Od zmierzchu do świtu. Rozdział XXVI: Starcie z oddziałem żandarmerii i SS w Nizinach. Rozdział XXVII: Działanie porucznika „Wichra” w rejonie Stopnicy

przegladdziennikarski.pl 1 tydzień temu

Formą ucisku podczas okupacji były obowiązkowe dostawy tak zwane kontyngenty, które ściągane były od ludności wiejskiej na rzecz armii niemieckiej. Na oporne wsie lub takie, które nie miały możliwości wywiązania się z wygórowanych kontyngentów wysyłano „ekspedycje karne”, które niszczyły dobytek, aresztowały i mordowały ludność.

Zmora pacyfikacji dławiła okolicę. Ludzie rzadko nocowali w domach, bali się zmroku, a z jeszcze większą trwogą oczekiwali świtu, czy wraz z nim nie wyłonią się z opłotków hełmy i pstrokate panterki Niemców.

Dopiero z wysokim słońcem ludzie żwawiej zaczynali krzątać się po obejściu, wychodzić na pola, gdzie czekały na żeńców przejrzałe, często stratowane i popalone zboża. Dopiero wtedy było widać, ilu mężczyzn zabrała wojna. Czarne wdowy, przygarbieni wiekiem staruszkowie i podrostki, dzieci niemal, kosiły, żęły, zwoziły snopy.

W okolicy, w której działał oddział porucznika Leona Stoli „Dąb” nie było miasteczka, wioski, czy przysiółka, które nie byłoby pacyfikowane. Niemcy zgrupowali w okolicy Buska – Zdroju, Nowego Korczyna, Stopnicy, Staszowa i Szydłowa znaczne siły. Oprócz gestapo, miejscowych batalionów SS i żandarmerii polowej, stacjonowały jednostki Wehrmachtu. Byli więc w stanie pacyfikować jednocześnie kilka oddalonych od siebie miejscowości, a także koncentrować znaczne siły do przeczesywania całych, nieraz dość znacznych obszarów leśnych.

Siła i żywotność Oddziału „Dęba” w sytuacji stałego zagrożenia zależała więc przede wszystkim od jej ruchliwości. Ale nie było to takie proste. Mieli za sobą pół roku życia w lesie. Ostatnie dwa miesiące wśród nieustannych marszów, bez możliwości rozpalenia ognia przez kilka kolejnych dni, bez ciepłej strawy, w mokrej odzieży – wyczerpały partyzantów do ostateczności.

W ostępach leśnych, starszy kucharz NN „Boczek” i jego pomocnik NN „Juhas” karmili partyzantów jednodaniowym, wspaniałym posiłkiem z pajdą dobrego wiejskiego chleba. Po posiłku zmęczeni partyzanci wnet zasypiali. Wypoczynek nie trwał długo, zaledwie trzy dni. Biwakując w lesie nieopodal wsi Niziny i sypiając w leżach z gałęzi i trawy, partyzanci niemal bez przerwy przygotowywali się do walki. Tak, tak, dowódca świetnie znał partyzanckie tarapaty – marzeniem był pełny magazynek do kabe. A później porządne buty. Ze sznurowadłami i językami. No i owijacze. Dla wygody i żeby wszyscy wiedzieli, iż my „Przyszliśmy tu z stopnickiej ziemi. By przyszłej Polski tworzyć gmach. Od rodzin naszych oddaleni. Nie wiemy, czy wrócim pod swój dach”… znamy się na wojsku i kiedyś nie będzie brakowało ppanca ani guzika u munduru. Bo wiedzą, czego im potrzeba. Niektórzy to choćby dorobili się impregnowanych pelerynek, ma się rozumieć na Niemcach. I w tym widać wzrost i pewność siebie. choćby gospodarkę prowadzili we własnym zakresie. Mieli tabor w postaci jednej furmanki. Wozili prowiant i amunicję, czasem kogoś obtarł but, to też się na nią przysiadał.

