Nie mam wątpliwości, iż za fiksacją Donalda Tuska na temacie migracji i wojny stoi polityczna desperacja człowieka będącego na czele bezwładnego rządu, niezdolnego nie tylko do wprowadzania istotnych reform, ale pozbawionego choćby nieśmiałej wizji rozwoju Polski, obliczonej przynajmniej na najbliższą dekadę.
To dlatego po roku od wyborów Tusk mówi o odzyskiwaniu kontroli – bo sam chciałby ją odzyskać – i odmienia przez wszystkie przypadki bezpieczeństwo, któremu niezawodnie towarzyszy wojna – albo ta hybrydowa, co to już Polska na niej jest, albo ta z Rosją, co to ma być. Bezpieczeństwo i migracja to doskonałe tematy zastępcze, które wszędzie się sprawdzają, a sesje zdjęciowe na poligonach to dobra zasłona dymna, gdy adekwatnie jedyne, co pozostaje, to kontynuacja projektów i dyskursu Zjednoczonej Prawicy.
Skoro jednak Tusk postanowił realizować politykę migracyjną militarnymi środkami, zaplątując w jeden supeł sprawy bezpieczeństwa, wojny i migracji, poprzez połączenie w potocznej wyobraźni niejasnego wroga ze wschodu z ciemnoskórym migrantem jako bronią, warto próbować rozwikłać ten supeł i zadawać pytania, od których zarówno premier, jak i inni przedstawiciele rządu się uchylają.
Cios w Białorusinów, nie w Łukaszenkę
Zacznijmy od tego, iż nasi populiści (ci starzy i ci obecni) chętnie stawiają znak równości między migracją, którą postrzegają wyłącznie jako problem i zagrożenie, z kryzysem na granicy polsko-białoruskiej. To fejk. Istotą problemu na granicy polsko-białoruskiej nie jest migracja, a stosowanie prawa, czy raczej właśnie stosowane tam konsekwentnie od trzech lat bezprawie. Pomysł na „zawieszenie prawa do azylu”, czyli dalsze demontowanie systemu prawnego i wyjmowanie Polski z ram prawa międzynarodowego, to leczenie dżumy cholerą.
Przejścia przez zieloną granicę między Polską i Białorusią nie stanowią wcale głównego źródła migracji do Polski. Dobrze to zresztą widać w statystykach wniosków o azyl, które Tusk, najwyraźniej za radą Duszczyka postrzega jako jakieś zagrożenie dla polskiej państwowości. W pierwszym półroczu 2024 roku takich wniosków złożono 62, a rozpatrzono 38, z czego żadnego pozytywnie. W całym 2023 roku Urząd do Spraw Cudzoziemców przyjął 64 wnioski o azyl, rozpatrzył 68 i wydał 5 decyzji pozytywnych. W 2022 roku wniosków o azyl było 50, a rozpatrzonych spraw 36, pozytywnych decyzji 8.
Ponieważ pod pojęciem azylu potocznie rozumie się także ochronę międzynarodową, to spójrzmy i na te statystyki. W pierwszym półroczu 2024 roku takich wniosków do UdSC wpłynęło 7902, najwięcej od obywateli Ukrainy – 2699, potem od obywateli Białorusi – 1956, kolejni pod względem największej liczby wniosków byli Rosjanie – 547 wniosków.
W 2023 roku wniosków o ochronę międzynarodową było 9513, także wtedy na podium pod względem liczby składanych wniosków byli obywatele Białorusi (3713), Ukrainy (1771) i Rosji (1766). Podobnie w 2022 roku, gdzie te liczby kształtowały się następująco: 9933 wnioski o ochronę ogółem, z czego Białorusini złożyli 3132, Ukraińcy 1778, Rosjanie zaś 2227.
To dlatego na sobotnią deklarację Tuska o zawieszeniu prawa do azylu bodaj jako pierwszy zareagował Paweł Łatuszka, członek gabinetu przejściowego, stworzonego przez działające na emigracji białoruskie siły demokratyczne. Zawieszenie prawa do azylu i ochrony międzynarodowej najmocniej uderzy w obywateli i obywatelki Białorusi, uciekających przed skrajnie represyjnym reżimem Łukaszenki.
W tym kontekście pozostaje zadać rządzącym pytanie: jak ich zdaniem zawieszenie prawa do azylu zmieni sytuację na granicy polsko-białoruskiej i ogólnie sytuację migracyjną w Polsce? Skoro większość migrantów, którzy trafiają do naszego kraju, to osoby, które trafią tu legalnie (pomijam kwestię trybu wydawania wiz przez MSZ), na wizach pracowniczych lub studenckich? W jaki sposób zawieszenie prawa do azylu zmusi Łukaszenkę do zamknięcia szlaku migracyjnego przez Polskę, skoro żadna z dotychczasowych opresyjnych polityk stosowana na tej granicy nie zbliżyła Polski do tego celu? Ani pushbacki, ani bicie, ani niszczenie telefonów, ani kilkadziesiąt zmarłych i kilkaset zaginionych?
