Od zmierzchu do świtu. Rozdział XXII: Przejęcie magazynów w Chmielniku. Rozdział XXIII: Akcja „Trzy Róże”

przegladdziennikarski.pl 1 tydzień temu

Pod koniec marca 1944 roku po zimowym rozdzieleniu oddziału „Wybranieckich” Marian Sołtysiak „Barabasz” dysponował około kilkudziesięcioma partyzantami. Prowadził działania bojowe na terenie Obwodu AK Kielce oraz sąsiednich obwodów Busko i Jędrzejów. Prawdziwe nasilenie akcji nastąpiło w czerwcu. Kolejnym celem oddziału miał być Chmielnik. Do „Barabasza” dotarła informacja, iż znajdują się tam dobrze zaopatrzone niemieckie magazyny żywnościowe, zawierające także innego rodzaju materiały przydatne w działaniach partyzanckich.

W tym czasie oddział był rozkwaterowany w rejonie wsi Rudki koło Rakowa. Jest to malutka miejscowość, która nie zapada ludziom w pamięć. To świętokrzyska klasyczna wieś. Nazwa „Rudka” pochodzi od niewielkich złóż rudy żelaza i pirytu zalegających w podmokłym, torfiastym gruncie od sączącej się z torfu rdzawej wody.

Gdyby nie wojna i okupacja, to wieś ta byłaby urocza i sielska. Otoczenie lasów, pól i łąk. Istny raj na wakacyjny wypoczynek. To typowo rolnicza miejscowość. Ale poza tym… w czas wojny doskonałe miejsce na obozowisko partyzantów. Wieś leżała na północny wschód od Chmielnika i w niedużej odległości od Szydłowa, w okolicy z charakterystycznymi wąwozami, liściastymi i mieszanymi lasami. Wsie tutejsze lokowały się na zboczach, ciągnęły się jedna za drugą. W czasie jesiennych i wiosennych roztopów albo zimowych zawiei stawały się prawie niedostępne. Raków, Potok, Rudki, Drugnia, Szydłów, Pożoga, Gnojno, Chmielnik należały do miejscowości, gdzie istniał mocny ruch partyzancki.

Sołtysiak „Barabasz” nie był tym, który realizację raz powziętych postanowień odkłada na później. Dlatego stąd, wieczorem na czele konnego zwiadu udał się na dalekie rozpoznanie w kierunku Chmielnika. Po obejrzeniu okolicy postanowił, iż w ciągu paru najbliższych dni zajmą się Chmielnikiem.

Dniało, kiedy zmęczony koń noga za nogą wlókł się do obozu. Ulice mijanych wsi były puste, tylko na podwórzach witały go psy wściekłym ujadaniem.

Anemiczny przed godziną krążek słońca wylazł już na przydrożne lasy i łąki, co brązowiało teraz na południowo – wschodniej stronie nieba, rozjaśnił się, rozmigotał ciepłymi blaskami.

„Barabasz” z przyjemnością wyciągał twarz ku słońcu. Zwilgotniały mundur parował lekko. W nocy padał deszcz i paskudny wiatr naciął wody w przetarte szwy peleryny. Przemoczony mundur sięgnął mokrym chłodem aż do bielizny. Całą noc był „Barabasz” na rozpoznaniu, chociaż cała trasa wyniosła zaledwie około trzydziestu kilometrów. Jednak błotnista, pełna dziur droga, psia pogoda, a przede wszystkim skutki tygodniowego odpoczynku dawały mu porządnie po kościach. Odwykł od jazdy konnej.

Gdy tylko dotarł do miejsca stacjonowania oddziału, poszedł do swojej kwatery w domu sołtysa. Dom stał przy skrzyżowaniu ulic. Wszedł do swojej izby, rzucił się na wyro i około godziny odpoczywał.

Nie czekając na wydawanie śniadania osiodłał konia i klnąc sam siebie pojechał rozmieścić placówki ochronne. „Ech, dolo, żołnierska dolo, ileś ty owoców ludzkiego trudu zniweczyła, ileś euforii życia zabrała”!

Machnął tylko ręką i ruszył z kopyta. Pierwsze, niespodziewane krople deszczu ostudzały resztki niesfinalizowanych uniesień.

W tej chwili ważne jest to, iż rozstawiłem posterunki ochronne i będę mógł przespać się kilka godzin – mówił sam do siebie. – Szkapie też należy się odpoczynek. – A więc wio, koniku, na kwaterę.

Następnego dnia w gajówce koło Drugni „Barabasz” spotkał się z pracownikami wywiadu AK, którzy udzielili mu dokładnych informacji o sytuacji w Chmielniku. W mieście był silny posterunek żandarmerii, liczący około trzydziestu ludzi, mieszczący się w dawnej szkole klasztornej. Budynek murowany jednopiętrowy, zabezpieczony przed spodziewanymi napadami, stał na skraju miasteczka przy drodze wyjazdowej do Jędrzejowa. W Rynku był Posterunek Policji Granatowej, ale ten na czas akcji nie był brany pod uwagę. Przy drodze prowadzącej do stacji kolejki wąskotorowej znajdowały się duże niemieckie magazyny żywnościowe, z poważnymi zapasami mąki i cukru. „Wybranieckim” chodziło głównie o cukier, który po zatrzymaniu części niezbędnej na własne potrzeby, mogli łatwo i korzystnie sprzedać i za uzyskane pieniądze wyżywić partyzantów oddziału.