Niziny to stara wieś leżąca między Staszowem i Stopnicą. Pobliskie lasy ułatwiały partyzantom skryte podejście, a w razie potrzeby – szybki odskok. Na wiejskim posterunku było zawsze kilku policjantów i żandarmów. Porucznik Leon Stola „Dąb” zdecydował zaatakować Niziny w dzień. Rozważył spodziewane efekty tej akcji: ludność po pacyfikacji musi się otrząsnąć ze strachu, powinna odzyskać wiarę w zwycięstwo nad wrogiem. Będzie to dowód, iż są w okolicy siły, które zachowały zdolność do walki. Atak w biały dzień powinien też być zaskoczeniem dla przeciwnika. I był!

Partyzanci zaatakowali niemal równocześnie gminę w Tuczępach, posterunek i mleczarnie w Nizinach. Z gminą i mleczarnią poszło łatwo. Zniszczono dokumenty, zarekwirowano kasę, a dwie fury masła wywieziono na plac, gdzie rozdano chłopom, którzy rozliczali się z nałożonych kontyngentów. Z posterunkiem policji też poszło łatwiej, niż przewidywano. Wyznaczona grupa przerwała łączność i zaskoczyła policjantów śmiałym atakiem. Podnosili ręce, zdumieni i przestraszeni. Jedynie oficer Schutzpolizei, który jakimś trafem znalazł się na posterunku, usiłował sięgnąć po pistolet, ale ten ruch był ostatnim w jego życiu. Kilku policjantów rozbrojono na placu, gdzie chłopi oddawali kontyngent, rozpędzono urzędników, spalono kontyngentowe listy. Wszystko odbyło się tak gwałtownie i sprawnie, iż niektórzy ludzie zorientowali się, co się adekwatnie dzieje, dopiero kiedy „Dąb” wskoczył na furmankę i zaczął przemawiać:

– Bierzcie, ludzie, zdobyte przez nas masło, wracajcie ze swoimi bydlętami do domu, mleko przyda się waszym dzieciom. Wyzbywajcie się strachu przed wrogiem. Nie załamujcie się pacyfikacjami. To są ostatnie podrygi wściekłego psa, który kąsa przed zdechnięciem. W tej chwili Niziny są w rękach partyzantów. Są wolne na najbliższe parę godzin. Ale nie daleki już czas, kiedy cała Polska będzie wolna.

Rodacy! Nie wiemy, czy ta wojna potrwa jeszcze sześć miesięcy, czy rok, ale jedno wiemy na pewno: Niemcy tę wojnę przegrają! Wielka ofensywa idzie ze wschodu. I na zachodzie Hitler dostaje baty. Wytrzymajcie, rodacy! Nie poddawajcie się wrogowi. Wyrządzajcie mu szkody, gdzie tylko możecie. Wstępujcie do partyzantki, pomagajcie nam, wykrywajcie szpicli i niemieckich zauszników. To za was i dla was walczy Armia Krajowa!…

Od początku akcji nie minęło kilka godzin, jak uginając się pod dodatkowym ciężarem zdobytej broni i amunicji zwycięski oddział odchodził do obozowiska w lesie…

Kolejny wypad dokonali do Liegenschaftu w Nizinach. Pododdziałem dowodził porucznik” Józef Mrożkiewicz „Brzoza”. Zadanie nie należało do łatwych. Folwark strzeżony był, przez niemiecki oddział ochrony żniw. Aby odstraszyć partyzantów od rekwizycji bydła i zboża, ochrona ta często przebywała w okolicy, lub kwaterowała w majątku Niziny lub w Sichowie.

Z obozu wyszli po godzinie dziesiątej wieczorem. Przy bladym, upiornym świetle księżyca, dziwnie ponuro i majestatycznie wyglądały pola i łąki poprzecinane strumieniami nad którymi panoszyły się rosochate wierzby.

Nie było słychać żadnych głosów na przestrzeni kilku kilometrów… W dali widać było chwiejące się nad okolicą cienie… Może to duchy, może widma, może upiory zabitych żołnierzy na froncie, czy zamordowanych niewinnych ludzi w katowniach i obozach niemieckich, tylko dlatego, iż byli Polakami?… Często widać było fosforyzujące blade płomyki i niebieskie błędne ognie.

