Na terenie Obwodu Opatów zdarzały się wypadki, iż żołnierze Armii Krajowej byli wywoływani wieczorem z domu przez osoby przedstawiające się domownikom za ich kolegów. Następnie ślad po nich ginął.
Była połowa lutego 1944 roku. Oddział AK „Barwy Białe”, dowodzony przez Stanisława Pietrzykowskiego „Topora”, operujący na terenie gmin Baćkowice i Łagów, otrzymał rozkaz z Komendy Obwodu o natychmiastową dyslokację na teren podobwodu Ćmielów i dołączenia do oddziału „Nurta”. Po zarekwirowaniu kilku sań parokonnych wyruszyli wieczorem w drogę. Po przekroczeniu szosy Opatów – Ostrowiec, gdy znajdowali się między Kornacicami a Trębanowem, żołnierze 1. drużyny, będącej szpicą oddziału, ujrzeli jadące naprzeciw sanie. Gdy sanie zbliżyły się na około dwadzieścia metrów, dowódca drużyny kapral „Leń” wezwał jadących, żeby się zatrzymali. Wtedy z sań tych zeskoczyło kilka osób, strzelając z pepeszy i pistoletów, otoczyli kaprala, wciągnęli do swoich sań i galopem odjechali. Wszystko trwało kilka minut, niepostrzeżenie dla znajdujących się o kilkaset metrów żołnierzy oddziału.
Oddział AK natychmiast rozwinął się w tyralierę. Uciekający z porwanym dowódcą drużyny niedługo skryli się za nierównościami terenu. Natomiast w porzuconych saniach przez uciekających ktoś krzyczał: nie strzelać, tu AK! Kiedy tam podbiegli, przy prawej płozie, na dnie sań, leżał młody chłopak i on to właśnie krzyczał. Obok niego leżał dwie „kukły” – dwaj związani ludzie z workami na głowie i tułowiu. Po zdjęciu z nich worków i rozwiązaniu, okazało się, iż są to żołnierze AK z oddziału „Nurta – bracia Jabłońscy, o pseudonimach „Rom” i „Olszyna”, z placówki w Sadowiu. Wyjaśnili, iż przed tygodniem zostali porwani z rodzinnego domu. Uprowadzeni przez Oddział Armii Ludowej AL – „Brzozy” , wożeni od kilku dni z oddziałem, z miejsca na miejsce, na każdym postoju są przesłuchiwani. Na pytanie, gdzie reszta oddziału „Brzozy”, nie umieli odpowiedzieć.
Zapytany o to młody chłopak, który z sań wzywał pomocy, opowiedział, iż słyszał rozmowę aelowców jadących saniami: po porwaniu kaprala „Lenia”, z którym mieli jakieś osobiste porachunki, mieli pojechać do pobliskich tak zwanych Dołów Drzękowickich i tam wszystkich trzech akowców rozstrzelać.
Po starciu z aelowcami, partyzanci AK zwolnili zarekwirowane podwody i ruszyli w dalszą drogę pieszo. Noc była jasna. Księżyc w pełni to się chował za obłoki, to wypływał na otwartą przestrzeń nieba. Wiatr był nieregularny. Ciągle zmieniał kierunek. Czasem przybierał na sile i unosił w górę całe chmury śniegu i potem umykał gdzieś w dal i śnieg otulał pola miękkim, lśniącym, puszystym welonem.
Wreszcie znaleźli się w lesie, który tworzył na śnieżnej bieli pól podłużną, ciemną wyspę, pływającą w morzu księżycowych promieni. Przemierzyli go na drugą stronę i zatrzymali się w gęstych zaroślach krzaków.
Długo stali w miejscu i uważnie badali teren. Nie dostrzegli nic podejrzanego. Dowódca oddziału Stanisław Pietrzykowski „Topór” stanowczym krokiem wziął kurs, żeby podążać gwałtownie naprzód. Oddział ruszył za nim. Partyzanci zaciskają w zmarzniętych rękach nabitą broń. Podążają pomiędzy gęstymi krzakami. W pewnej chwili „Topór” zatrzymał się, zdawało mu się, iż w krzakach coś się poruszyło, ale nie był tego pewien.
Nagle padło kilka strzałów i z krzaków wybiegli jacyś ludzie z pepeszami gotowymi do strzału i odcięli im drogę.
– Stój, kto idzie! Ręce do góry!
Rozbrzmiał głos wśród leśnej ciszy. Rzucili się gwałtownie w tył. Na otwartej przestrzeni duktu mogli łatwo być wszyscy wystrzelani. Oddział rozsypał się na boki. „Topór” wystrzelił z MP – 40 serię w górę. Kilkanaście minut trwała cisza.
Po chwili z tamtej strony padło pytanie.
– „Kto wy jesteście”?
– My AK – Oddział „Topora”.
– My Armia Ludowa, Oddział „Brzozy”- dowodzi „Marian”. – Przechodźcie, droga wolna!
Poszli brzegiem lasu na południe. „Topór” poprowadził oddział jakimś wąwozem. Mróz coraz bardziej doskwierał, mięśnie drętwiały i automatycznie wykonywały swe czynności.
Dotarli do jakiejś opuszczonej gajówki. Rozlokowali się w niej, aby zaczekać na wschód słońca. W chacie zalegał zielony półmrok. W powietrzu unosiła się ostra woń wilgoci i stęchlizny. „Sroka” i „Kmieć” znaleźli trochę zdatnego drzewa do rozpalenia pod kuchnią, bo wszystko wokoło było przesiąknięte wilgocią i zmarznięte. Z trudnością rozpalili ogień, wszyscy ogrzewali się przy piecu i suszyli wilgotną odzież. Opatrzyli nogi. Zawinęli je w osuszone onuce i umocowali dobrze nogi w butach.
Wreszcie brzeg horyzontu lekko się zarumienił. Potem w prawo i w lewo popłynęła bladozłota smuga – u góry prawie żółta – wcinając się coraz głębiej w szare jeszcze tło nieba. Rozpływała się coraz szerzej, coraz wyżej, aż zalała ćwierć nieba i zaczęła z dołu płonąć. Wówczas różowiły się wysoko chmury. Horyzont zaczął się oddalać i rąbek słońca ukazał się niespodzianie i powoli rósł, dopóki nie zjawiła się czerwona, duża tarcza słoneczna. Wstawał mroźny lutowy poranek.
„Topór” się uśmiechnął. Po chwili cicho powiedział:
– Przecież to cud! I my to widzimy. Czy zobaczy kiedykolwiek takie słońce, ktoś, kto nie jest w partyzantce? Oglądając zapominasz, iż żyjesz.
Znów ruszyli w drogę, odczuwając duże zmęczenie. „Grom” nie czuł bólu w stopach, tylko straszliwy ciężar nóg. Po godzinie byli na miejscu w leśniczówce.
O leśniczym wśród partyzantów dużo się mówiło. Niemców nie nienawidził, ale gardził nimi. Inaczej ich nie nazywał jak „gady”. Opowiadał o nim wiele Pietrzykowski „Topór”, który bardzo go lubił i szanował. Mówił, iż gdyby w czasie wojny polski wywiad posiadał takich stu agentów, jak leśniczy, to nie istniałaby dla nas żadna tajemnica.
Leśniczówka była na peryferiach Trębanowa. Weszli na dziedziniec, a następnie z sieni do wielkiej, niskiej izby. Zobaczyli stojącego pośrodku mężczyznę, lat około czterdziestu. Był w spodniach, a na białą koszulę miał założony myśliwski surdut.
Leśniczy żwawo i lekko podszedł do „Topora”. Położył mu dłoń na ramieniu i rzekł:
– To ty żyjesz! Szczęściarz jesteś! Ale uważaj, żeby nie capnęły cię „gady”. Szkoda by było. „Topór” serdecznie się roześmiał widząc jego troskę o niego i odparł:
– Bądź pewny – żywego mnie nie capną.
W leśniczówce, w której się rozlokowali, rozpoczął się ożywiony ruch. Rozpalono ogień w piecu. Gotowano wodę. Po godzinie wszyscy doprowadzili się do porządku. Ubrania były wyczyszczone ze śniegu i rozwieszone do suszenia przy piecu.
Podano śniadanie. Wypili po kielichu dobrej jarzębinowej nalewki i zabrali się do jedzenia. Gdy skończyli śniadanie, zaczęli opowiadać o spotkaniu z oddziałem aelowców. Opowiadali obszernie. W izbie robiło się coraz weselej. Tylko „Topór” słuchał poważnie, w milczeniu. Zastępca „Topora”, odezwał się uroczyście:
– No, „synki”, podziękujcie Staszkowi „Toporowi”, iż was odbił peperowcom, bo może żadnego z was nie oglądalibyśmy!
Rano podchorąży Grzegorz Lipiński „Gryf” zameldował dowódcy oddziału, iż na miejscu nocnego spotkania z oddziałem AL zgubił magazynek do schmeissera i prosi, aby mógł tam pojechać go odszukać. Uzyskał zgodę i wraz z trzyosobowym patrolem pojechali tam saniami.