Doniesienia z mentalnego średniowiecza
Wokół granicy polsko-białoruskiej narosło tak wiele mitów i fałszywych narracji, iż trudno się z nimi wszystkimi zmierzyć jednocześnie. Warto tu jednak wrócić do kwestii bezpieczeństwa, którą tak chętnie podnosili w tym kontekście politycy Zjednoczonej Prawicy, a teraz z równym zacięciem podnoszą Tusk z Kosiniakiem-Kamyszem.
Rządzący dokładnie tak samo jak poprzednicy wmawiają nam, iż ludzie, którzy tę granicę usiłują przekroczyć i przekraczają, są skrajnie niebezpieczni, wyszkoleni przez służby rosyjskie i białoruskie; iż to terroryści, wagnerowcy, bojownicy z Kaukazu i tym podobni. Pozostający mentalnie w średniowiecznym Krakowie Kosiniak-Kamysz w ogóle się nie ceregieli i bez żenady mówi publicznie o „hordach barbarzyńców”.
Słuchaj podcastu „Blok Wschodni”:
Zatem ci ludzie są tak niebezpieczni, iż lepiej ich przepchnąć z powrotem przez granicę, ryzykując, iż w innym miejscu znowu ją przekroczą, tym razem skutecznie, zamiast ich zatrzymać, prześwietlić, a przy okazji zdobyć istotne wywiadowcze informacje? Dlaczego od trzech lat nie zobaczyliśmy żadnych zatrzymanych przez polską stronę terrorystów ani wyszkolonych przez rosyjskie służby bojowników, których potencjalnie można by przecież traktować jako tzw. zasób do wymiany na więźniów politycznych Łukaszenki i Putina?
Kolejną kwestią, o którą warto pytać Tuska i spółkę, jest problem funkcjonowania granicy polsko-białoruskiej i wszelkich środków, które są w nią wkładane. Dlaczego w ferworze rozliczania PiS-u nowy rząd nie zdecydował się na przeprowadzenie audytu inwestycji w płot graniczny, nie zbadał efektywności funkcjonowania na tej granicy armii i innych służb mundurowych ani politycznych decyzji podejmowanych przez poprzedni rząd? Granica z Białorusią stała się workiem bez dna. Czy ktokolwiek liczy i kontroluje zasadność wydawanych na jej ochronę pieniędzy?
Dogłębne zbadanie sytuacji, a dopiero potem wypracowywanie rozwiązań na gruncie zebranych informacji wydawałoby się logicznym podejściem, sądzę, iż tego oczekiwało wielu wyborców partii, które znalazły się w obecnej koalicji rządzącej. Nowe władze odmawiają jednak dialogu zarówno z mieszkańcami, którzy ponoszą koszty i konsekwencje kryzysu, jak i z organizacjami humanitarnymi działającymi na granicy, chociaż jest to środowisko, które zebrało gigantyczną wiedzę i doświadczenia na temat polsko-białoruskiego szlaku migracyjnego, ludzi, którzy na niego trafiają, ich sytuacji w krajach pochodzenia, drogi, którą przebyli, motywacji etc.
A skoro już straszenie wojną przy jednoczesnym nic nierobieniu stało się znakiem firmowym rządu obecnej kadencji, to dodam, iż w sytuacji konfliktu zbrojnego to właśnie osoby zaangażowane w pomoc humanitarną migrantom są do niego najlepiej przygotowane w sensie społecznej rezyliencji – są zorganizowane, usieciowione, mają wiele cennych umiejętności terenowych, przeszkolenie medyczne i zapasy wody, żywności, leków. Nie mam wątpliwości, iż w sytuacji wojennej to właśnie te osoby byłyby w stanie najszybciej otrząsnąć się z chaosu i paniki i zacząć działać. Tym bardziej bulwersuje, iż państwo odrzuca te osoby i stosuje wobec nich represje. W styczniu w Hajnówce zacznie się proces pięciu osób oskarżonych o „ułatwianie pobytu” dziesięciu osobom, w tym siedmiorgu dzieci. Ułatwianie pobytu polegało na dostarczeniu wody, jedzenia, ubrań, zapewnieniu tymczasowego schronienia. Prokuratura (kiedyś Ziobry, dziś Bodnara) uważa, iż w ten sposób obcokrajowcy odnieśli korzyść osobistą. W Polsce w 2024 roku zupa i kanapka zostały w ten sposób przyrównane do łapówki.