Ponad polami i łąkami utworzyło się morze skłębionej wilgoci, w którym nic dostrzec nie było można. Powiał lekki północny wiatr. Wzmógł się, sfalował i rozrzucił mgły. Porwał je i pognał na południe.

Oddział dotarł na miejsce akcji. Początkowo wszystko układało się z zgodnie z planem. Antoni Zaporski „Zan”, zerwał połączenia telefoniczne, partyzanci podeszli pod ogrodzenie, gdzie natknęli się na patrol oddziału ochrony żniw, którzy sterroryzowani poinformowali, iż Niemców w folwarku nie ma – było ich trzynastu, ale przed dwoma dniami.

W mdławej poświacie księżyca, dowódca plutonu Mieczysław Chmielewski „Zawoja” wkroczył z partyzantami na dziedziniec dworski. W budynku dworskim, gdzie mieszkał komisarz majątku, już się nie świeciło. Henryk Dulęba „Bolek”, wszedł do ganku i znikł w ciemnej przestrzeni. Zaporski „Zan” pośpiesznie wszedł za nim. Zaświecił latarkę. Zobaczył niskie drzwi. Dulęba zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiadał. Ponowił pukanie. Bez skutku. Wewnątrz domu panowała cisza. Zaczął łomotać do drzwi. Wreszcie z głębi odezwał się zaspany głos:

– Kto tam? Czego chcecie?

Wojsko Polskie – otwierać.

Po chwili klucz w zamku charakterystycznie zgrzytnął, weszli do mieszkania. W głębi pokoju, przy stoliku, na którym paliła się miniaturowa lampka, stał mężczyzna. Rozszerzonymi źrenicami patrzył w oczy „Bolka” i ciężko oddychał. Po chwili opadł na krzesło. Dulęba, zrozumiał, iż to strach przed nim.

– Proszę wstać! – Pójdziemy do biura folwarku.

W mdławej poświacie księżyca szedł bez oporu. Mocno wystraszony starał się usprawiedliwić, iż Niemcy bez jego woli zmienili mu nazwisko z Jana Petko, na Hansa Pethego i iż stanowisko Treuhändlera objął przymusowo.

Pistolet schowany pod parapetem okna oddał dopiero pod groźbą wyłamania mu ręki w stawie łokciowym, co Józef Romański „Orsza” zademonstrował, na razie w sposób bezbolesny. Nie chciał wskazać, gdzie są klucze od kasy pancernej, ale znalazły się po próbie zapowiedzianej groźby. W kasie była niewielka kwota, kilka dokumentów kasowych, spis inwentarza żywego i zobowiązania szarwarkowe rolników na rzecz majątku ziemskiego. Pieniądze zarekwirowano, a dokumenty zabrano w celu zniszczenia. W tym samym czasie inny patrol rekwizycyjny wraz z Hansem Petho poszedł do obory i chlewni, gdzie zarekwirowano prosiaka i dorodnego byczka na wyżywienie oddziału.

Akcja rekwizycji odbyła się bez przeszkód. Aby żandarmeria i policja nie miały wątpliwości, iż rekwizycji dokonała nie banda rabusiów, a oddział wojskowy – dowódca oddziału wystawił pokwitowanie zabranej broni i zwierząt, podpisując: Podporucznik „Brzoza” – Armia Krajowa, Wojsko Polskie.

Tylko dwa dni „Dąb” pozwolił wypoczywać partyzantom. Już trzeciego ranka zaczaili się z „Brzozą” przy szosie wiodącej ze Stopnicy do Staszowa. Przejeżdżały tędy często niemieckie samochody, motocykliści. Wybrano na zasadzkę miejsce między Strzelcami a Nizinami za zakrętem, gdzie biegnąca lasem szosa wchodziła w niezbyt głęboki wąwóz. Akcją dowodził porucznik „Brzoza”. Partyzanci rozmieścili się po obydwu stronach drogi. Sygnałem do rozpoczęcia akcji miała być krótka seria z erkaemu Antka Zaporskiego „Zana”. Wysunięte do przodu czujki obserwowały szosę z obydwu kierunków.