Wyjeżdżony trakt lśnił niebieskawo w promieniach popołudniowego słońca. Wiatr hulał po polach, bawiąc się lotną kurzawą śniegu. Tam, gdzie po ostatniej odwilży śnieg stężał w lodową skorupę, migotały tęczowe skry. Mróz był silny. Gdy po odnalezieniu magazynka wracali, zrobiło się już ciemno. Wiał mroźny wschodni wiatr. Niebo było gęsto usiane gwiazdami. Oczy odróżniały w ciemności dwa tła: czarne tło nieba, z rozrzuconymi po nim skrami gwiazd i białe tło śniegu, usiane gdzieniegdzie czarnymi konturami drzew i krzaków. Jechali wolno, konie biegły nieśpieszne swobodnym truchtem. Aż do samych Wojciechowic wszystko układało się jak najlepiej. Księżyc i gwiazdy jasno przyświecały. Konie biegły żwawym truchtem, podróżni, ściskając się na małej przestrzeni, nawzajem ciepło sobie przekazywali. Czasem tylko ktoś poruszył się, szczelniej kapotą otulił i przez zęby mruknął: – Ależ psie… diabelskie… siarczyste mrozisko! Wszyscy od czasu do czasu pociągali z oplatanej i pękatej butelki. „Humory” były wyśmienite. Opowiadano anegdotki, wybuchano śmiechem. Rej wodził młodzieniec z wąsami, których końce posiadały piękny kształt „mysich ogonków”. Wyjeżdżając zza zakrętu zobaczyli jadącą w ich kierunku bryczkę, a niej cztery cywilne osoby mające nogi przykryte kocami. Zauważyli jadący saniami patrol partyzantów. Gdy bryczka jadąca skrajem zasypanej śniegiem drogi zrównała się z saniami, zatrzymali się. Wówczas zapadła dziwna, niepokojąca cisza. Jadący bryczką wyciągnęli broń i otworzyli ogień z pepeszki i pistoletów do patrolu. Na szczęście partyzanci patrolu zdążyli zeskoczyć z sań, i mając broń w pogotowiu odpowiedzieli ogniem zabijając wszystkich napastników. Okazało się, iż bryczką jechali żołnierze AL. Z oddziału „Brzozy” pod dowództwem jego brata, Mariana Byka.
Z raportem „Topora” o zdarzeniu z aelowcami Janek Górski „Rzędzian” zameldował się u porucznika „Nurta”, który kwaterował około trzech kilometrów od miejsca postoju oddziału. Po wręczeniu „Nurtowi” raportu i złożeniu relacji ustnej, powrót „Rzędziana”, odbył się w asyście drużyny, którą dowodził podchorąży „Sylwester. „Nurt” uzasadnił asystę możliwością napadu bojówki AL na „Rzędziana”. Bowiem Polska Partia Robotnicza (PPR), w związku ze zbliżającym się frontem ze wschodu, skoncentrowała na tym terenie bojówki AL, z zamiarem likwidowania żołnierzy Armii Krajowej.
Po kilkunastu dniach, poinformowano oddziały AK Obwodu, iż zostały przeprowadzone rozmowy Komendy Obwodu AK z przedstawicielami PPR. Rezultatem rozmów było zobowiązanie PPR nie podejmowania żadnych akcji bojowych wobec AK. Zobowiązanie tego nigdy nie dotrzymano.
Urodził się na początku dwudziestego stulecia w miejscowości Ciecierze koło Chmielnika. Był jeszcze bardzo małym chłopcem, kiedy zmarł mu ojciec. Matka, młoda kobieta, wyszła ponownie za mąż, a syna oddała swojemu ojcu w Ciecierzach. Dziadek zajął się wnukiem, jak swoim synem. Posłał go do szkoły powszechnej w Chmielniku.
Ponieważ dziadek Kazika miał trudności z chodzeniem, nogi odmawiały mu posłuszeństwa, poprosił sąsiada Wawrzyńca, o zaprowadzenie wnuczka 1 września pierwszy raz do szkoły do Chmielnika.
Tego dnia Kazik obudził się wcześnie rano, drżąc z zimna. Żeby zdążyć do szkoły na godzinę ósmą mieli z domu z panem Wawrzyńcem wyjść o siódmej.
Wyruszyli, cicho posuwali się naprzód. Zbliżyli się do lasu. Szli z początku ścieżką. Wychodząc z lasu, który dopiero minęli, Wawrzyniec wskazał Kazikowi palcem drogę.
– Ta droga prowadzi do Chmielnika.
– A ile kilometrów jest stąd do mojej szkoły? – zapytał Kazik.
– Nie wiem… Nie liczyłem… A ludzie mówią różnie…
Wyszli na trakt i przyśpieszonym krokiem skierowali się na północ po mało wyjeżdżonej drodze.
Słońce wznosiło się coraz wyżej ponad ziemię. Wesołe, roześmiane, umyte rosą poranka, otoczone aureolą promieni. Zapaliło niebo na wschodzie. Przeszli przez most przerzucony przez jakiś strumień. Potem wdarli się na strome wzgórze.
Wawrzyniec stanął i wskazał ręką gdzieś w dół:
– Tam – odezwał się – gdzie widoczne dachy domów i wieża kościelna… Miasteczko Chmielnik i twoja szkoła…
– Tu – wyrzucił rękę przed siebie – droga do Chmielnika… Ja stąd wracam! To już niedaleko, dołącz do grupy dzieci podążających do szkoły. To powiedziawszy, zrobił w tył zwrot i zniknął z pola widzenia.
Kazik przez pewien czas stał nieruchomo w miejscu. Patrzył w kierunku miasteczka. Od dachów zabudowań odbijały się złociste promienie słońca, jak oczy zaczajonego w gęstwinie zwierza mrużyły się w oddali i lśniły szkarłatną barwą. Kazik wyjął z kieszeni kromkę suchego chleba. Idąc, powoli jadł swoje pierwsze śniadanie.
Tą trasę, do szkoły i z powrotem do domu, Kazik przez siedem lat przemierzał pieszo codziennie; było to łącznie około dziewięciu kilometrów. W domu, przy karbidowej lub naftowej lampie odrabiał lekcje. Pomagał rodzicom w gospodarstwie.
W szkole był bardzo dobrym uczniem; mając czternaście lat ukończył siódmą klasę z wyróżnieniem. Jak na swój wiek był samodzielnym, odważnym i bystrym chłopcem. Uznał, iż nie może dalej być na utrzymaniu dziadka i będąc małoletnim, postanowił wstąpić do wojska. Dalsze swoje losy jak pokaże czas zwiąże z wojskiem.
W wojsku skończył szkołę podoficerską i pozostał żołnierzem zawodowym. Gdy dosłużył się stopnia sierżanta, był już żonaty z panią Jadwigą, miał dwoje dzieci. Po śmierci Marszałka Piłsudskiego bez podania przyczyny został zwolniony z wojska i przeniesiony do rezerwy. Wrócił w rodzinne strony i z rodziną osiedlił się w Chmielniku. Zamieszkał przy ulicy Polnej. Podejmuje pracę w urzędzie miasta, a później, jako dozorca w rzeźni miejskiej. Żyło im się skromnie.
Sierżant Wojska Polskiego Kazimierz Muszyński stał się w środowisku chmielniczan postacią znaną i szanowaną. Nawiązał wiele prawdziwych przyjaźni nie tylko w Chmielniku, ale także w okolicznych miejscowościach.
W 1939 roku ponownie zostaje powołany do wojska. Zostawia w Chmielniku żonę, trzynastoletniego syna Edzia i dziewięcioletnią córkę Krysię.
Po napaści Niemiec na Polskę, już od 1 września walczy w szeregach Armii „Kraków”, która szlakiem nadwiślańskim, lewym brzegiem Wisły, w ciągłej walce wycofuje się na wschód. Zdziesiątkowana Armia po wielu bitwach i potyczkach przedostaje się przez mosty na Wiśle w Szczucinie i Osieku na prawy brzeg rzeki. Ciągłe wycofywanie osłabia fizycznie i psychicznie żołnierzy. Pod koniec września następuje tragiczny koniec kilkunastoosobowego oddziału sierżanta Muszyńskiego. Otoczony przez sowiecką kompanię Armii Radzieckiej, zostaje zabrany bez walki do niewoli.
Osadzony wraz z kilkudziesięcioma żołnierzami w baraku myśli tylko o jednym – o ucieczce. gwałtownie zorientował się, iż pilnuje ich tylko jeden żołnierz i iż jest szansa.
Dogadał się z dwoma żołnierzami, podobnie myślącymi. W dniu ucieczki odciągnęli jedno skrzydło bramy i przez powstały otwór przecisnęli się: najpierw sierżant Muszyński, a za nim dwaj pozostali żołnierze. Muszyński zaryzykował i śpiącemu wartownikowi sowieckiemu wyjął zamek z karabinu i zabrał go ze sobą.