Słońce wisiało jeszcze nad horyzontem, gdy oddział zebrał się na skraju wsi na leśnej polanie. Od rozpalonego ogniska biło przytulne ciepło. Wszyscy siedzieli zasłuchani. Marian Sołtysiak „Barabasz” opowiadał spokojnie, mówił raczej cicho, swoim zwyczajem powtarzając niekiedy to samo wydarzenie; stary nawyk instruktora harcerskiego, dbającego o to, żeby być dobrze zrozumianym. adekwatnie nic się nie zmieniło ani w jego sposobie bycia, ani w mowie. On sam był mizerniejszy niż zwykle, ale trudno się przecież dziwić, po tylu przejściach. W kampanii wrześniowej walczył w 154 pułku piechoty, który wycofał się na wschód. Pod Zamościem dostał się do niemieckiej niewoli, skąd uciekł… Nie, to wprost nie do wiary, żeby stamtąd w warunkach hitlerowskiego terroru przedrzeć się z powrotem do domu rodzinnego w Gnojnie. 11 listopada 1939 wstąpił do Służba Zwycięstwu Polski. Później ZWZ, następnie AK. Poszukiwany przez Niemców, od 1940 posługiwał się fałszywym nazwiskiem.

W lutym 1943 został mianowany komendantem Kierownictwa Dywersji Obwodu – Kedywu, i rozpoczął tworzenie oddziału partyzanckiego. Do jego oddziału przybywali początkowo mieszkańcy Wzdołu Rządowego, potem Suchedniowa i Kielc – ludzie działający konspiracyjnie, sprawdzeni, rzec można wybrani, stąd oddział otrzymał nazwę „Wybranieccy”.

Pierwszą ważniejszą akcją oddziału było opanowanie Chęcin i rozbicie tamtejszego aresztu. W czerwcu 1943 oddział przemaszerował w rejon Cisowa, gdzie na uroczysku „Kwarta”, w miejscu obozu powstańców styczniowych, urządził obozowisko.

– Pamiętacie, co generał Sikorski mówił? Wygramy wojnę, wszystko będzie dla nas.

A ziemi każdy będzie miał…

– … jak nie metr kwadratowy i krzyż brzozowy, to pięć hektarów, dwie krowy i konia.

Partyzanci słuchali i wpatrywali się w niego, jak w obraz, lubili go, ba kochali. Był dla nich nie tylko dowódcą, ale dobrym ojcem.

– A teraz, przed czekającą nas akcją, zaśpiewajmy naszą pieśń! – Wydał komendę. – Śpiew!

Hej, wy, szwabskie mordy, juchy

Przy cywilach toście zuchy,

Ale rzedną miny wasze,

Gdy się zjawią Barabasze

Busko, Chmielnik czy Stopnica

Wstydem kraszą wasze lica

Wam, gdy chcemy plujem w kaszę,

Bośmy tacy Barabasze

W tych warunkach, w ciągłym znoju

Wykuwamy wolność swoją,

A po wojnie pod poddasza

Wrócą chłopcy Barabasza.

Stał przed nimi, czyściutki, tryskający wesołością i energią, zdawał się uosobieniem młodzieńczej beztroski. Był w dobrze dopasowanym mundurze, nosił gazową apaszkę, aby drelich munduru nie obcierał szyi. Zawiązywał ją fantazyjnie w rozchyleniu rozpiętego kołnierza. Na piersiach kołysała mu się lornetka, za pasem tkwił pistolet bez futerału…

Patrzył z miłością na sylwetki swoich żołnierzy. Wśród nich wyróżniał się Józio – najmłodszy w jego Oddziale, był niewysokim brunetem o miłej twarzy i brązowych oczach. Towarzyski, gadatliwy i zawsze uśmiechnięty.

– No co, przeszła chandra? – zapytał.

W odpowiedzi klepnął Józia ze śmiechem po ramieniu, zrobił w tył zwrot i opuścił spotkanie. Wśród partyzantów zafalowało i ucichło, wyróżniły się głosy komendy, oddział ruszył do miejsca zakwaterowania.

Chłopcy w oddziale „Wybranieckich” czuli się doskonale. W służbę wkładali inicjatywę i oddanie sprawie. Słyszeli, jak społeczeństwo pozytywnie ocenia to, co robią. To dawało zadowolenie. Duże zadowolenie. Szczególnie, iż czuli jednocześnie, jak oswajają się z niebezpieczeństwem, jak wdrażają odwagę, i jak wzrasta wpływ ich działalności na postawy społeczeństwa.

Zbliżał się wieczór. Było ciepło. Przed długim nocnym marszem wszyscy udali się na spoczynek. Partyzanci układali się pod drzewami, kolejny raz przecierali wyczyszczoną do połysku broń, dopalali ostatnie papierosy. Po pewnym czasie w obozowisku zapadła cisza. Czuwały jedynie wzmocnione posterunki i dowództwo. „Barabasz” siedział oparty o pień sosny i przepatrywał w myślach trasę domarszu do Chmielnika. Niełatwa czekała ich droga, tak i samo zadanie: na trasie wojsko, posterunki policji, żandarmeria… Zbliżała się pora wymarszu, w obozie przez cały czas panował spokój.

Decyzja była jedna – tej nocy oddział wykona marsz tylko do wsi Pożogi, odległej od Chmielnika o sześć kilometrów. Pożogi to mała wioska rozłożona na pofałdowanym terenie – na bliższym planie znajdowały się domy wśród dużej ilości drzew, a za nimi pola, łąki i wzgórza. Wiejskie widoki typowo wiosenne – drzewa zielone, płomienie słońca oświetlające dachy domów. Wieś osłonięta z dwóch stron lasem była dogodnym miejscem na przeprowadzenie ostatecznych przygotowań.