Galopada luzowania
Racjonalne i oparte na wiedzy eksperckiej podejście do tematu granicy polsko-białoruskiej wytrącałoby jednak z ręki jedyne polityczne złoto, jakim dysponuje rząd tzw. Koalicji 15 października, czyli grę strachem i patriotycznym uniesieniem. A w tej grze najlepsze okazały się metody pisowskie, czyli strefa buforowa wprowadzona w celu odcięcia opinii publicznej od rzetelnej wiedzy na temat tego, co się dzieje na granicy i możliwości dowolnego, niekontrolowanego kształtowania narracji o zagrożeniu.
To dlatego śmierć sierżanta (nadano mu stopień pośmiertnie) Mateusza Sitka stała się na przełomie maja i czerwca wyborczym paliwem, dodatkowo podlanym przez medialny przeciek o sprawie żołnierzy zatrzymanych na granicy przez żandarmerię za strzelanie gdzie popadnie. Połączone ciągiem intuicyjnym, bo nie logicznym, obie te sprawy posłużyły do poluzowania prawa dotyczącego użycia broni przez armię i inne służby mundurowe.
Wydarzyło się to przy dużym poparciu społecznym, sondaż przeprowadzony na zlecenie „Rzeczpospolitej” wskazał, iż 86 procent respondentów daje przyzwolenie na strzelanie na granicy. Sondaż jak to sondaż, nie problematyzował konsekwencji takiej polityki ani w wymiarze wewnętrznym, ani zagranicznym. Opanowane ślepą żądzą zemsty na dotychczas nieustalonym sprawcy społeczeństwo po prostu dało wyraz swoim odczuciom. Silne emocje, zwłaszcza strach, odsuwają na bok wszelkie wątpliwości i uniemożliwiają rzeczową debatę.
„Tymczasem – tutaj posłużę się obszernym cytatem z wywiadu udzielonego przez gen. Różańskiego, który krótko po śmierci polskiego żołnierza odbył wizytę na granicy – pod względem wojskowym sytuacja jest katastrofalna. Tak nieprzygotowanego działania żołnierzy jeszcze nie widziałem w swojej trzydziestopięcioletniej służbie. Powiem też wprost, iż za taki stan rzeczy – bo tutaj dotykamy też decyzji politycznych – obarczam wojskowych, którzy przyjmowali takie irracjonalne decyzje polityczne. Ba, usiłowali je zrealizować i wykonać. Zrobili to fatalnie, czego skutkiem właśnie było to, iż teraz, w trybie przyśpieszonym, na przykład była procedowana tzw. ustawa graniczna, czemu towarzyszy dużo dyskusji na temat tego, komu i jakie uprawnienia mają być przydzielone w zakresie użycia broni. Taka galopada w przypadku tak niezwykle wrażliwych kwestii jak użycie broni naprawdę nie jest wskazana”.
Skoro żyjemy w przedwojniu i Tuska nikt do czegoś nie przekona, a szef sztabu generalnego Kukuła już snuje pokoleniową mitologię zbrojnego oporu w wojnie z Rosją, to może warto jednak pochylić się nad stanem armii, który my, mieszkający tutaj przy granicy z Białorusią, chcąc nie chcąc, mamy okazję od trzech lat obserwować. Wiem, iż teraz, po tragicznej w skutkach powodzi w południowo-zachodniej Polsce, wszyscy kochają wojsko jeszcze bardziej niż wtedy, gdy byli murem za mundurem. W końcu ratowało tam życie, broniło dobytku przed szabrownikami, uczciwie oddawało znalezione skarby (nie licząc może tego jednego wotowca, który kradł mienie przeznaczone dla powodzian), zapewniało dostęp do pomocy medycznej, ba, choćby psychologicznej! Muszę przyznać, iż przecierałam oczy ze zdumienia, patrząc na szpital polowy, który armia zbudowała w Nysie i na całą tę nagłą omnipotencję polskiej armii.
Półtorej godziny na ratunek Sitkowi
Tutaj, na polsko-białoruskim pograniczu, mamy nieco inne wrażenie i co najmniej mieszane uczucia. Mimo iż widok karetek wojskowych jest w przygranicznych gminach dość powszechny, to według mojego źródła już na odprawie przed rozpoczęciem służby na granicy z Białorusią żołnierze słyszą, iż w razie potrzeby udzielenia pomocy medycznej mają wzywać „cywilne” pogotowie. Nie udało mi się ustalić, jakim wyposażeniem i jak wyszkoloną załogą dysponują karetki wojskowe i po co w ogóle w takim razie są tu obecne.