Po wyjściu poza teren obozu, oddalali się od miejsca osadzenia biegnąc. Po około dwugodzinnym biegu bez odpoczynku zatrzymali się w napotkanym lesie. Chcieli trochę odpocząć i podjąć decyzje, co dalej? Zdecydowali, iż dalszą ucieczkę będą kontynuować pojedynczo.
I w tym miejscu rozeszły się drogi odważnych uciekinierów. Sierżant Muszyński decyduje się maszerować tylko w nocy, omijając ukraińskie wioski. Obawiał się, iż na pomoc Ukraińców nie może liczyć.
Noc była cicha i ciepła. Las stał czarny, zadumany.
Kazik Muszyński leżał na wznak na ziemi patrząc w czarne tło nieba, usypane jak łąka kwiatami, mnóstwem gwiazd, które filuternie zmieniały kolory, grając tęczami drogich kamieni. Z pobliskiej wsi dochodziła smętna melodia, śpiewana przez mężczyzn, prawdopodobnie przez krasnoarmiejców. Melodia płynęła w powietrzu zwartą, silną falą – powolna, uroczysta. Wzruszała niezwykle i – zdawało się – oddech w piersi tamowała.
Muszyński leżał zasłuchany w pieśni. Zapomniał, gdzie jest i dokąd dąży. Przed oczami przesuwały mu się obrazy żony Jadzi, syna Edzia i ukochanej córeczki Krysi.
Pieśń się skończyła. Zrobiło się cicho i tęskno. Tylko noc obojętnie patrzyła czarnymi oczami… Kazik myślał w tej chwili o ludziach, którzy śpiewali piosenkę. Wiedział, iż to bolszewickie wojsko – jego wrogowie.
„Wśród nich mogą być dobrzy ludzie, a muszą mnie ścigać, strzelać do mnie i do innych Polaków, bo my – wrogowie. A kto nas wrogami zrobił? Może wspólny nasz wróg?”
Wstał, powolnie bez szmeru, jak widmo, ruszył naprzód… przez pnie, krzaki, stosy chrustu, rowy, doły, strumienie, rzeki… Był cały skupiony we wzroku, słuchu, choćby – węchu, bo w nocy instynkt samozachowawczy niezwykle wysubtelnia zmysły. Noc, matka biedaków i zbiegów, była potężnym jego sprzymierzeńcem.
Gdy człowiek idzie przez dłuższy czas naprzód w zupełnej ciemności, zaczyna go ogarniać senny bezwład i musi wstrząsami woli budzić swą uwagę. Można, idąc długo w ciemności, widzieć sporo ciekawych rzeczy, wysnuć wiele oryginalnych myśli, prowadzić rozmowy z wyimaginowanymi osobami i zatracać pojęcie czasu. Mózg kołysany miarowo, monotonnie, marzy samodzielnie – poza naszą kontrolą, a ciało podświadomie kieruje celowością ruchów.
Trzeciej kolejnej nocy dotarł do rzeki o wartkim nurcie. Poczekał do świtu i idąc prawym jej brzegiem dotarł do przycumowanej łódki. Nie miał możliwości, by otworzyć solidną kłódkę zamykającą łańcuch okalający grubą olchę.
Poszedł w górę. Z wysiłkiem, krok za krokiem, wdzierał się po śliskiej pochyłości brzegu. Zrobiło się trochę widniej. Gdzieniegdzie spośród chmur wyzierały blednące już gwiazdy. Z bliskiej odległości można było już odróżnić jaśniejsze kontury.
Z prawej strony, tuż przy drodze wyłonił się z ciemności, wśród owocowych drzew, mały drewniany budynek. Kazik stanął. Zanim zdecydował się zapukać do drzwi, długo z ukrycia obserwował wszystko. Po czym ruszył zachowując ostrożność, wydeptaną ścieżką, która prowadziła do wolno stojącej samotnej chaty. Prawdziwej chaty za wsią. Zbliżył się do budynku. Jedno okno było niezbyt szczelnie osłonięte firanką. Cicho zbliżył się do okna, chcąc zajrzeć przez szparę do środka. Wyczuł czyjąś obecność. W izbie zobaczył starego mężczyznę, który rozpalał ogień pod kuchnią.
Nacisnął delikatnie klamkę. Drzwi otworzyły się i Kazik znalazł się izbie. Starszy siwy człowiek o imieniu Igor, nie był zdziwiony na widok stojącego u progu żołnierza.
Widząc wynędzniałego Muszyńskiego, zaprosił go do stołu częstując chlebem i kozim mlekiem. Kazik przyznał się staruszkowi, iż jest uciekinierem z jenieckiego obozu, iż od czterech dni żywił się tylko tym, co napotkał na polach. Była to rzepa, brukiew i pastewna marchew. Staruszek wymienił Kazika mundur na starą cywilną kurtkę, spodni staruszek nie posiadał.
Dzień spędził w chacie u Igora. Chciało mu się bardzo spać. Na poddaszu chaty, na sianie położył się i momentalnie zasnął. Spał do zmroku.
Po skromnej kolacji, wyszli z Igorem na trakt. W lesie było już ciemno, a na drodze i w polu dopiero zaczynał się zmierzch. Zeszli w dół po szerokiej, krętej pochyłości, porosłej młodymi jodłami … Powoli posuwali się naprzód, chwytając uchem każdy szmer. Igor badał uważnie wszystko dookoła. Za każdym krzakiem mogła być zasadzka, na każdym kroku czaiło się niebezpieczeństwo, w każdej chwili mogły nastąpić strzały.
Przed nim znajdowała się szeroka, otwarta przestrzeń, stanowiąca pas graniczny, a za nim było widać czarną ścianę lasu… po polskiej stronie.
Prawie godzinę zużyli na przebycie trzech kilometrów. Długo odpoczywali pod starą jodłą na skraju wąwozu, słuchając pluskania wody w dole, gdzie w kapryśnych meandrach pędził wąski, głęboki strumień. Z tyłu, z ciemności rozlegały się krzyki i strzały czerwonoarmistów , którzy polowali na polskich uciekinierów, zdążających do rodzinnych domów.
Dotarli wreszcie do ukrytej łódki. U nóg ich pluskała woda
o podmyte brzegi rzeki. Wieczór był ciemny. Zza lasu, jak złodziej zza płotu, wyjrzał jednym okiem księżyc… Usiadł na czubku wysmukłej topoli. Obejrzał się dookoła… Nagle wzrok jego padł na granicę. Zobaczył widocznie coś, co go przeraziło. Chciał się schować, ale było za późno. Więc odepchnął się rozpaczliwie od wierzchołka topoli, zanurzył w jesiennych obłokach i popłynął w górę. Tam schował się za dużą chmurą…
Na brzegu rzeki oczekiwało na nich jeszcze dwóch młodych ludzi, którzy przygotowywali przeprawę. Wszyscy rozmawiali szeptem, chociaż głosy ich nie mogły być słyszane na przeciwległym brzegu. Zagłuszał je szmer wody i unosił wiatr w nieznane. Jeden z mężczyzn obecnych na brzegu trzymał łódkę, drugi zaś wylewał z niej wodę.
– Ci -szej tam… – syczał ktoś z brzegu.
Igor zwrócił się do Muszyńskiego:
– Nie radzę dziś płynąć… Tu niewygodnie… Lepiej w dole rzeki… Mogli nas Niemcy usłyszeć. Jutro w dzień rozpoznamy miejsce, a wieczorem popłyniemy.
Muszyńskiemu zdawało się, iż Igor jest przestraszony. „Pewnie boi się Niemców”.
– Dlaczego wcześniej nie mówił pan, iż tu niedobre miejsce? – zwrócił się do Igora.
– Jaź nic… Ja tylko dlatego, iż na tamtym brzegu może na nas czekać żandarmeria niemiecka. – Tam przecież wszystko słychać.
– Płyniemy teraz! Zadecydował Muszyński. – Nie chcę dłużej czekać. Ja siadam na dziób, a ty Igor do wiosła i prowadź łódkę.
Kazik wszedł do łódki zajmując miejsce na przodzie, a Igor, coś mrucząc niewyraźnie, widocznie niezadowolony, umieścił się z tyłu i ujął wiosło.
Łódkę odepchnięto od brzegu. Zanurzyła się od razu w mroku nocy. Muszyński klęczał, przyciskając kolana do wilgotnych desek łódki. Patrzył w ciemność starając się dostrzec przeciwległy brzeg. Łódka chwiała się na fali, powoli na ukos przecinając rzekę.. Dookoła panowała cisza… Popłynęli dość prędko z prądem. Potem znów w poprzek rzeki. Dotarli do lewego brzegu Bugu. Przez pewien czas siedzieli cicho w łódce, a potem Muszyński wyszedł na brzeg. Igor pożegnał Muszyńskiego ł słowami:
– Z Bogiem synu, wracaj do rodziny…!
W ten sposób sierżant Kazimierz Muszyński świadomie zamienił okupację sowiecką na okupację niemiecką.
Poczuł się tu pewniej. Nie przypuszczał jednak, iż lewobrzeżne ziemie Bugu, są tak obsadzone wojskami niemieckimi.