– Na wprost marsz! Równy krok! Rzucił komendę kapral „Matros”.

Podeszwy trzasnęły o twardą gliniastą drogę, i przeszły w normalny rytm marszu. Partyzanci uśmiechali się przymrużając oko. Słońce już zaszło, od pól ciągnęło chłodem. Maszerujący starali się oszczędzać w miarę możliwości siły własne. Żołnierze byli obciążeni rynsztunkiem, wielu cierpiało na różnego rodzaju drobne dolegliwości. Nienormalny, przyfrontowy tryb życia każdemu nadszarpnął już siły. Na długich dystansach ludzie wykańczali się. o ile dopisywała pogoda, pierwsze godziny marszu upływały ze śpiewem. Po kilkudziesięciu kilometrach, rzadko kto rozmawiał. Wszyscy maszerowali zgarbieni, coraz częściej przerzucając z ramienia na ramię nabierającą ciężaru broń. Najgorzej mieli erkaemiści. Ich uzbrojenie ważyło cztery razy tyle co innych partyzantów.

„Barabasz” szedł na czele oddziału jakiś podniecony, a jednocześnie skupiony i pełen jakby radosnego oczekiwania. Vis, zatknięty za pasek, chłodził przyjemnie brzuch, gałęzie świerków drapały po brodzie, spodnie namokły rosą, szeleściły jak z blachy.

Wydostali się nareszcie z zagajnika na otwarte pole. Ciemność trochę się rozstąpiła, po chwili przed nimi wynurzył się księżyc i gwałtownie płynął w górę. Do „Barabasza” podbiegł ktoś na przyśpieszonym oddechu. To porucznik „Górnik” Czesław Łętowski.

– Marian – stęknął chwytając „Barabasza” za ramię. – Trochę zwolnij. – Jakby zmówieni, z tyłu zaczęli wołać: – Zwolnić, hej tam, czoło wolniej!

Marian obejrzał się. Wąż ludzi coraz bardziej się rozciągał.

– Pośpieszać, prędzej, prędzej… zachęcał. „Górnik” szedł teraz obok.

– Więc co? Ja będę ubezpieczał…

„Barabasz” uśmiechnął się. – Ogłosimy krótką przerwę na odpoczynek.

Oddział spłynął z drogi. Chłopcy kładli się na wznak w poprzek rowu, zadzierając nogi do góry, dowcipkują, przewijają onuce, chmura tytoniowego dymu wisi nad oddziałem.

– Powstań! – padła komenda. – Naprzód marsz!

Daleko jeszcze? Ktoś z tyłu zapytał.

„Barabasz” odwrócił się, błysnął latarką. Natychmiast ucichło w kolumnie.

Sołtysiak doznał krzepiącego uczucia, iż jest związany z tymi ludźmi; dzwoniło oporządzenie i niesiona broń, ciągnęło się za nimi sapanie i tupot wielu nóg.

Skręcili z drogi na wygon między rżyskiem i łąką. Po lewej stronie świeciły okna domów, jak żółte oczy mrużyły się, to znów błyskały w ciemności. Od stawów z dołu przypływało falami rechotanie żab.

Osiągnęli Pożogi, minęli pierwszą chałupę. Po prawej stronie drogi ciągnął się sad.

„Barabasz” obejrzał się.

– Już blisko – rzucił – niecały kilometr.

Czuł, jak to radosne wrażenie zespolenia z oddziałem jeszcze w nim rośnie. Pomyślał: Skąd się ono wzięło? Dookoła panują Niemcy, a ci wolni i z własnej ochoty… to jest to – rozjaśniło mu się w głowie. Potknął się. Ścieżka była rozkopana i zasypana pryzmami białego tłucznia. Światełko liznęło ciemność, odnalazło drogę i Marian znów przyśpieszył kroku.

– Stodoła – powiedział nagle „Barabasz”. Ze wzgórka, na który weszli, widać już było zwalisty cień ogromnej stodoły.

– Wystawisz czterech ludzi z bronią na posterunku, a resztę rozlokować w jednym i drugim zapolu stodoły. Niech odpoczywają.

Tu „Barabasz” na odprawie dokonał dokładnego podziału czynności. Przed wymarszem z Pożóg zabrano osiemnaście parokonnych furmanek z woźnicami.

Późnym wieczorem, 22 czerwca podeszli na skraj miasteczka. Zatrzymali się krótko w pobliżu cmentarza, a następnie zajęli wyznaczone pozycje.

Pluton pod dowództwem podporucznika Czesława Łętowskiego „Górnika” udał się na szosę wylotową z Chmielnika do Buska, rozmieszczając zasadzkę na skraju zabudowań tartacznych. Pluton sierżanta Stanisława Kozery „Bogdana” trzema karabinami maszynowymi i jednym moździerzem blokował drogę w kierunku Kielc. Obie grupy miały również przerwać telefoniczne połączenia między miejscowościami poprzez ścięcie słupów, które miały posłużyć do zabarykadowania dróg. Partyzanci kaprala Tadeusza Masio „Matrosa” i kaprala Tadeusza Kuchty „Jurka” pilnowały drogi do Jędrzejowa; dodatkowo otrzymali zadanie – odcięcia posterunku żandarmerii na wypadek jego interwencji. Stanowiska zajęli na wprost wejścia do budynku żandarmerii, po drugiej stronie drogi, w odległości kilkudziesięciu metrów. W centrum miasta pozostała grupa dowodzona przez podporucznika Edward Skrobota „Wiernego”, na wypadek starcia z policją granatową. W odwodzie „Barabasza” działał zwiad konny, dowodzony przez plutonowego Henryka Pawelca „Andrzeja”. O godzinie dwudziestej trzeciej miasto było opanowane.