Kiedy pytałam o to rzeczniczkę Wojskowego Zgrupowania Zadaniowego „Podlasie” mjr Magdalenę Kościńską jeszcze w lipcu, odparła, iż karetki wojskowe stanowią zabezpieczanie medyczne żołnierzy, a ich podstawową funkcją jest ewakuacja rannych z pola boju. Kiedy zapytałam, dlaczego w takim razie wojskowa karetka nie była w stanie ewakuować rannego Mateusza Sitka po tym, jak 28 maja został dźgnięty przy płocie granicznym, rzeczniczka poprosiła o wysłanie pytań mailem. Tak zrobiłam, dotychczas nie dostałam odpowiedzi.
Wcale mnie to nie zaskoczyło. MON pod nowym ministrem też po prostu nie odpowiada na niewygodne pytania, niedługo minie rok, jak czekam na komentarz w sprawie taktycznych ćwiczeń wojskowych, które odbywały się w przygranicznych wsiach w drugi dzień katolickich świąt Bożego Narodzenia, a przez ówczesną rzeczniczkę zgrupowania zadaniowego Podlasie zostały określone jako akcja sprzątania lasu.
Wracając do sprawy sierżanta Mateusza Sitka, w oficjalnym komunikacie, który ukazał się tamtego dnia także na stronie wojsko-polskie.pl, czytamy: „Na miejscu niezwłocznie zjawiła się wojskowa karetka. Żołnierz został przewieziony do szpitala. Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo”. Tymczasem na nagraniu opublikowanym przez SG po zdarzeniu widzimy, iż do rannego żołnierza przyjechała co prawda najpierw wojskowa karetka, ale nie podjęła się transportu do szpitala i czekano na zwykłą karetkę pogotowia. Filmik opublikowany przez SG został zmontowany w taki sposób, iż nie widać samego momentu zdarzenia i nie da się stwierdzić, ile czasu minęło od ataku do momentu przyjazdu karetek, bo całość nagrania trwa zaledwie minutę i 14 sekund, choć wydarzenia pod płotem musiały się rozgrywać o wiele dłużej. W tym przyspieszonym montażu widać, iż wcześniej pojawiły się tam inne pojazdy, więc karetka wojskowa nie była wcale niezwłoczna. Pozostaje pytanie, ile cennego czasu stracono w ten sposób?
Tak się składa, iż znam odpowiedź na to pytanie. Transport do szpitala w Hajnówce, który biorąc pod uwagę wczesną porę i to, iż choćby na gęsto zalesionych terenach na potrzeby służb wysypano lub wyasfaltowano drogi dojazdowe do granicy, nie powinien trwać więcej niż pół godziny. Trwał półtorej. Według komunikatu SG do zdarzenia doszło bowiem o godz. 4.30, a przyjazd karetki z rannym na hajnowskim SOR-ze odnotowano o godz. 5.55.
Nie twierdzę przy tym, iż gdyby Mateusz Sitek trafił do szpitala wcześniej, miałby szanse na przeżycie, bo tego nie wiem. Jest jednak powszechnie przyjętym podejście, iż im szybszy transport do szpitala, tym lepiej. W języku medycyny, nie tylko bojowej, mówi się o „złotej godzinie” na przewiezienie pacjenta do szpitala. W warunkach frontowych jej osiągnięcie rzadko bywa możliwe. Ale przy granicy polsko-białoruskiej, z całym szacunkiem dla atakowanych gałęziami i kamieniami służb, warunki nie są frontowe, a karetka nie musiała jechać pod ostrzałem.
Personel szpitala, z którym rozmawiałam, przyznawał, iż gdy go przywieziono, Sitek był już w bardzo złym stanie. Poranny komunikat armii, w którym mowa była o tym, iż jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, zszokował lekarzy i pielęgniarki swoim lekceważącym tonem. A potem, w ich odczuciu, walnie przyczynił się do stworzenia wrażenia, iż to powiatowy szpital w Hajnówce nie był w stanie zapewnić odpowiedniego poziomu opieki pacjentowi, który ostatecznie zmarł 6 czerwca, już po tym, jak został przewieziony do szpitala MON na Szaserów w Warszawie.
Wydawałoby się, iż w demokratycznym kraju wszystkie okoliczności tak tragicznego, ale też poważnego i brzemiennego w skutki zdarzenia powinny zostać dokładnie wyjaśnione. Najwyraźniej nie leży to jednak w interesie ani armii, ani rządu, dlatego u nas zostały zamiecione pod dywan.
Pewnie, lepiej serwować społeczeństwu nagonkę na ślepo – na migrantów, aktywistów, wszystkich tych, którzy nie kupują przebranego w marynarkę z imitacją pagonów premiera, stojącego na tle przeciwczołgowych jeży na poligonie, rozprawiającego o Tarczy Wschód, nazwanej już teraz na Podlasiu wałem Tuska.