Pierwszy napotkany patrol żandarmerii polowej, przed którym nie miał ucieczki, zgarnął półcywila Muszyńskiego. Nie pomogły tłumaczenia. Wraz z wieloma żołnierzami Wojska Polskiego i tak jak on półcywilami został doprowadzony pod silną eskortą do najbliższego miasteczka. Osadzono ich w budynku szkolnym silnie strzeżonym przez niemiecką żandarmerię i SS. Siedząc za murami niewoli był bliski załamania. Szczęście, które mu dopisywało do tej pory, prysło, jak bańka mydlana. Co będzie dalej?
Miejscowa ludność przychodziła do ogrodzenia i nawoływała po imieniu i nazwisku szukając swoich krewnych, o których wcześniej wiedzieli, iż zostali wzięci do niewoli. W pewnej chwili sierżant Muszyński usłyszał, iż padło nazwisko jego kolegi. Podszedł do ogrodzenia. Kolegę poszukiwała matka z córką. Podszedł do nich i powiedział, iż wywołany jest jego kolegą i poinformował, gdzie go ostatni raz widział.
Uliczki między budynkami obozu z wolna wypełniły się ludźmi. Jedni w pełnym umundurowaniu, inni jak sierżant Muszyński, na pół wojskowo, a jeszcze inni po cywilnemu. Na głównej ulicy wąskie strumyki sunących postaci łączyły się w rzekę ludzką, która z trudem przeciskała się przez ciasną gardziel wyjściowej bramy. Stukot wojskowych podkutych butów, zrazu pojedynczy, niezbyt wyraźny, z czasem nabierał rytmu, grzmiał coraz głośniej, jak tysięczny werbel.
Wśród tej rzeki ludzi błyskały chwiejne płomyki zapałek, potem słabo żarzyły się czerwone ogniki papierosów, wędrując nieraz z ręki do ręki.
Mieszkańcy obozu bezładnie kręcili się po uliczkach, zaglądali do kuchni w nadziei zdobycia kostki margaryny, bochenka chleba lub paru ziemniaków.
Muszyński nawiązał kontakt z sierżantem Władkiem Szymańskim, który przebywał w obozie od początku września. Idąc alejką w pewnym momencie Władek oznajmił:
– Ja w najbliższym czasie wieję stąd…!
Popatrzył wyczekująco na Muszyńskiego, a Kazik niezdecydowanie rozglądał się jakiś czas po ulicy, spozierał w górę, jakby stamtąd spodziewał się jakiejś wskazówki, wreszcie odpowiedział:
– Można uciekać, ale mając doświadczenie z poprzedniej ucieczki uważam, iż warto jeszcze zrobić kilka kroków rozpoznawczych, żeby się przekonać, co słychać za murami naszego odosobnienia, jakie są szanse powodzenia takiego przedsięwzięcia.
Chodźmy do sali, trzeba się naradzić – powiedział Muszyński.
– Czy mamy tu w obozie czekać spokojnie do rana czy też może jakoś działać?
– Ale jak działać?
Na to pytanie nie odpowiedzieli sobie. Usłyszeli właśnie dziwne odgłosy: jazgotliwe ujadanie psów, przytłumione przez ściany okrzyki i niemieckie przekleństwa, wreszcie od strony bramy wjazdowej kilka pojedynczych strzałów.
– Co się dzieje? – zawołał przerażony Szymański.
Siedzieli w milczeniu, wstrzymując oddechy i starając się łowić każdy dźwięk dobiegający z zewnątrz.
A tam rozlegały się nieprzytomne wrzaski, znane im przekleństwa i wymyślania po niemiecku. Psy przez cały czas ujadały z wściekłością, niewyraźnie szumiały jakieś motory. Tylko strzałów nie było już więcej słychać.
– Co za diabli? – powiedział z cicha Muszyński. – Zapal światło, Władek.
Szymański poszedł, przekręcił kontakt. Patrzyli teraz po sobie niepewnie, jakby lekko zawstydzeni swym strachem, ale nikt nie miał jeszcze odwagi poruszyć się z miejsca.
Któryś pierwszy podniósł się z miejsca i powiedział:
– Wyjrzę zobaczę, co to było. Ale Muszyński chwycił go za łokieć i posadził z powrotem na ławie.
– Zostań, ja zobaczę. Wstał i wyszedł z budynku.
Nie było go dobry kwadrans i napięcie w izbie ustąpiło ciekawości. Toteż gdy wszedł Muszyński, wszyscy patrzyli wyczekująco.
Wrócił przygnębiony. Nie kwapił się do mówienia.
– No co tam, gadaj wreszcie! – nie wytrzymał plutonowy artylerii.
Muszyński westchnął: – Przyjechało gestapo.
– Po nas? – Ze strachem zapytał plutonowy.
– Nie, chyba nie. Przecież nie mogą zabrać naraz tyle ludzi. Zresztą nie mają samochodów ciężarowych, przyjechali oplem kadetem.
– Ale co z nami? – zapytał nieśmiało plutonowy.
– Nie wiem – wyznał Muszyński. – Prawdopodobnie będą nas ewakuować do stalagów na terenie Niemiec. Rano chyba wszystko się wyjaśni. A wtedy albo pójdziemy, gdzie nam każą, albo pryśniemy po drodze. Teraz w nocy i tak nic nie wymyślimy.
Wszyscy zgodzili się z Muszyńskim i poszli do swojej izby.
Przez całą noc w obozie huczało jak w ulu. Wypadki poprzedniego dnia, wizyta gestapo podnieciły ludzi i dały powody do niekończących się rozważań, dyskusji i domysłów. Teraz wszyscy się pakowali, przeglądali skromny dobytek, żeby w odpowiedniej chwili nie dać się zaskoczyć wydarzeniom.
Muszyński właśnie kończył pakowanie, kiedy za oknem rozległy się głośne uderzenia kijem w ścianę i ktoś wołał:
– Wychodzić do kuchni po przydział prowiantu! Wychodzić po prowiant
Głos brzmiał coraz dalej, a z baraków zaczęli wysypywać się ludzie z miskami, talerzami, starymi menażkami i podążali w ciemności w stronę kuchni.
– Co im się stało, iż teraz wydają żarcie? – dziwił się jeden z drugim, zajmując miejsce w ogonku przed kuchnią.
– Czego się pytasz? Bierz, co dają i ciesz się. – Władek miał dobry humor z powodu rozdziału żywności.
Kolejka posuwała się szybko. Każdy otrzymywał bochenek chleba, kostkę margaryny i trzy łyżki cukru. Podstawiali po ten cukier czapki, brudne chusteczki, a choćby rękawice, bo nikt się nie spodziewał, iż w ogóle w obozie jest coś takiego, a cóż dopiero, iż będą im to dawać. Przywykli do lury słodzonej sacharyną.
Kucharz w milczeniu rozdawał przydział, a stojący obok tłumacz, tłusty, obleśny i znienawidzony przez wszystkich volksdeutsch Weber dogadywał:
– Tylko chowajcie to dobrze, nie zeżryjcie na raz, bo może przez tydzień nic więcej nie dostaniecie.
Czas jakoś mijał. Długa, pełna napięcia i milczącego wyczekiwania noc zbliżała się wreszcie ku końcowi.
Minęła piąta, gdy znów rozległo się wołanie na całe gardło:
– Wychodzić, wychodzić! Pakować wszystko, wychodzić na plac! Za dziesięć minut zbiórka wszystkich na placu!
Ludzie budzili się z płytkiej drzemki, otrząsali z drętwoty, patrzyli nieprzytomnie dookoła i z lękiem słuchali tych okrzyków. Czuli, iż coś się zaczyna, coś niedobrego.
W obozie razem z ludźmi ożyły także psy, które wieczorem przyjechały z gestapowcami. Strażnicy obozowi również rozsypali się wzdłuż ogrodzenia i pilnowali, żeby nikt nie uciekł.
Uformowali ich w kolumny i pod strażą zostali odprowadzeni na dworzec kolejowy, oddalony około pięciu kilometrów. Gestapowskie psy szarpały się na smyczach, miękkim, drapieżnym i nerwowym krokiem szły obok swych panów, którzy maszerowali obok kolumn jeńców.
Na dworcu oczekiwał na nich pociąg, złożony z parowozu z wagonami towarowymi i dwoma wagonami osobowymi. Wszystkich jeńców rozmieszczono w wagonach towarowych i szczelnie pozamykano. Wagony osobowe, jeden za parowozem, drugi na końcu pociągu zajęli konwojenci z SS.
Upłynęło sporo czasu i wszyscy poczęli się układać, jak kto mógł, na podłodze wagonu na lorach i ławkach. Pociąg pędził już kila godzin.
– „Znów w nieznane”…, myślał sierżant Muszyński.
Jednak, po pewnym czasie, powraca mu myśl ucieczki. Pytanie – jak?
W wagonie, w którym jechał były dwa małe okienka, ale zakratowane. Ściany i podłoga wagonu były zbyt solidne, by wyłamać je gołymi rękami.
Jechali tak przez kilka dni i nocy Przystanki tylko na posiłki i zmianę parowozu.