Sekcja minerska dowodzona przez Władysława Szmulewicza „Mietka”, dzięki materiału wybuchowego, wysadziła drzwi wejściowe do magazynu. Furmanki wprost z drogi wjeżdżały do wewnątrz magazynu. Tuż po wybuchu wśród pyłu wyznaczeni partyzanci do załadunku wozów i dwóch zarekwirowanych samochodów ciężarowych przystąpili do pracy.

Po załadowaniu furmanek i samochodów „Barabasz” rakietą sygnalizacyjną wydał rozkaz do wycofania się. Konwój ruszył do małej śródleśnej wioski Huty Szklanej, przez Pierzchnicę, Widełki i Ujny…

Tu rozładowano wozy, dając każdemu furmanowi po dwa worki cukru, samochody odesłano.

W wyniku akcji oddział „Barabasza” zdobył: dwa pistolety maszynowe, jeden karabin maszynowy spandau, cztery pistolety krótkie, dużą ilość amunicji i sprzętu żołnierskiego oraz kilkanaście ton cukru.

Chmielnik pogrążała ciemność. Miasto wydawało się pogrążone w głębokim śnie. Jednak były to tylko pozory.

Z jakiejś bocznej ulicy dochodzi stukot końskich podków. To patrol konny „Barabasza”, który zatrzymał się za załomem kamienicy. Zza zakrętu koło kościoła od wjazdu z Buska z ciemności wyłania się na przygaszonych światłach wóz pancerny.

Wcześniej dojechał do barykady „Górnika”. Partyzanci ze swojego punktu oporu ostrzelali go z karabinów maszynowych i obrzucili granatami. Żołnierzy AK powitały strzały z niemieckiego działka przeciwpancernego, zadając Polakom straty. Walka trwała bezpardonowo, po czym wóz pancerny ominął przez pole przeszkodę, przedarł się w kierunku Chmielnika. Przejechał przez Rynek i skierował się w ulicę prowadzącą do posterunku żandarmerii.

W plutonie „Górnika” zostało dwóch rannych partyzantów: „Mazur” Władysław Salwa z ciężkim postrzałem w biodra. Ciepła krew brocząca z rany ogrzewała nogę, a jęk ogromnego bólu, budził ze snu śmierci do łaski życia. Ziemia piaszczysta głęboko przesiąkła od krwi, co z tych ran wyciekała.

Nagle oniemiało i ucichło chmielnickie pole.

Nie słychać już było wybuchów granatów i szczekania działka przeciwpancernego, błyskających ogniem. Pole bitwy na stromym wzgórzu od południa obielił księżyc, który wychynął zza lasu. Przelatujące chmurki przesłaniały co chwila jego blask. Chwilami nikły zupełnie i zdawały się topnieć w cieniu. Wiał ciepły zachodni wiatr sprawując żałosny szelest drzew w pobliskim brzeźniaku, które pochylały się i trzęsły, jakby przerażone tym, co widziały.

„Matros” i „Jurek” usłyszawszy strzelaninę i odgłosy walki „Górnika” z Niemcami liczyli, iż w każdej chwili mogą mieć u siebie Niemców.

Na opustoszałych ulicach Chmielnika pojawił się wóz pancerny, który przedarł się przez zaporę „Górnika”. Posuwał się w kierunku posterunku żandarmerii, skradał się, ostrożnie, z wolna, zatrzymując się co chwil? W ruchach tego potwora było coś przerażającego, jak i w całej tej sytuacji, w tak spokojnym na pozór miasteczku. Na koniec kontury jego znikły, schroniły się w cieniu drzew.

?Wreszcie chrzęst gąsienic zwrócił uwagę partyzantów na posterunku „Matrosa” i „Jurka”. Zbliżywszy się do skraju miasteczka, począł wpatrywać się uważnie w kierunku partyzanckiego posterunku. W tej chwili wiatr przestał wiać, chrzęst gąsienic ustał, zrobiła się cisza zupełna.

?Nagle dał się słyszeć przeraźliwy świst. Zmieszane głosy poczęły wydawać komendy. Rozległ się huk karabinów maszynowych i granatów przeciwpancernych. Czerwone światła rozdarły ciemność. Wybuchy mieszały się ze szczękiem żelaza. Niemcy, którzy nie zostali zabici lub ranni, wyskakiwali z wozu pancernego, jakby spod ziemi. Podbiegłszy pod drzwi posterunku żandarmerii zaczęli gwałtownie się do nich dobijać. Miejscowi żandarmi nie otwierali. Stojący pod drzwiami, wystawieni na ostrzał, padli wszyscy. Wóz pancerny uszkodzony granatami pozostał na drodze. Rzekłbyś burza zawrzała nagle w tym cichym złowrogim miejscu. Potem jęki ludzkie zawtórowały wrzaskom strasznym, wreszcie ucichło wszystko, walka była skończona.

Rozdział XXIII

Akcja „Trzy Róże”

Dom Jadwigi i Stanisława Chruślińskich, moich rodziców, był jednym z tych domów, gdzie partyzanci znajdowali schronienie o każdej porze dnia i nocy. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, nie tylko nie skąpili nigdy posiłku i dachu nad głową, ale wykonywali szereg zadań z wywiadem i służbą łącznikową włącznie.

