadał jej dziecko, prawie dała się uwieść Niemcowi, czyli zrobiła rzeczy, które do tej pięknej, świętej osoby zupełnie nie pasują. Dopiero kiedy doznała czegoś na kształt nawrócenia, to wszystkie wcześniejsze sceny nabrały odpowiedniego znaczenia. Te Boskie iskry w jej sercu rozpaliły się na nowo.

Zabić bobra. Akwaforta Piotr Korczyński

Ta figura Chrystusa, którego Pańska babcia umieszcza z powrotem we właściwym miejscu, wyraźnie kojarzy się ze sceną podobnie wiszącego głową w dół Zbawiciela w „Popiele i diamencie” Andrzeja Wajdy.

Trafił pan w punkt. To był świadomy ukłon w kierunku mistrza.

A oficerki podporucznika „Ostoi”, które przynoszą nieszczęście kolejnym właścicielom, kojarzą się bardzo mocno z „Lotną”.

Te buty były w moim życiu. Kiedy byłem dzieckiem, próbowałem w nich chodzić. Zresztą w „Ułaskawieniu” miało to być też pokazane. Ostatecznie ta scena nie weszła do filmu, ale zrobiłem ujęcia, gdy Janek, czyli ja, wkłada te buty i nie umie w nich chodzić. Ale przecież ostatecznie zrobił ten film, czyli iż wzuł te buty i jakoś w nich chodzi, choć nie jest mu wygodnie.

W filmie pozostało jedna bardzo wymowna scena. Chodzi mi o ten moment, w którym Pańska babcia robi dziadkowi wykład, co powinien po wojnie robić oficer, iż przede wszystkim uczyć się, założyć rodzinę i żyć…

Wujo właśnie to uczynił. Zaraz po wojnie poszedł na studia i z tych studiów z powrotem poszedł do lasu. Jednak nie potrafił zaakceptować tej Polski, która się pojawiła, i poszedł walczyć o inną.

(…)

Pełna wersja wywiadu zostanie opublikowana w kwartalniku „Polska Zbrojna. Historia”


JAN JAKUB KOLSKI urodzony 29 stycznia 1956 roku we Wrocławiu. Reżyser, scenarzysta, pisarz, operator filmowy, producent, nauczyciel akademicki (prof. dr hab. Wydział Reżyserii PWSFTViT w Łodzi). Zrealizował ponad 20 filmów krótkometrażowych, 19 filmów fabularnych, 5 Teatrów Telewizji, napisał 8 książek. Jego filmy były pokazywane na najważniejszych festiwalach filmowych na świecie, m.in. w Cannes, Wenecji, Berlinie, Moskwie, Tokio, Montrealu, Szanghaju, Karlowych Warach. Zdobywca wielu nagród, bohater trzech światowych retrospektyw: w Lincoln Center w Nowym Jorku, w Indiach i na Tajwanie. Członek Polskiej oraz Europejskiej Akademii Filmowej, kawaler Krzyża Oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski, orderu Ecce Homo, Złotego Medalu Zasłużony Kulturze Gloria Artis, Medalu Stulecia Odzyskanej Niepodległości.

Piotr Korczyński
Idź do oryginalnego materiału