Na takim postoju przychodził do wagonu Niemiec, prowadząc ze sobą zaspanego i złego kucharza. Otworzyli boczne drzwi i przy pomocy dwóch spośród Polaków przynosili chleb i margarynę.
– Żryjta – mówił Niemiec – Chleba jest po jednym na ośmiu, to sami sobie podzielta.
– Jo ida, ale jeszcze przyjda.
Jedli w milczeniu, starając się nie uronić ani okrucha z mikroskopijnego przydziału. Gliniasty, pełen otrębów chleb smakował im jak najlepsze rarytasy, ale kiedy go zjedli, przez cały czas czuli w żołądkach ssącą pustkę. Oszukiwali więc głód kawą, pijąc ją aż do wzdęcia brzuchów.
Pewnego dnia Muszyński przez zakratowane okienko, zdołał przeczytać mijaną stację kolejową. Była to Włoszczowa.
– Boże – toż przecież Kielecczyzna!
Ogarnęło go tak wielkie pragnienie wolności, iż nie mógł go opanować. Wspiął się do okna i zaczął szarpać kratę. Okazało się, iż wyglądała nie do sforsowania, a jednak nie była tak mocno zamontowana. Poluzowana przy pomocy współwięźniów nareszcie puściła.
Dla sierżanta Muszyńskiego była to droga do wolności. Zaraz po północy, przy pomocy kolegów, ryzykując życiem zostaje przez okienko wypchnięty z wagonu. Na jego szczęście nasyp kolejowy był piaszczysty, ale upadek był bolesny. Leżał nieruchomo, głodny, wycieńczony, czując ból na całym ciele. Jęczał, zgrzytał zębami, zaciskał pięści. Wokoło drzemał tajemniczy, czarny, milczący las.
Wstawał mglisty, zimny poranek. Światło dzienne z trudnością przedzierało się między olbrzymimi kolumnami czarnych, ponurych, w mgłę otulonych jodeł. Sierżant Muszyński wstał i drżąc z zimna przesiąknięty wilgocią, cały obolały, wyszedł na drogę. Długo szedł po wyboistej drodze, żeby w końcu dojść do pierwszej napotkanej wsi. Zatrzymał się w pobliżu chałupy, leżącej na skraju obszernego placu. W jednym jej rogu stała osłonięta, szeregiem drzew owocowych zadbana mała chata. Tuliły się do niej jakieś komórki i chlewiki.
„Zobaczę wcześniej, czy wszystko w porządku” – powiedział do siebie, obserwując obejście zza stodoły.
Po kilkunastu minutach wyszedł zza stodoły na podwórze. Naprzeciw niego wybiegł duży, czarny pies. Ze wściekłym ujadaniem rzucił mu się do nóg.
– Azor! Azor! Chodź tu! Do nogi!
Z mieszkania wybiegł mężczyzna, odgonił od sierżanta psa i zaprosił gestem ręki. Mężczyzna wyglądał bardzo młodo. Śmiały się przy tym jego niebieskie oczy i cała twarz była pełna uśmiechu.
Weszli do mieszkania. Obszerna izba z ociosanych starannie siekierą bierwion, wyglądała schludnie i wesoło. W pobliżu wejścia stał duży kuchenny piec. Prawą stronę izby oddzielało długie przepierzenie. Podłoga była gliniana, ściany ustrojone kolorowymi wycinankami, powała ciemna, zakopcona. Wesołość gospodarza jeszcze bardziej rozjaśniała wygląd izby.
– Maryś! Mamuśku! – wołał chłopiec. – Mamy gościa! Szykować żarcie! Dużo i szybko! – Bo gość wygłodzony!
Po chwili, w kuchni pojawiła się starsza kobieta, malutka, pulchna, o takich wesołych oczach jak u syna. Obok niej przyszła młoda, może szesnastoletnia dziewczyna, bardzo podobna do brata. Zaczęły przygotowywać jedzenie.
– To będzie śniadanie, połączone z obiadem! – Pychota! – rzekł Janek, syn gospodarzy.
Janek zaczął pomagać matce i siostrze, które krzątały się przy piecu. Potem wybiegł z domu i wrócił za kilkanaście minut, przynosząc flaszkę wódki.
– Tato i ja po szkle, a mamcia i Marysia po pół, bo wąsów nie mają!
– Ty masz! – odparła siostra – Węglem narysuj sobie.
– Ale będę miał! – A ty będziesz miała figę!
Wkrótce podano przekąski. Janek napełnił szklanki wódką. Wypili za klęskę Niemiec. Potem był gorący, smaczny bigos i znów po szklance!
Muszyńskiemu od razu zrobiło się ciepło i wesoło. Brakowało tylko rodzinnego domu i Chmielnika. Przeczuwał, iż zbliża się początek ciekawej i nowej dla niego „roboty.”
Po obfitym jedzeniu, gospodyni w sąsiedniej izbie przygotowała spanie w czystej, świeżej pościeli, a Marysia, opatrzyła wszystkie skaleczenia i odrapania. Sierżant Muszyński zapadł w długi, zdrowy i spokojny sen.
Pobyt w gościnnej chacie trwał kilkanaście dni. Muszyński nabrał sił, wyleczył wszystkie obrażenia, został obdarowany znoszonym, ale porządnym cywilnym ubraniem; wyposażony w prowiant na kilka dni, wyruszył w drogę.
Do Chmielnika było kawał drogi, więc nie tracił czasu. Żeby nie natknąć się na patrol żandarmerii polowej, postanowił maszerować nocą i bezdrożami. Tego dnia, kiedy opuścił rodzinę, która go przygarnęła, noc była ciemna. Wiał zimny zachodni wiatr. Niebo było gęsto usiane gwiazdami. Oczy odróżniały w ciemności dwa tła: czarne tło nieba, z rozrzuconymi po nim iskierkami gwiazd i białe tło śniegu, usiane gdzieniegdzie czarnymi konturami drzew i krzaków.
Pola zaścielała rzadka, listopadowa, szara kasza topniejącego śniegu, w którą głęboko zapadały nogi. Utrudniało to bardzo drogę. W nocy mróz zaciągnął spore kałuże lodem, urządzając mnóstwo ślizgawek. Droga była bardzo trudna. Męczyło Muszyńskiego ustawiczne zapadanie się nóg i ciągłe wydostawanie ich z głębokiej śnieżnej kaszy.
Po kilku kilometrach, dla odpoczynku usiadł na zwalonym pniu.
Rozmyślał.
– „Czy zaryzykować? – jeżeli tak, to dalej wędrować drogą.”
– „Dobrze – rzekł do siebie. – Zaryzykuję i pójdę gościńcem”.
– „A jeżeli napatoczy się jakiś patrol, to… – sierżant machnął w powietrzu ręką. – I wyszedł na drogę.
Była pełna wybojów i dołów od końskich nóg i wozów. Przecinały ją często szerokie kałuże. ale tu było lepiej iść niźli po otwartych polach Przynajmniej nogi się nie zapadały. Natomiast było bardzo ślisko.
Wkrótce przeszedł po moście przez jakąś rzeczkę, czy strumień i wszedł do pobliskiej wsi, zabudowana była po obu stronach ulicy. Ruszył teraz prędzej. Za wsią porzucił drogę i polami skierował się dalej.
Znów rozpoczęła się długa, męcząca droga po polach. Księżyc wytoczył się na niebo…. Duży, lśniący, jakby dopiero przed chwilą wyczyszczony kredą i naoliwiony.
Szczególnie ciężko było iść po grudzie, bo ziemia była zmarznięta, a z wierzchu pokryta była lodową skorupą, na której stopa nie mogła znaleźć pewnego oparcia. Po dłuższym czasie znów wybrnął na drogę. Potem skręcił na prawo i o szóstej rano doszedł do obrzeży Włoszczowy.
Miejscowość graniczyła z okalającymi ją potężnymi lasami. Wielobarwną szachownicę tworzyły, liściaste, bukowe lasy przyjmujące w jesieni wyjątkową zielono-żółto-czerwoną paletę barw, a wtórowały im brunatno-żółte pola i łąki. Nitki dróg i ścieżek biegnące z okolicznych lasów, jeszcze bardziej uwypuklały tę malowniczość kreując niepozorną miejscowość do rangi miasteczka.
W scenerii jakby od niechcenia porozrzucanych domów i domków przykrytych gontem i biało-czerwoną dachówką, akcentem dominującym stawał się kościół. Wzniesiony z centralnym punkcie miejscowości. Zbudowany z białego, ciosanego kamienia, wznoszący w niebo wieżę wykonaną w stylu baroku. Górował zdecydowanie nad miejscowością.
Muszyński wszedł do kościoła, akurat kończyła się poranna msza święta. Głos organów przycichał z wolna aż umilkł zupełnie. Ksiądz odwrócił się po raz ostatni od ołtarza i uczynił znak krzyża świętego.
– Niech was błogosławi Bóg wszechmogący. Ojciec, syn i duch święty. Idźcie w pokoju, ofiara spełniona…
Organy na nowo zabrzmiały finalną pieśnią.
Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi
Niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi.
Wygnańcy Ewy do Ciebie wołamy,
Zlituj się, zlituj, niech się nie tułamy.
Barwa, tonacja, wysokość, długość i natężenie dźwięków płynących z różnych ust tworzyło harmonię i było pięknym znakiem wspólnotowej modlitwy. Bo śpiew w czasie Mszy Świętej to także modlitwa, jedynie w innej formie, bardziej uroczystej i niekiedy bardziej radośnie wykonywanej.
Po skończonej pieśni zrobiło się jakoś dziwnie cicho i pogodnie. Sierżant Muszyński, klęczący w bocznej nawie kościoła, w skupieniu oddawał hołd Tym, którzy poświęcili swoje życie dla wolności Ojczyzny, dawali świadectwo prawdy, odwagi, honoru.
Wstał, opuścił mury świątyni. Modlitwa wzmocniła go; pochmurny, budzący się, listopadowy dzień stał się pełen wdzięczności, bez skazy, przezroczysty, jasny, o niewzruszonej potędze mijania, tańcem wiatru, musowania ciszy.
Na dziedzińcu kościoła i za murem kościelnym jesienny wiatr ostatnie liście z nagich gałęzi strząsał.
Powiało chłodem – drogę skuły pierwsze przymrozki. Wyszedł na ulicę, naokoło panowała cisza. Napotkany mężczyzna pokazał mu drogę do stacji kolejowej. Dzień stawał się bardzo ładny. Na ulicach coraz więcej ludzi, pojawiły się patrole żandarmerii.
Zawiadowca stacji zainteresował się młodym chłopcem, który „kręcił” się po torach kolejowych. Kiedy dowiedział się z kim ma do czynienia, udzielił mu schronienia w swoim służbowym mieszkaniu na stacji kolejowej. Żona zawiadowcy przyjęła go bardzo serdecznie.
Podczas kolacji zawiadowca poinformował sierżanta Muszyńskiego, iż już działa organizacja wojskowa o nazwie Związek Walki Zbrojnej. Że przy werbowaniu członków do pracy i służby w podziemiu obowiązuje zasada konspiracyjna: każdy zaprzysiężony członek werbuje nie więcej niż pięciu nowych żołnierzy. Po kolacji i długiej rozmowie o sytuacji w kraju i w najbliższej okolicy, gospodyni przygotowała mu wygodne posłanie.
Następnego dnia zawiadowca stacji wsadził Muszyńskiego do parowozu, którego maszynistą był żołnierz ZWZ.
Zmatowiały, zatarły się bezlistne sady i domki Włoszczowy, gęsty mrok dawno już wypełzł nad miasto, poczernił lasy i wzgórza. Ławica ciemnych chmur, zepchnęła za wstęgi lasów na zachodzie resztki słonecznej łuny, przewaliła się dalej rozpościerając za sobą gigantyczną granatową kurtynę. Noc ogarnęła całą okolicę. Niebieskawy grzebyk ściany świerkowych lasów znaczył teraz horyzont. Sierżant Muszyński w takiej scenerii oddalał się w kabinie pędzącego parowozu od przyjaznego mu miejsca. Na podjazdach rozlegało się melodyjnie ciężkie sapanie lokomotywy, a maszynista co chwilę drapał się za uchem i przecierał dużą szmatą szybkę swojego okienka.
W taki to sposób, bez przygód dotarł do Kielc. Z Kielc do Chmielnika dotarł w sposób kombinowany: trochę pieszo, trochę okazyjnymi furmankami.
W domu wśród bliskich znalazł się w połowie listopada 1939 roku. Tu, poza rodziną, oczekiwało go wielu przyjaciół i tu czuł się najlepiej.
Kilka dni odpoczął i natychmiast przystąpił do przeszukiwania terenu i zbierania porzuconego przez wycofujące się Wojsko Polskie sprzętu, broni i amunicji. On pierwszy na tym terenie zorganizował zalążki konspiracji. Przyjmował do swojej organizacji ludzi zdrowych i młodych; zdolnych do noszenia broni. Odbierał od nich przysięgę i wydawał im rozkazy. Pracy było dużo, gdyż broń, którą zebrano po polach, zagajnikach i lasach wymagała natychmiastowej konserwacji, a często i naprawy.
Niestety, nie pozwolono mu na tym terenie zbyt długo przebywać. Policja „granatowa”, żandarmeria i gestapo gwałtownie zainteresowały się osobą sierżanta. By uniknąć aresztowania opuszcza Chmielnik wraz z rodziną. Żonę i dzieci zameldował w Brzostkowie. Sam zameldował się w Pawłowie. Są to sąsiednie wioski leżące na lewym brzegu Wisły w powiecie buskim.
Tak jak w Chmielniku natychmiast przystępuje tu do organizowania konspiracji. Werbuje byłych żołnierzy, którzy brali udział w kampanii wrześniowej. Odbiera od nich przysięgę, gromadzi broń i amunicję, prowadzi szkolenia. Jest żołnierzem o najwyższym stopniu podoficerskim w okolicy.
Szuka kontaktu z działającymi już Związkiem Walki Zbrojnej. Przy pomocy dwóch jego żołnierzy dochodzi do spotkania z Bogdanem Sataleckim „Śrubą”, komendantem placówki ZWZ w Nowym Korczynie.
Na podstawie porozumienia sierżant Muszyński podporządkowuje swój oddział placówce ZWZ- AK Nowy Korczyn. Składa przysięgę przed komendantem Sataleckim i przyjmuje pseudonim „Sęp”. Komendant Satalecki powołuje go na swojego zastępcę. Sierżant Kazimierz Muszyński „Sęp” zachowuje jednocześnie dowództwo w Pawłowie. Organizuje tam magazyny broni. W lipcu 1944 roku jako ochotnik w grupie szturmowej, bierze udział w natarciu na posterunek w Nowym Korczynie. Przypłacił to utratą trzech palców prawej dłoni, został mu kciuk i mały palec. Po tej akcji zostaje awansowany do stopnia starszego sierżanta.
Tego dnia w sierpniu 1944 roku, późnym wieczorem, nie wiedział nawet, kiedy usnął. Cisza panowała, jedynie na podwórzu pies trochę szczekał i z drugiej strony wsi od Brzostkowa psy ujadały, których rzadko się słyszało. I może to ich szczekanie obudziło w nim jakiś niepokój, bo wstał i podszedł do okna od drogi.
Gdy tak stał, skrzypnęła furtka, a po chwili rozległo się ciche pukanie do okna.
– Łapanka! – zawołał, jakiś znajomy głos.
Pukający ulotnił się błyskawicznie, bo kiedy za moment Muszyński odpiął haczyk i uchylił okno, nikogo przy nim już nie było.
Kazik Muszyński „Sęp”, chwycił spodnie i zaczął się ubierać. Ubrany zastukał do gospodarzy, u których mieszkał.
– Wstawajcie! – Niemcy we wsi.
Po czym usiadł jeszcze na łóżku i mrugał powiekami. Wydawało mu się, iż jest wieczór i dopiero usnął. Miał ogromne braki w śnie. W ostatnich tygodniach nie przespał spokojnie ani jednej nocy. Niemal każdej nocy podrywano oddział i wyruszano na jakąś akcję.
W końcu oprzytomniał, zerwał się z łóżka, błyskawicznie wyciągnął spod siennika parabellum. Sierżant stanął w drzwiach na podwórko i rozglądał się wkoło.
Noc była pełna. Niezliczone gwiazdy wisiały nisko nad wsią. Duże, nie mrugające, błyszczały zimną urzekającą jasnością. Zdawały się być tak blisko, iż można by je chyba ręką dosięgnąć. Dopadł chyłkiem do płotu ogródka i rozpoznawał teren przez sztachety. Nie widać było nic, ale usłyszał w pobliżu kroki. Serce tłukło mu się w piersi tak mocno, iż nie mógł rozróżnić, czy to słyszy bicie własnego serca, czy stukot butów o podłoże, kogoś, kto idzie. Przycisnął dłonią serce i wytrzeszczał oczy, ale nic podejrzanego nie dostrzegł.
Nagle zza kasztana na skarpie wychodzi cicho kilka postaci. „Sępa” oczy już nieco przywykły do ciemności, a tamci są tak blisko, iż widzi ich wyraźnie. To niemieckie hełmy, karabiny trzymają gotowe do strzału. Muszyńskiemu zatyka dech w piersi, kuli się i osuwa na ziemię. Chwała Bogu nie mają psów, a zieleń ogródka przysłania go dość dokładnie. Nie słychać żadnego szwargotania . Gdy za moment podniósł nieco głowę, cofnął ją natychmiast. Ścieżką za rowem, która biegnie obok płotu idzie gwałtownie jeden z Niemców. „Sęp” słyszy choćby jego oddech i serce podchodzi mu pod gardło. Widzi, iż rozchodzą się dla obstawienia domu.