Taki był obyczaj i urok naszego domu, iż przeszłość dziwnie splatała się z życiem codziennym. Książek o tematyce historycznej oraz literatury pięknej było dużo, ale miały swoje określone miejsce. Ustawiano je w rzędy w wysokiej oszklonej szafie – biblioteczce – w pokoju, w którym od święta grano w brydża. Można było z nich wybierać do czytania to, na co pozwalali rodzice lub oglądać na stole wielkie albumy Daumier`a i Gavarni.

Dom nasz był często wykorzystywany jako miejsce krótkotrwałego pobytu i punktu kontaktowego dla ludzi podróżujących w sprawach konspiracyjnych po kraju, a zwłaszcza dla osób z Kielc oraz Warszawy czy Krakowa… na teren Kielecczyzny.

Tego dnia wraz z pierwszymi promieniami słońca Wacek Zołotajkin „Czekała” przyszedł do naszego obejścia i przez uchylone wierzeje wszedł do drewnianej szopy. Teraz dopiero poczuł się, jak bardzo jest zmęczony. Ostatkiem sił zaczął wdrapywać się po drabinie na górę, w zwałowisko świeżego siana i o mało nie spadł z drabiny, kiedy usłyszał:

– No właź, właź szybciej; już tu od wieczora na ciebie czekam.

– Edek?

Tamten podał mu rękę i wciągnął do góry.

– Człowiek nauczył się spać jak zając. Usłyszałem, iż ktoś się skrada obok szopy. Poznałem cię kiedyś właził po drabinie.

– Cieszę się, bracie, iż cię widzę. Tyle różnych spraw. Po co nas tu wezwano? No nie wiesz? Wieczorem po połączeniu z grupą leśną „Orlika”, która ma tu dotrzeć z gospodarstwa Wesołowskich – Orłowskich, przez Górę Kwiatkową i Las Mikułowski, wyruszymy dalej. Celem jest akcja pod kryptonimem „Trzy róże”, to jest wyprowadzenie Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego i przeprowadzenie ich do oddziału leśnego AK porucznika Janusza Kozłowskiego „Jastrzębca”.

Poczucie bezpieczeństwa, obecność przyjaciela, miodny zapach siana – skłoniły głowę do snu. Słyszał jeszcze przez moment, iż Edek Maciejewski „Wiesław”, coś jeszcze do niego mówił, ale już nie bardzo mógł go zrozumieć. Zapadł w nagły, kamienny sen…

Spał przez cały dzień. Obudził się późnym popołudniem. Półprzytomny z rozespania, zsunął się po drabinie na podwórko i kilka się zastanawiając zanurzył głowę w stojącym przy studni wiadrze z wodą. To go orzeźwiło. Stojący obok Jędrek, mój brat, podał mu ręcznik i zażartował:

– Po takim spaniu chyba nie powiesz, iż nie jesteś głodny.

– Konia z kopytami bym połknął!

– No to chodźmy, mama coś tam przygotowała.

Mama postawiła na stole przed chłopcami patelnię skwierczącej na słoninie jajecznicy, dzbanek zbożowej kawy i chleb pokrojony na kromki, obok faskę ze stopioną słoniną. Jedli, aż im się uszy trzęsły i przysłuchiwali się opowieściom Zygmunta Bałdysa, który będąc kurierem wrócił właśnie z Warszawy.

– Oddziały AK poczynają sobie dzielnie. Wypady na posterunki policji, zlikwidowanie stałego punktu obserwacyjnego Wehrmachtu w okolicy Górna, rozbicie kilku gmin i zniszczenie pińczowskiej dokumentacji kontygentowej w Lesie Bogucickim, zajęcie magazynów w Chmielniku, podpalenie samochodu niemieckiego pod Zagnańskiem.

– Tylko na froncie żeby dobrze szło, bo ostatnio Niemcy się chwalą, iż pod Charkowem Rosjan rozgromili – westchnął Edek Maciejewski.

– Tak – odezwał się Bałdys – gadzinówki trąbią o Charkowie, ale nie piszą, iż na innych odcinkach dostają baty; jak „skracają” front, iż w Afryce Anglicy dają im po kulach. Pewnie, iż szkopy mogą się jeszcze porwać na jeden czy drugi wysiłek, ale niczego to już nie zmieni: muszą przegrać tę wojnę.

– Byleby jak najprędzej, bo już wytrzymać trudno, tak przyciskają, taki terror nastał – uzupełnił Wacek Zołotajkin.

Toteż z naszej strony jest odpowiedź. – włączył się do rozmowy tato.

– Partyzantka się rozrosła, szwaby na zapleczu muszą trzymać ogromne siły. My sobie nie zdajemy sprawy, ile nasze działanie – może ograniczone, może niezbyt efektowne – przyczyniają Niemcom kłopotu. Pamiętacie? Jeszcze w zimie tego roku mówiło się o „staniu z bronią u nogi”, a teraz? W naszej okolicy mamy parę akowskich oddziałów w lesie.

– I jeszcze jedna nowina: podobno w Rosji powstaje Wojsko Polskie. Słyszeliście coś o tym?

– Słyszałem, słyszałem – Odrzekł Wacek Zołotajkin.

W czterdziestym drugim Anders wyprowadził tylko część Polaków z Rosji. Większość jednak została i teraz tworzy wojsko, które będzie walczyć z Niemcami przy Armii Czerwonej.