Jakaś złowroga cisza panowała wokół. Niepokój wypełniał partyzantów od środka, nasłuchiwali, ale żaden obcy dźwięk nie docierał do ich uszu. Jako „leśni ludzie” znali niemal każdy szmer wiatru, szum gałęzi, trzepot ptasich skrzydeł, czy klekot przejeżdżającego pojazdu. Nauczyli się odróżniać te dźwięki, aby nie przeoczyć tego jednego. Tego, który w każdej chwili mógł zagrozić ich życiu.

Pora była przecudna. Gorące, lipcowe słońce zbliżało się do zenitu i rozlewało po świecie złote promienie. Ubarwione drzewa owocami czereśni i wiśni, migały w przydomowych sadach. Wsie i przysiółki, otoczone złotymi płachtami zbóż, czekały na żniwa. Daleko na horyzoncie siniała mglistą wstęgą linia zabudowań wsi…

Wśród tej ciszy dochodziły dalekie odgłosy z oddalonych zabudowań chłopskich: dźwięk żurawi i łańcuchów studziennych, chrzęst i stukot zaprzęgów konnych, dźwięki młota i kowadła, w którym kowal w kuźni, nieświadomie w mistrzowski sposób połączył dźwięki młota i kowadła w brzmienie orkiestry, szelesty i podmuchy wiatru, bicie dzwonów kościelnych na południowy „Anioł Pański” i jakby szmer ludzkich rozmów. W tym rozgardiaszu dźwięków, pulsował jakiś tajemniczy rytm. Płynęła dyskretna melodia po mistrzowsku uchwycona i przetworzona przez muzyka. Zanim zupełnie przycichła, gdzieś w oddali zdążyła jeszcze przemienić się w melodię piosenki bliskiej sercu i w echo przygrywającej do tańca kapeli.

Czekano na odpowiednią okazję. Raz tylko przejechało kilka ciężarówek załadowanych wojskiem, ale takiej sile oddział nie mógłby zdzierżyć. Rozsądek musiał zwyciężyć nad piekącą nienawiścią.

Dopiero tuż popołudniu zwiad doniósł, iż od strony Strzelec zbliża się niemiecki tabor, składający się z kilku konnych ogumionych platform. Nie licząc woźniców ochronę konwoju stanowiło około dwudziestu żołnierzy. Niemcy jechali jak na majówkę. Konie wlekły się wolno. Żołnierze palili papierosy, rozmawiali głośno, przekrzykiwali się nawzajem, jeden popisywał się śpiewem jodłując, kilku korzystając ze słonecznej pogody, rozebrało się do pasa.

„Brzoza” dopuścił ich na bliską odległość i dał znak erkaemiście. Krótka, jakby dla wstrzelania się, a potem zaraz długa seria erkaemu była celna. Kilku Niemców z pierwszej platformy zeskoczyło z wozu na drogę. Zagrała partyzancka broń z drugiej strony. Na drodze powstało istne piekło. Niemcy przetrwali jednak pierwsze zaskoczenie. Pokaźna grupa konwoju zaległa w rowach i zaczęła się regularnie ostrzeliwać. „Brzoza” zorientował się, iż ma do czynienia z doświadczonym, ostrzelanym przeciwnikiem; prawdopodobnie byli to frontowi żołnierze, którzy przyjechali w okolice Buska – Zdroju na wypoczynek. Po krótkiej wymianie strzałów, obawiając się posiłków niemieckich, z pobliskiej Stopnicy lub Staszowa, dał sygnał do wycofania się. Cel zasadzki został osiągnięty, część partyzantów zmusiła do poddania się Niemców, a kilka zdobytych pistoletów maszynowych wzbogaciło ciągle ubogi arsenał oddziału…

Rozdział XXVII

Działanie porucznika „Wichra” w rejonie Stopnicy

W początku czerwca gruchnęły nowe wiadomości, tym razem z daleka. Radio Londyn podało, a słuchano go tu już bez specjalnego skrępowania, iż po gigantycznych przygotowaniach alianci wylądowali we Francji, tworząc wreszcie z dawna oczekiwany drugi front.