Tymczasem nagle zaczyna ujadać pies na podwórzu, ale za moment po gwałtownym skowycie, milknie, a równocześnie słychać krzyki po niemiecku i gwałtowne walenie kolbami do drzwi i okien. Muszyńskiemu zaciska się gardło. Przez moment zaświtała mu myśl, by podejść do stajni, rzucić granat i ostrzelać hitlerowskich prześladowców z parabellki. Jednak rezygnuje z tego pomysłu – wiadomo, jak by się to mogło skończyć.
Wie, iż musi uciekać zanim Niemcy nie przetrząsną domu. Podnosi się na łokciu i wzrokiem szuka żandarma, który poszedł w pobliże stodoły. Nic nie widzi i podchodzi tam coraz bliżej. Gdy jest już w jej pobliżu, słyszy jakiś stukot, przy płocie naprzeciw stodoły. Niemiec poszedł pilnować domu od tyłu. Muszyński zdaje sobie sprawę, iż z tego kotła musi wyjść teraz albo nigdy. Cicho przechodzi przez płot i przykuca za rozłożystym krzakiem. Na drodze przed bramą wjazdową stoi drugi rozkraczony wartownik. W domu, w izbie, w której spał, pełzają smugi latarek i słychać podniesiony wrzask żandarmów.
Żandarm spod bramy wjazdowej oddala się i idzie wzdłuż drogi. Nie ma chwili do stracenia. Muszyński pochyla się i zrywa do biegu. W tym momencie rozlegają się krzyki:
– Halt! Halt! – wrzeszczą Niemcy.
Po paru minutach jest już daleko od tego miejsca Znów słyszy to zagłuszające walenie serca. Ach, żeby ono przestało tak bardzo kołatać. Jest zmęczony, ale szczęśliwy z ocalenia. Podniósł się z ziemi i wolnym krokiem poszedł przed siebie. Podniecony mówi głośno, iż teraz Niemcy mogą pocałować go w dupę!
W Pawłowie i okolicy został zdekonspirowany. Zmuszony, przenosi się w okolice Chmielnika do wioski Zrecze Dębińskie. Zamieszkuje u swojego przyjaciela Wincentego Rysiaka. Tu nie ma możliwości działań bojowych, gdyż teren jest mocno „naszpikowany” wojskiem niemieckim. Organizuje jednak oddział wywiadowczy. Szkoli tu młodych chłopców do zadań, które ograniczają się do obserwacji ruchu wojskowych jednostek niemieckich. Zebrane informacje przekazuje do Podobwodu AK w Chmielniku.
Pod koniec października 1944 roku przyjeżdża do Muszyńskiego jego syn Edward, 18 letni wówczas młodzieniec. Pozostał tam z ojcem do końca wojny. Znał dobrze język niemiecki, więc był bardzo potrzebny. Starszy sierżant Muszyński decyduje się na zaprzysiężenie swego syna Edwarda i syna Rysiaków, Józefa.
Józef Rysiak przyjmuje pseudonim „Mały”, a Edek Muszyński „Mucha”. Chodzą z meldunkami, na „skrzynkę kontaktową” do Chmielnika. Stanowią dużą pomoc dla „Sępa”. Są jednocześnie jego ochroną.
Z upływem czasu teren przyfrontowy zagęszcza się wojskiem. W każdym domu kwaterują Niemcy.
W połowie stycznia 1945 roku, rusza sowiecka ofensywa. Wkraczają wojska sowieckie. Powstaje nowa administracja miejska w Chmielniku. Muszyński sprowadza do Chmielnika z Brzostkowa żonę i córkę. Zamieszkują w budynku przy ulicy Polnej.
Muszyński nie interesował się polityką i nie rozumiał polityki. Był patriotą i dobrym, niezawodnym żołnierzem. Wytrwale walczył z okupantem od pierwszego dnia wojny, aż do jej zakończenia.
Zaraz po przejściu frontu i wyzwoleniu wraz Józefem Rysiem i synem Edwardem zbierają broń i amunicję. Konserwują ją i magazynują z myślą o przekazaniu jej nowej władzy. Uważał, iż w ten sposób znajdzie uznanie, pozwoli mu to objąć w Chmielniku stanowisko komendanta milicji.
Niestety, stało się inaczej. Władze powiatowe w Busku na komendanta milicji postawiło swego człowieka z AL, członka Polskiej Partii Robotniczej.
A „zapłatą” za wytrwałą walkę, za poniewierkę, utratę trzech palców prawej dłoni, za walkę o niepodległą Polskę, nową Polskę, pewnego dnia było aresztowanie go przez Urząd Bezpieczeństwa. Oskarżono go o nielegalne posiadanie broni, o udział w tajnej organizacji, która w programie ma obalenia nowej władzy Polski Ludowej.
Pewnego dnia w czerwcu 1945 roku do domu, w którym mieszkali Marszałkowie, wtargnęli funkcjonariusze UB.
Bez pukania, ostro otworzyły się drzwi mieszkania i do kuchni wszedł nieogolony cywil, a przez niedomknięte drzwi zaglądał drugi, podobny. Ten, który wszedł do kuchni, podszedł do żony sierżanta i powiedział:
– Jesteśmy z Urzędu. Potrzebny jest nam Muszyński.
Pani Jadwiga zsiniała. Podniosła się powoli z krzesła i zaczęła iść w kierunku „gościa”, cały czas mówiąc, a głos jej narastał od świszczącego szeptu aż do histerycznego wrzasku.
– Przede wszystkim, nie wiem z jakiego jesteście urzędu i nie obchodzi mnie to. Ale wiem, iż gdy kulturalni ludzie wchodzą gdziekolwiek, to pukają i mówią „dzień dobry”.
A o ile potrzebny jest wam mój mąż, to trzeba się z nim umówić na spotkanie. A teraz proszę wyjść z mojego mieszkania!
To ostatnie wykrzyczała cofającemu się przed nią, zdezorientowanemu ubekowi już w sieni i zakończyła trzaśnięciem drzwi. Pani Jadwiga chwilę posapała, usiadła na krześle, przy stole i rzekła:
– Mamy „nową wolną niepodległą Polskę” – czy o taką Polskę mój Kazik walczył i tułał się przez sześć lat?
Wizyta powtórzyła się w porze obiadowej. Rewizja przeprowadzona w całym domu nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Nie znaleziono żadnego egzemplarza broni.
A jednak!
Spacer do budynku UB aż na Przededworze trwał jakiś czas. Dzień był upalny, sierżant Muszyński miał chęć rozpiąć partyzancką bluzę brytyjską ze zrzutów, ale zjawienie się na przesłuchaniu w rozpiętym mundurze wydawało mu się niewłaściwe. Przy biurze przepustek czekał na nich jeszcze jeden ubek, jak się niedługo okazało – śledczy. Bez słowa poszedł pierwszy, a za nim Muszyński w asyście konwojentów. Wchodzili po schodach, gdy naraz śledczy błyskawicznie się odwrócił i z półobrotu palnął go krawędzią dłoni w górną wargę.
Gwiazdy w oczach, prąd bólu, trzask łamanego zęba, czy zębów, słony smak krwi w ustach, to doznania jednej sekundy. Zamroczony poleciał do tyłu, ale nie poleciał za daleko. Widocznie przywitany został zgodnie z tutejszym ceremoniałem, bo wyraźnie nie zaskoczeni konwojenci natychmiast złapali go za ramiona, przywrócili do pionu i złączeni tym uściskiem pomaszerowali dalej. Bez jednego słowa. Nie mógł ruszać rękami, więc krew z rozbitego nosa obficie ciekła mu na koszulę, bluzę i spodnie.
W małym pokoju posadzono go na krześle, konwojenci wyszli, za biurkiem usiadł śledczy i – przez cały czas bez słowa – zaczął przeglądać teczkę z nazwiskiem na okładce: sierżant Kazimierz Muszyński „Sęp”. Muszyński wyciągnął chustkę z kieszeni, wypluł w nią zawartość ust, wytarł, a adekwatnie rozmazał krew na twarzy, gdy śledczy warknął:
– Wszystko z kieszeni na biurko.
Muszyński wszystko wygarnął z kieszeni, zostawił sobie tylko chustkę.
– Chustkę też, wrzasnął śledczy.
– Jak pan sobie życzy – wyseplenił i wtedy wyczuł językiem, iż ma jakiś luz na przodzie.
Położył chustkę obok innych rzeczy, równocześnie ścisnął ją nieco, wokół rozlała się krwawa plama Śledczy zerwał się z obrzydzeniem na twarzy i wrzasnął:
– Zabierajcie mi to stąd, już – natychmiast.
Zabrał. Krew z nosa kapała. Stwierdził językiem, brak zęba na przodzie, górnej prawej jedynki. Śledczy przystąpił do przesłuchania:
– Podajcie nazwę tajnej organizacji do której należycie?
– Nie należę teraz, do żadnej organizacji. Należałem do AK, miałem pseudonim „Sęp” i walczyłem o niepodległą Polskę.
– Jeszcze raz w mordę, chuju dostaniesz, to sobie na pewno wszystko przypomnisz.
– Nazwisko, imię dowódcy organizacji.