– Jest to jedyny sposób dla tych ludzi, żeby opuścili raz na zawsze tę „nieludzką ziemię”, na którą w zbrodniczy sposób zostali wywiezieni! – stwierdził tato. – Chodźmy do ogrodu, ochłoniemy od polityki. No chodźcie, chodźcie, bo czasu niewiele…

Usiedli w środku sadu, pod krzakiem czarnej porzeczki, wydzielającej specyficzny zapach. Edek mówił:

– Zgodnie z ustaleniami wywiadu AK w wilii „Trzy Róże” w maszyn mieście kwateruje pluton żandarmerii niemieckiej sformowany z Polaków ze Śląska, przymusowo wcielonych do armii niemieckiej.

Otóż nieco wcześniej w tymże 1944 roku do dowództwa Obwodu AK Busko, dochodziły informacje, iż żołnierze plutonu żandarmerii śpiewają śląskie piosenki ludowe i wojskowe, na przykład:

Kajze mi sie podzioł mój synocek miły?

Pewnie go w powstaniu grencszuce zabiły.

Wy niedobrzy ludzie dla Boga świętego,

cemuście zabiłli synocka mojego?

Zodnej jo podpory już nie byda miała,

choćbych moje stare ocy wypłakała.

Choćby z mych łez gorzkich drugo Odra była,

jece by synocka mi nie ożywiła…

Lub:

Już zachodzi czerwone słoneczko

Za zielonym gajem,

Ubodzy powstańcy, śląscy szeregowcy

Idą na bój krwawy.

Wpisali się do jednej brygady,

Powiodło ich serce,

Aby obsadzili cały Górny Ślązek

I jego granice.

Jak nam zacznie wojskowa kapela

Z Opola pięknie grać,

To wszyscy powstańcy będą w prostym rzędzie

Na baczność z bronią stać.

Tę piosenkę składali powstańcy,

Śląscy szeregowcy,

W dziewiętnastym roczku, w tym wielkim powstaniu,

Przy jasnym miesiączku. [

Piosenki śpiewali w czasie przejazdu z wioski do wioski lub na zielonej trawce, w czasie przerwy na odpoczynek… Postanowiono nawiązać z nimi kontakt, ustalić gdzie przebywają poza służbą, przysiąść się do nich w restauracji, zaprosić na piwo, porozmawiać.

W tym samym czasie mieszkaniec Buska Albin Bech „Słup”, mistrz blacharski naprawiał dach w wilii „Urocza”, w której mieściła się niemiecka firma „Obst – Genuse”, sąsiadująca z willą „Trzy Róże”. Tutaj jeden z żandarmów podszedł do Becha i zaczął z nim rozmawiać po polsku, wypytywał o działalność organizacji konspiracyjnych. Mówił również, iż wie o działalności oddziałów leśnych i chciałby wstąpić do polskiej partyzantki. Informacja ta przekazana została wywiadowi AK. Podjęto procedurę sprawdzającą: czy jest to prawdziwy zamiar dezercji niemieckich żandarmów polskiego pochodzenia i przejście do polskich oddziałów leśnych, czy może jest to podstęp, prowokacja ze strony niemieckiej. Trzeba było sprawę dokładnie rozpoznać, rozpracować, zanim podejmie się stosowną decyzję.

No i zdarzyło się: – Jeden z żandarmów, będąc w restauracji Stanisława Ury w Rynku, przy wylocie w ulicę Chmielnicką, przysiadł się do dwóch młodzieńców z Buska, którzy przyszli na kufelek piwa. Byli to: Zdzisław Jopowicz „Stal” i Gerard Grabek „Grab”. Okazało się, iż ów Niemiec świetnie mówi po polsku. Między mężczyznami doszło do pogawędki. W rozmowie wyszło, iż żandarm jest jednym z Polaków przymusowo wcielonych do niemieckiego wojska i poszukuje kontaktu z partyzantką. Jego pluton kwateruje w wilii „Trzy Róże”. W rozmowie Jopowicz „Stal” obiecał, iż jest w stanie ułatwić im kontakt z podziemiem. Umówiono spotkanie, w którym miał wziąć dowódca plutonu żandarmerii, z przedstawicielem AK. Spotkanie miało się odbyć w parku na Rynku. Do spotkania jednak nie doszło.

Uzgodniono kolejny kontakt za kilka dni w wilii „Urocza”, w przedsiębiorstwie handlowym Obst- Genuse, w pokoju numer 6 o godzinie dziewiątej. „Stal” uprzedził żandarma, iż spotkanie będzie ubezpieczone przez partyzantów. Obawiano się nadal, czy nie ma tu do czynienia z niszczącym działaniem niemieckiej służby wywiadowczej, której zadaniem było rozpracowywanie polskiej partyzantki. W każdym razie akcja była ryzykowna. W razie wpadki groziło śledztwo, tortury, obóz koncentracyjny, a choćby śmierć.

Na spotkanie w wyznaczone miejsce przyszedł dowódca plutonu Niemców starszy sierżant Franciszek Duch, w obstawie dwóch żandarmów. Na polecenie Komendanta Podobwodu AK, porucznika Zbigniewa Karasia „Krąża”, stronę podziemia reprezentowali „Stal” i „Grab”. Spotkanie ochraniali Tadeusz Durnaś „Drelka” i Henryk Molisak „Baltazar”.

Rozmowy były szczere. Dowódca przymusowo wcielonych Polaków do armii niemieckiej w ich imieniu wyraził decyzję o dezercji z żandarmerii i przejścia z pobudek patriotycznych do oddziału leśnego AK. Ustalono plan działania: w nocy dwudziestego trzeciego lipca o godzinie dwudziestej czwartej Zdzisław Jopowicz „Stal” wyprowadzi pluton uzbrojonych żandarmów z ich miejsca zakwaterowania w wilii „Trzy Róże”.