Zaczął się okres zniszczenia Niemiec – teraz tylko było zagadką, kto pierwszy dotrze na Kielecczyznę, Amerykanie, czy Rosjanie. Ci ostatni mieli bliżej, ale też Niemcy rzucali na wschód wszystkie siły, aby wzmocnić rozpaczliwą obronę.

Stare oddziały partyzanckie obrastały w siłę, jak grzyby po deszczu powstawały nowe. Zaczęło się jednak dookoła zagęszczać od oddziałów niemieckich. Najpierw ciągnęły – choćby bocznymi drogami, przez Stopnicę, Busko, Chmielnik – wozy taborowe wyładowane po brzegi walizami, zrabowanym dobrem. Otaczali je liczni własowcy na koniach. To ewakuowała się ze Wschodu administracja okupacyjna, treuhänderzy i komisarze zza Buga. Coraz więcej niemieckich oddziałów kwaterowało w prywatnych siedliskach.

Nadszedł upalny lipiec. Rosjanie wchodzili już na ziemie polskie szerokim frontem. Zaczęły się walki o Wilno; gdzieś w okolicach Gór Świętokrzyskich wylądował na spadochronach duży oddział berlingowców, jak ich nazywano, którzy występowali tu jako „Brygada Grunwald”. Zewsząd dochodziły odgłosy walki.

Wobec braku wiadomości o zrzutach, dowódca grupy AK porucznik Paweł Raszyk „Wicher”, postanowił przystąpić do działań zaczepnych – „nękania” przebywających na terenie Stopnicy i okolicy kilkunastoosobowych grup Niemców. Urządzano na zmianę wypady i zasadzki, prowadząc jednocześnie rozpoznanie ruchów Niemców w terenie. Kolejno, plutony w liczbie 25 – 30 żołnierzy wychodziły w teren na dwa, trzy dni, na samodzielne działania. Tylko w czerwcu 1944 roku było ich ponad dziesięć.

Prowadzone przez partyzantów „Wichra” z coraz większą częstotliwością działania dywersyjne zwróciły uwagę żandarmerii niemieckiej, która „troszczyła” się o bezpieczeństwo przebywających Niemców na terenie Stopnicy. Zabicie i ranienie oraz rozbrojenie w zasadzkach kilkunastu Niemców cywilnych i mundurowych, rekwizycje żywności w majątkach niemieckich i magazynach żywności spowodowały, iż wywiad policji niemieckiej prowadził rozpoznanie działalności dywersyjnej grupy „Wichra”.

Ponadto grupa ta przeprowadziła szereg akcji w obronie bezbronnej ludności, przed szerzącymi się pod przykrywką „partyzantki” rabunkami i gwałtami. W akcjach tych zlikwidowano dwóch konfidentów, a chłostą ukarano złodziei i osoby wysługujące się okupantowi.

Należy podkreślić, iż Gmina Stopnica za nieugiętą postawę i walkę z okupantem hitlerowskim w 1985 roku otrzymała Krzyż Grunwaldu III klasy. To uhonorowanie miasta i gminy stanowi dumę jej mieszkańców, bowiem doceniono wkład czynu żołnierskiego i patriotyzm w tych nierównych zmaganiach. Wielu z nich oddało życie w walce o niepodległość. W zintegrowaniu społeczności w walce z okupantem hitlerowskim miał w dużej mierze ówczesny Komendant Podobwodu Stopnica – „Storczyk” porucznik Walter Władysław Brzeżek „Góral”, „Orlicz” oraz pełniący od 1943 roku funkcję Komendanta Podobwodu i dowódcy grupy partyzanckiej w tym terenie porucznik Paweł Raszyk „Wicher”.

W połowie lipca 1944 roku, nocnym marszem ze Skrobaczowa grupa „Wichra” udała się na południowy zachód od Solca na nowe miejsce zakwaterowania w zabudowaniach na skraju lasu w pobliżu wsi Zagajów.

Wieczorem chmury się rozeszły i na niebie ukazał się księżyc i jak olbrzymia latarnia oświetlał im drogę. Było to dla nich wielką ulgą, ale i znacznym niebezpieczeństwem… Lżej było iść naprzód, bo dobrze widzieli teren, ale łatwiej mogli być dostrzeżeni.