– Nie istnieje żadna organizacja, ja w każdym razie nic o tym nie słyszałem.
Mimo ciągłego nawracania do tych samych spraw, Muszyński uparcie trzymał się pierwszej wersji. Wiedział, gdzie jest i nie miał wątpliwości, jakie tu panują reguły gry. Śledczy mógł go przecież skatować do utraty przytomności, wrzucić do piwnicy bez żadnego powodu i trzymać tygodniami, nie tłumacząc się z tego przed nikim.
I tak właśnie się stało. Starszego sierżanta Kazimierza Muszyńskiego, zasłużonego żołnierza Armii Krajowej, bohatera tamtych czasów, bez rozprawy sądowej trzymano w więzieniach: sandomierskim, lubelskim i rzeszowskim.
W więzieniu wielokrotnie zadawał sobie pytanie „Czy to sen? Czy może wszystko dzieje się naprawdę?”
Śmierć, strach, zagubienie prowadzące do szaleństwa, chęć ucieczki, wyzbycie się hamulców moralnych, apatia, nieufność: to stany następujące po sobie w najróżniejszych konfiguracjach. Wielu bohaterów, bez powodzenia próbowało oszukać samych siebie, ułożyć swoją rzeczywistość z nie pasujących do siebie elementów. Jak można się z tego wyrwać, jeżeli w ogóle jest to możliwe? Kogo obwiniać i gdzie szukać sprawiedliwości? Winnych nie ma, są tylko przegrani.
Po dwuletnim pobycie w więzieniach wrócił do rodziny.
W domu zastaje ciężko chorą córkę Krystynę, która kilka tygodni później umiera.
Sierżant Muszyński wynędzniały, załamany psychicznie i przygnębiony wszystkimi niesprawiedliwymi zdarzeniami postanawia wraz z rodziną opuścić Chmielnik.
Osiedla się w Ścinawce Dolnej niedaleko Kłodzka. Długo wraca do zdrowia. Jest czynny zawodowo. Mimo swojego kalectwa, prowadzi zakład stolarski. Odkrywa na nowo swoją pasję społecznikowską. Jest cenionym i lubianym w środowisku.
Przeżywa i tu kolejną tragedię. W wypadku samochodowym ginie jego jedenastoletni wnuk, a kilkanaście dni później umiera syn Edward.
Starszy sierżant Kazimierz Muszyński zmarł w latach siedemdziesiątych, mając kilka ponad sześćdziesiąt lat. Cześć jego Pamięci!
Zakończenie
Kartkując i czytając relację uczestników opisanych zdarzeń i prasę podziemną – w konspiracyjnej gazetce „Odwet”, znalazłem wiersz partyzanta, oficera Oddziału partyzanckiego, Zbigniewa Kabata „Bobo”, pod tytułem „Armia Krajowa” .
Być może wiersz ten tchnie zadumą nad minionym czasem; Być może w sercu i duszy czytelnika przypomni piosenkę partyzancką, śpiewaną na Kielecczyźnie, piosenkę z nad Nidy i Wisły. Przywróci, tamte ptaki, i śpiew, i księżyc, i gwiazdy, i urokliwe wierzby nad wodą. Zamknie ozdobną klamrą doświadczenia o partyzanckiej walce, życiu i śmierci, i o potrzebie zatrzymania tamtego czasu w pamięci.
ARMIA KRAJOWA
Byłaś dla nas euforią i dumą,
jak stal prężna, jak żywioł surowa,
ustom – pieśnią, sercu – krwawą łuną,
ARMIO KRAJOWA.
Zimny ogień, granat pod podłogą,
łańcuch co dzień spajany od nowa,
zbrojne kroki nocą leśną drogą,
ARMIA KRAJOWA.
W bohaterów prowadziłaś ślady
naród zwarty, jak grupa szturmowa,
aż spłynęłaś krwią na barykady,
ARMIO KRAJOWA.
Nas nie stanie, ale Ty nie zaginiesz,
Pieśń Cię weźmie, legenda przechowa.
Wichrem chwały w historię popłyniesz,
ARMIO KRAJOWA.
Armia Krajowa – Zbigniew Kabata ps.” Bobo”
(Szkocja, Aberdeen 1964)
Koniec.
Warszawa – Wesoła 21 listopada 2021 do 10 czerwca 2023 roku
Posłowie
Już na wstępie mojego posłowia powiem wprost: jestem pod wrażeniem kolejnej, bardzo udanej książki Autora.
Tym razem „historycznej”, związanej z tragicznymi wydarzeniami na Kielecczyźnie podczas II wojny światowej i niemieckiej okupacji Polski.
Tym bardziej jestem pod wrażeniem, ponieważ niby już „wszystko” wiemy o tamtych latach (OBY NIGDY SIĘ NIE POWTÓRZYŁY), ale jak się okazuje – wcale nie wszystko i o wiele za mało.
A właśnie na Kielecczyźnie miały miejsce bohaterskie czyny ludzi, którzy przeciwstawili się niemieckiemu okupantowi, a o których (gdyby nie ta książka) nigdy byśmy się nie dowiedzieli. Zatem stanowi ona ważne dopełnienie naszej wiedzy o tamtych złowrogich latach! Tym bardziej, iż Chruśliński relacjonuje wydarzenia autentyczne na podstawie zgromadzonych dokumentów, ale przede wszystkim w oparciu o relacje swoich bohaterów i ich rodzin.Zatem KSIĄŻKA JEST HOŁDEM złożonym Im Wszystkim; znanym i tym mniej lub zupełnie nieznanym.
Janku Szanowny:
Twoją książkę czyta się jednym tchem. Przyjmij więc za nią moje podziękowanie, słowa uznania i podziwu. Jako pisarz jesteś dziś jednym z niewielu, który potrafi tak pięknie wpleść „opisy przyrody,” a jednocześnie nadać swemu tekstowi odpowiednią dramaturgię i tempo akcji.
(Jak ongiś Henryk Sienkiewicz w swojej Trylogii, Władysław Reymont w „Chłopach” czy Eliza Orzeszkowa w „Nad Niemnem”).
Więcej, patrzysz na swoich bohaterów – „kieleckich” partyzantów – ich OCZYMA, a to też niemała umiejętność literacka. Jesteś obiektywnie i przejmująco prawdziwy w opisywaniu akcji zbrojnych, podejmowanych przez ludzi odważnych, zdeterminowanych, gotowych ponieść każdą ofiarę w walce o WOLNOŚĆ POLSKI. Służąc tej idei, Twoi bohaterowie oddawali życie, poświęcali swoje osobiste kariery, rodziny, bo… stawali w obronie Ojczyzny!
Myślę, iż książka będzie się cieszyła wielkim powodzeniem. Oby jak najszybciej trafiła do szkół i bibliotek, a przede wszystkim do rąk czytelników przepięknej Ziemi Kieleckiej całej Polski. Cieszę się, iż Twój talent wciąż się rozwija, czego dowodem jest niniejsza publikacja, dlatego dodam tylko: PISZ DALEJ. Robisz to z wielką pasją i zaangażowaniem ku zadowoleniu nas wszystkich. CZYTELNIKÓW.
Spis osób i ich pseudonimów, których relacje zostały wykorzystane w książce.
Bąkowska – Wielowiejska Helena „Kaktus”
Chruślińska Jadwiga
Chruśliński Stanisław „Herb”
Chruśliński Andrzej „Chaber”
Dąbrowski Eugeniusz
Durnaś Tadeusz „Drelka”
Dymko Czesław „Szary”
Drożdżeński Maciej „Wojciechowski”
Feldo Kazimierz
Górski Jan „Rzędzian”
Guła Czesław „Orlik”
Hiżycka Teresa „Pędziwiatr”
Issa Aleksander „Słoń” „Lis”
Jasionek Marian „Jarek”
Jopowicz Zofia
Kapel Janusz, syn Jana Kapla „Kruka”
Kliś Józef „Orzech”
Kopeć Stanisław „Oszczep”
Kozłowska Zofia „Kłos”
Kubicki Kazimierz „Lew”
Kuza Stefan „Kowadło”
Kwaśniewski Wacław Teodor Walter „Kurek”
Lasak Michał „Kaczmarek”
Mazurkiewicz Jan „Krzysztof”
Osiński Zdzisław „Durbin”
Plebankiewicz Lidia z d. Musiał „Proch”
Rajca Feliks „Kafel”
Rajca Józef „Kat”
Rostafiński Jerzy „Jur”
Siwek Janusz B. „Zuch”
Stradowska – Spodenkiewicz Helena „Wrzos”
Władysław Szarek „Iskrzycki”
Walas Maria „Alka”
Warzel Barbara z d, Stradowska „Aśka”
Szydłowski Czesław „Sęk”
Szwarc Alicja
Tarnowska Jadwiga z d. Jopowicz „Jaskółka”
Trzcińska Zofia „Zofka” „Harcerka”
Walas Stefan, Zbigniew, „Bystry”
Wesołowski Saturnin „Szepczący”
Woźniak Władysław „Komarow”
Zieliński Zbigniew „Sęk”