Był piękny słoneczny dzień. W obozie, w lasach koteckich niedaleko Janiny, trwała zwykła, partyzancka krzątanina.

Dowódca zgrupowania porucznik Janusz Kozłowski „Jastrzębiec”, rozpiął pas obciążony dwoma pistoletami, z których jeden tkwił w niemieckiej sztywnej kaburze, zdjął z rzemienia drugi, w ceratowym pokrowcu, zaciągnął na powrót sprzączkę. Zważył w dłoni toporny ciężar Visa, palce jego z przyjemnością zwarły się na kanciastej kolbie, przez miękką pochwę wyczuł karby okładek. Przysiadł się do grupy chłopców czyszczących broń, rozebrał swojego Visa i przecierał go lekko naoliwioną filcową szmatką. Żartował i nucił z nimi ulubioną, przez partyzantów piosenkę:

Idziemy przez pola, bagna, las,

Niebo i ziemia dziś się pali,

W około szumi strzałów trzask,

Biegniemy dalej

Tam gdzie się czai

Śmierć – która ciągle czeka nas

Żaden z nich nie przewidział, iż za parę godzin trzeba będzie całkiem niespodziewanie iść „… tam gdzie się czai śmierć…”.

W obozie panowała poobiednia sjesta. Partyzanci odpoczywali. Czuwały tylko placówki.

Wnętrze lasu pachniało żywicą. Nad poszyciem z mchu i igliwia wyrastały ogromne szerokolistne paprocie; był to stary las. Smugi słońca ledwie przebijały zamknięte konarami sosen sklepienie i słabo rozjaśniały chłodną głębie lasu. Borówki gdzieniegdzie czerniły się pod krzakami jałowca. W górze nad rudymi pniami, w zielonych wiechach stada kruków trzepotały skrzydłami, szamotały się, co chwila rozdzierały ciszę krakaniem. Siwe świerki o brodatych gałęziach stały pojedynczo otoczone sosnami.

Po przeciwnej stronie szerokiej polany, ciągnął się młodszy las. Tutaj pełno było słońca; ludzie leżeli i wygrzewali się w upale, brzęczały pszczoły, zapach mchu, igliwia i świerków nasycał powietrze. Niektórzy chłopcy piekli ziemniaki w ognisku.

Co jakiś czas porucznik „Jastrzębiec” otrzymywał meldunki o przybyciu oddziałów partyzanckich z różnych stron okolicy. Do obozu dotarli: Plutonowy Jan Kolarz „Lis” przyprowadził oddział z Broniny, plutonowy Jan Kubicki „Groźny” oraz sierżant Jan Jop „Wytrwały”, przybyli z drużyną z Łagiewnik; na miejscu była już drużyna „Orlików” i wielu jeszcze chłopców z Buska. Służbę łączniczek dowódcy i sanitariuszek oddziału pełniły, Irka Siwczyńska i Jadzia Jopowicz.

Podczas narady dowódców „Jastrzębiec” dokonał podziału na sekcje i wydal rozkaz marszu do Buska przez Broninę, Owczary. Każdy dowódca drużyny otrzymał szczegółowo opracowaną trasę dojścia do obiektu akcji i drogi wycofania do bazy w lesie Widuchowskim.

Była ciemna noc . Niebo zawalone sinymi skibami chmur czasem tylko błysnęło rudą gwiazdą. Janek Kubicki tylko wiadomymi sobie drogami prowadził skrajem widuchowskiego masywu leśnego. Twarze maszerujących fosforyzowały zielonkawym światłem. Ogromne drzewa szumiały nad nimi. Potem przeszli w bród wąski bystry strumień i krętym wąwozem zaczęli się wspinać pod górę. Pod lasem Kubicki skręcił między zboża i poprowadził pod samotną rozłożystą gruszę. Tu zarządzono odpoczynek i zapoznano z celem akcji.

Kubicki „Groźny” usiadł wygodnie, zdjął buty i patrzył na uśpioną, leżącą w dolinie wioskę, rozrzucone w nieładzie strzechy chałup. Dalej szosa. Za plecami – góra i las. Dobre miejsce: dojazd samochodem utrudniony, każde niemieckie podejście łatwo wyśledzić. Od stawów podnosiły się smugi mgły. „Pejzaż sielsko – anielski” – pomyślał Janek z uśmiechem. I zatęsknił za takim letnim zmierzchem lub świtem, kiedy można będzie spokojnie wybrać się na ryby, pójść na grzyby do lasu czy zwyczajnie na spacer.

Spojrzał na „Jastrzębca”. Porucznik oparty o łokieć drzemał, co pewien czas głowa śmiesznie mu opadała. Kubicki pomyślał z żalem, iż jego dowódca jeszcze tej nocy będzie musiał przemierzyć tę samą ciężką drogę. W tym momencie „Jastrzębiec” obudził się, otrząsnął ze snu. Wstał, postąpił krok do przodu, wyciągnął głowę na chudej szyi; ze swoim orlim nosem, pięknymi dużymi oczyma, jeszcze bardziej niż kiedykolwiek przypominał w tej chwili ptaka, ale takiego, który świeżo wyrwał się do walki; czujnego i skamieniałego. Kubicki spojrzał na groźnego dowódcę, bez tej świetlistej mgiełki, zobaczył jego chudą niespokojnie ruszającą się grdykę rozszerzone źrenice, przekręconą furażerkę.

„Jastrzębiec” odwrócił się… Podał komendę: „Koniec odpoczynku”!