Przy bladym, upiornym świetle księżyca dziwnie ponuro i majestatycznie wyglądała okolica. Cisza wielka panowała wokoło. Od czasu do czasu przerywało ją cmokanie i chlupot opadających warstw błota lub bulgotanie wydzielających się z podmokłych łąk oparów…

Maszerujący stracili rachubę czasu. Myśli zamierały im w mózgu. Mięśnie drętwiały i wykonywały automatycznie swe czynności.

Księżyc coraz bardziej się zniżał. Podniosły się gęste mgły. A wschodzące słońce strzeliło w górę fontanną purpurowych promieni. Ozłociło szeroko widnokrąg w krwisty szkarłat. Wzeszło cicho… uroczyście… Rozbłysło diamentami w kroplach rosy. Szło zwycięsko, niosąc życie i radość… Tylko tu było zbędne i nie wzbudzało radości, bo ani ptak, ani zwierz, ani człowiek nie czekali na nie. W tym kraju śmierci i codziennych lęków adekwatne było tylko światło księżyca… martwe, zimne, blade…

Przybyli na miejsce. Stan grupy stałej obejmował około 80 żołnierzy – 3 plutony (9 drużyn) plus jeden pluton szkoleniowy w liczbie 30 partyzantów oraz 16- osobowa drużyna „Orlików” skierowana tu z Buska, powiększała grupę do 130 ludzi.

Kiedy dotarli do wyznaczonego lasu, w obrębie wsi Chinków, Wełnin, Rzegocin – świtało, była to godzina najgłębszego snu. Paweł Raszyk „Wicher” stwierdził, iż niebo po stronie Wielkiej Niedźwiedzicy wygasło. Nie dochodziły żadne pomruki motorów i kiedy zatrzymali konne wozy na skraju zagajnika i oddalił się od nich, by wyszukać miejsce na obozowisko, znalazł się w środku olbrzymiej ciszy, w mętnej znieruchomiałej aurze przedświtu.

Odetchnął kilka razy tą ciszą, poczuł, jak nią nasiąka, jak stygnie i zaczęło go ogarniać uczucie drętwoty i znużenia. Po chwili odkrył, iż mrok nocny jest już trochę rozrzedzony, nisko na polu bieleją rozwłóczone mgły, a horyzont na wschodzie prześwituje płowym rozblaskiem. Ciemność jakby się zmaterializowała w drzewa, które odcinały się wyraźnie od szarzejącej pomroki.

„Wicher” ruszył, niedaleko znalazł osłoniętą świerkami polanę. Kiedy wynurzył się znów spomiędzy jałowców zobaczył wschodzące słońce; czerwona kula odstawała właśnie od horyzontu. Dookoła jeszcze szarawy cień chmurzył się nad ziemią. Ale niebo na zachodzie prawie do zenitu pokryte było lekko zaróżowioną łuską, na wschodzie zaś w sinawym otoku nabrzmiewała czerwień ostro zarysowanego słońca.

Wybrana polana, wśród starego mieszanego lasu była dobra na schronienie. Las zajmował ponad dwieście hektarów powierzchni, na mapie miał kształt zbliżony do elipsy, nie był więc łatwy do zajęcia. W stronie południowej tylko trzy kilometry zagajników dzieliło go od lasów badrzychowskich.

Gdyby jednak zostali tutaj otoczeni, mogliby się długo bronić. „Wicher” liczył na to, iż Niemcy nie mają dość siły, żeby otoczyć las natychmiast. Otrzymali też prawdopodobnie niezwykłe wiadomości o liczbie i uzbrojeniu partyzantów. To powinno ich zatrzymać na dłużej. Kiedy jednak rozpatrzą się w sytuacji, nastąpi obława. Wiadomo było prawie na pewno, iż nastąpi.

„Wicher” wzmocnił sieć alarmującą, zorganizował sztafetę łączników pomiędzy wsiami i najkrótszej drodze do lasu.

Cały oddział jako kompania został podzielony na trzy plutony, każdy pluton składał się z trzech drużyn. Brak było podoficerów; drużynami dowodzili żołnierze, którzy mieli za sobą front w kampanii wrześniowej.