Na drogę zaczęli wysypywać się partyzanci. Ciężko przełazili przez rów, ustawiali się w bezładną gromadę w pośrodku gościńca. Podzwaniało oporządzenie, milcząc formowała się niekształtna kolumna.

Po dwóch godzinach byli u celu. Skrycie zajmowali wyznaczone stanowiska wokół willi „Trzech Róż”. Działali bardzo ostrożnie, bowiem nie mieli do końca zaufania do umawiającej się strony. Może to zasadzka? Może to nie są Polacy?

Skoszarowanie plutonu, który miał być wyprowadzony, było w bardzo zdradliwym miejscu. Ze wszystkich stron Niemcy! W willi „Wersal – koszary żandarmerii z betonowymi umocnieniami – dwa bunkry przy bramie i trzeci na dachu. Trzystu żołnierzy Wehrmachtu stacjonowało w szpitalu imienia Świętego Mikołaja; w niedużej odległości w starostwieSonderdienst, zwany prywatną policją Hansa Franka – niemiecka policja pomocnicza; tuż obok w domu pani Jelonkiewiczowej była ulokowana stacja pelengacyjna. Ulica Wschodnia to dzielnica zamieszkała przez pracowników administracji niemieckiej „Nur fur Deutsche”, posiadających broń.

Tuż przed północą oddziały partyzanckie zameldowały gotowość do akcji. Rozkazem porucznika „Jastrzębca” całość oddziału podzielona została na dwa pododdziały: za willą „Warszawska” stanowiska zajmie pododdział Lucjana Orłowskiego „Orlika”, Zdzisław Jopowicz „Stal”, Józef Woźniak „Orlik”II i „Żmija”, pod osłoną ciemności podejdą pod wejście do willi „Trzy Róże”. „Jastrzębiec” osobiście sprawdził broń i stanowisko każdego partyzanta, po czym poszedł na punkt dowodzenia.

Gdyby akcja się nie powiodła i dojdzie do styczności bojowej, przy pierwszym strzale obydwa oddziały atakują z flanków. „Orlik” i „Stal” odpowiadają za wykonanie zadania. Punkt zborny po pokojowym wykonaniu zadania, względnie po walce: polana na skraju lasu na wysokości południowego krańca Lasu Widuchowskiego. Wszystko jasne? Proszę wykonać…

Obie strony dotrzymały umowy. Bez strat niemieccy żandarmi polskiego pochodzenia w pełnym umundurowaniu i uzbrojeni zostali wyprowadzeni z wilii „Trzy Róże” i trzema grupami pod osłoną nocy doprowadzeni do punktu zbornego w Lesie Widuchowskim.

„Jastrzębiec” bacznie obserwował wyprowadzonych żołnierzy. W oddaleniu od miejsca akcji ci wydarci niemieckiej armii Polacy szli wśród drzew wyzwoleni, szczęśliwi, wybuchali śmiechem, zadowoleni zapewne, iż przechytrzyli swoje dowództwo i są wśród swoich.

Rezultaty akcji przeszły najśmielsze oczekiwania. Oddział partyzancki „Jastrzębca” zasiliło dziewiętnastu dobrze wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy, którzy przytargali ze sobą: czeski ręczny karabin maszynowy, ręczny karabin maszynowy „Diektariewa”, szesnaście ręcznych karabinów, kilka sztuk broni krótkiej oraz kilkaset sztuk amunicji i sporą ilość granatów.

Zwerbowani do polskiej partyzantki żołnierze do końca wojny dobrze służyli polskiej sprawie, uczestnicząc w walkach z okupantem.

Po całonocnej akcji partyzanci „Jastrzębca” odpoczywali na dużej leśnej polanie. Od lasu wiał lekki, ciepły wiatr – jakby westchnienie. A nad drzewami zatrzymała się olbrzymia, różowa tarcza słońca. Stała się szkarłatna i zasłała purpurą wszystko dookoła… Trochę różu, błękitu – nic więcej. A górą szedł cichy, dziwny szept.

Porucznik „Jastrzębiec”, odpłynął myślami do rodzinnego domu, do żony.

„Ujął ją za ramię.

– Co? – zapytała szeptem.

Poczuł, iż ręka mu drży. Zobaczył jej bladą twarz i duże ciemne oczy. Bardzo ciemne, głębokie i – zdawało mu się – coraz głębsze.

Przymknęła powieki i odchyliła głowę. Zrozumiał bez słów i powoli dotknął wargami jej ust. A potem wpijał się w nie coraz mocniej, aż poczuł ból i słony smak.”

Nagle uleciało senne widzenie. „Jastrzębiec” otrząsnął się usiadł. Z dala słychać było łkanie na organkach. Ktoś grał melodię do słów piosenki:

Nie szumcie, wierzby, nam

Żalu, co serce rwie

Nie płacz, dziewczyno ma,

Bo w partyzantce nie jest źle.

Do tańca, grają nam

Granaty, wisów szczęk,

Śmierć kosi niby łan,

ale my nie znamy, co to lęk.

Poprzez resztę dnia aż do wieczora, „Jastrzębca” nie opuszczało to senne marzenie. Można w jednej kobiecie znaleźć cały świat, utonąć w nim bez reszty – rozmawiał ze sobą. – Mam tyle hartu i siły, iż potrafiłbym znieś największy choćby ból. ale cierpiałbym bardzo… Gdy jestem z dala od niej, myślę wciąż o niej, rozmawiam z nią w myślach. I niech mi kto teraz powie, iż miłość nie istnieje, iż nie jest potęgą… choćby w takim okrutnym czasie, jaki nas teraz otacza.

Idź do oryginalnego materiału