Pierwszy dzień w lesie mijał na zorganizowaniu plutonów, ćwiczeniach, naprawie broni. Pokładli mauzery na kolanach, ostrożnie szczęknęli zamkami, zabezpieczyli, tylko „Wicher” był bez karabinu; ale kiedy marynarka rozchyliła mu się na brzuchu, można było dostrzec kolbę pistoletu zatkniętego za pasek.

Wieczorem lunął deszcz, ciepły lipcowy. Po deszczu las znowu przeświecał błękitnym niebem, oddychał czystym powietrzem, mchy i drzewa parowały wilgocią, z igieł sosnowych lekki wiatr otrząsał grube krople. Zapach igliwia nasycał powietrze, stawało się chłodno ku wieczorowi, ptaki ćwierkały i łopotały skrzydłami w koronach drzew.

W niedzielę 16 lipca przed wieczorem przygotowywano się do wymarszu na nowe miejsce zakwaterowania. Porucznik „Wicher”, na punkcie obserwacyjnym, uchwycił raptem ciszę, która rozbrzmiała tak czysto, jakby przed chwilą dopiero zgasło echo detonacji. Cisza przenikała wszystko.

Nagle cisza ta zaczęła delikatnie pulsować. Trwała chwilę, zanim w świadomości „Wichra” wykrystalizowała się praca rozpędzonych silników. Spojrzał w niebo. Ale pomruk szedł po ziemi; falami, jak nadciągający przypływ, zbliżał się od strony wschodniej. Niedaleko za wsią przebiegała widocznie szosa. Zasłaniały ją zabudowania; z lewej zaś i prawej strony wzrok utykał w rozzielenionych fałdach terenu. Można ją było jednak ogarnąć słuchem; szeroko rozciągnięta kolumna, na dystansie kilkuset metrów, mijała teraz wieś; motory jednostajnie zawodziły. Ale żadna emocja nie miała do niego przystępu. Powodowała nim jedynie czujność zmysłów, taką, jaką posiada tropiący zwierz, ciężar ręki wiszącej na pasie, pistolet przyciśnięty kolbą do żeber i lekkie mimo zmęczenia napięcie mięśni gotowych sprężyć się do skoku. Warkot maszyn przycichł, zatarł się warkot silników, szum odpływał i gubił się w oddaleniu.

Wtem, za strzechami wioski i granatową ścianą lasu, kompania żandarmerii niemieckiej w sile około 60 – 70 ludzi podchodziła tyralierą próbując zaatakować i otoczyć grupę „Wichra”. Zaskoczenie było pełne.

Teren otwarty nie pozwalał rozwinąć się całej kompanii „Wichra”, ani do natarcia, jak również obrony. Nie było na to czasu ani możliwości.

Niemcy ukryci za drzewami i poszyciem leśnym zaatakowali ogniem ciągłym i obrzucili partyzantów granatami.

W zaistniałej sytuacji porucznik „Wicher” wydał rozkaz podporucznikowi „Florkowi”, dowódcy plutonu wartowniczego wzmocnionego drużyną „Orlików”, zajęcie pozycji ogniowych na skraju zabudowań pobliskiej wsi i grobli stawu. Prowadzono działania osłonowe jednym plutonem i czterema karabinami maszynowymi. Wybuchła gwałtowna, gęsta strzelanina z obu stron. Wyrzucane przez żandarmów i naszych żołnierzy granaty zwielokrotniało echo, co stwarzało wrażenie wielkiej bitwy. Walka trwała około jednej godziny. Pozostałe dwa plutony wraz z taborami – 10 wozów, wycofały się w kierunku Solca – Zdroju. Na skraju pobliskiego lasu oddalonego około jednego kilometra porucznik „Wicher” zorganizował obronę, dokąd wycofała się grupa osłonowa Oddziału. Niemcy tego dnia nie podjęli już dalszych działań, bowiem zbliżał się zmierzch.

W czasie tej walki zginął kapral Józef Kuc „Jaskółka” z drużyny „Orlików”, a czterech żołnierzy rannych ewakuowano z pola walki.

Idź do oryginalnego materiału