Sowieci niespecjalnie kryli swoją niechęć do Polskiego Państwa Podziemnego, ale bądź co bądź byli sojusznikami naszych sojuszników. Dlatego właśnie Armia Krajowa nie wzbraniała się przed współpracą podczas wyzwalania Lwowa. Miasto zostało oswobodzone w ciągu kilku dni. I wtedy ów „sojusznik” po raz kolejny pokazał swoje prawdziwe oblicze.
Czołgi sowieckie na ulicach Lwowa. Lipiec 1944 roku. Fot. Wikipedia
Na sali panowała luźna atmosfera. Stoły zarzucone mapami i dokumentami, pod ścianą trzydziestu sowieckich oficerów. Gwar rozmów, krótkie salwy śmiechu, papierosowy dym. Ktoś poprosił akowców, by zajęli miejsca. Ktoś inny dorzucił, iż gen. Iwanow niestety nie dotrze, ponieważ jest zajęty, ale narada tak czy inaczej się odbędzie. Mjr Kornel Stasiewicz „Prosper”, szef sztabu lwowskiego okręgu AK, pokiwał głową. Od wyzwolenia miasta spod niemieckiej okupacji stosunki z Sowietami pogarszały się adekwatnie z dnia na dzień. Mimo wszystko jednak liczył, iż jakoś uda się dogadać w sprawie dalszej współpracy. Polacy usiedli za stołem. Naraz rozmowy ucichły. Na salę wszedł nieznany akowcom pułkownik. Rozejrzał się wokół, po czym jego wzrok spoczął na „Prosperze”. W krótkich słowach polecił mu złożyć meldunek. „Jesteśmy z AK, reprezentujemy jednostki bojowe formowanej właśnie dywizji. Chcemy przez cały czas walczyć z Niemcami u boku Armii Czerwonej” – wyjaśnił „Prosper”. Zapadła cisza. „Proszę powtórzyć” – powiedział nieoczekiwanie pułkownik. Stasiewicz zamarł. Po sekundzie milczenia zaczął raz jeszcze wyrzucać z siebie okrągłe zdania. Nie dokończył. „Ach wy... Ręce do góry” – ryknął oficer. W ręku trzymał chwycony z biurka pistolet...
Armia Krajowa bierze miasto
W pierwszych miesiącach 1944 roku Lwów kipiał od coraz bardziej nieprawdopodobnych plotek. Polska ulica szeptała, iż po Niemcach przyjdzie UPA i rozpoczną się masowe mordy. Nie mniej obawiała się ciągnącej na miasto Armii Czerwonej. Z drugiej strony od czasu do czasu pojawiały się krzepiące wieści. Jak choćby ta o angielskich oficerach rzekomo widzianych w pobliskiej Kołomyi. „Może więc nie będzie tak źle? Może Zachód nie pozwoli nam zginąć?” – niosło się jak mantra po mieszkaniach i ulicach.
Tymczasem Sowieci byli coraz bliżej. W początkach lata Lwów mieli już adekwatnie na wyciągnięcie ręki. Na wieść o szybkich postępach Armii Czerwonej wśród miejscowych Niemców wybuchła panika. 18 lipca z miasta wyjechali przedstawiciele cywilnej administracji, a w ślad za nimi ukraińska policja. Lwów miał zostać przejęty przez wycofujący się z frontu Wehrmacht. Tymczasem żołnierze regularnych oddziałów ciągle jeszcze byli związani walką na przedpolach miasta. „Od 19 do 21 lipca Lwów był bezpański i stanowił jak gdyby enklawę wolną od wojny, przewalającej się wokół niego” – pisał historyk Damian Markowski. Wszystko to stwarzało ogromną szansę dla polskiego podziemia.
Począwszy od stycznia trwała akcja „Burza”. Według założeń Komendy Głównej AK Polacy mieli uderzać na cofających się Niemców, wyzwalać kolejne skrawki terytorium, a wobec wkraczającej Armii Czerwonej występować w roli gospodarzy. We Lwowie podziemie dysponowało niemal trzema tysiącami żołnierzy zgrupowanych w 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich i odtwarzanej właśnie 5 Dywizji Piechoty. Na czele lokalnego dowództwa stał płk Władysław Filipkowski „Janka”. 19 lipca postawił on swoich podwładnych w stan pogotowia. Samą walkę akowcy rozpoczęli jednak dopiero trzy dni później, po tym, jak na przedmieściach Lwowa pojawiły się pierwsze kolumny sowieckich czołgów.
Walki uliczne Armii Czerwonej we Lwowie. Fot. IPN
Polacy stosunkowo gwałtownie wyzwolili południową część miasta. niedługo też rozgorzały zacięte walki o śródmieście. Tymczasem sytuacja czerwonoarmistów zaczęła się komplikować. „ (…) Niemcy, wycofując się do linii Winniki–Dawidów, odcięli walczący w mieście 10 Gwardyjski Korpus Pancerny od reszty armii i tyłów. Już pierwsi żołnierze radzieccy spotkani rano 22 lipca na Kwiatkówce przez szefa BIP-u Mirosława Żuławskiego uważali, iż wkraczając do Lwowa bez wsparcia piechoty, idą na pewną śmierć. Nic więc dziwnego, iż wojska radzieckie nader chętnie przyjęły pomoc, jaką zaczęły im dawać ujawniające się w mieście oddziały AK” – zauważa Jerzy Węgierski, autor książki o lwowskiej AK. niedługo na odbitych z rąk Niemców budynkach zaczęły pojawiać się sojusznicze flagi. Na ratuszu załopotały sztandary polski, sowiecki, amerykański i brytyjski, a na gmachu politechniki – polski i sowiecki.
26 lipca płk Filipkowski spotkał się wreszcie z przedstawicielami sowieckiego dowództwa. W myśl ustaleń z przełożonymi, dla dodania sobie prestiżu, podczas rozmów miał używać stopnia generała brygady. Marsz. Iwana Koniewa, który stał na czele 1 Frontu Ukraińskiego, reprezentował niejaki gen. Iwanow. Pod tym nazwiskiem najpewniej krył się gen. Iwan Sierow, jedna z najbardziej prominentnych figur NKWD. Filipkowski w obecności swoich współpracowników zadeklarował, iż AK w ciągu tygodnia jest w stanie sformować dywizję piechoty i ruszyć do dalszych walk w sojuszu z Armią Czerwoną. „Dlaczego nie” – miał odrzec Iwanow.
W rzeczywistości jednak dni lwowskiej AK był już policzone.
„To sowiecka ziemia...”
W nocy z 26 na 27 lipca Niemcy ostatecznie się wycofali. Lwów był wolny. Jeden z oficerów AK wspominał po latach: „Z jednego ze wzgórz widziałem, iż miasto tonęło po prostu w barwach państwowych polskich”. Ale entuzjazm nie trwał długo. Kilka godzin później płk Filipkowski, wraz ze swoim najbliższym współpracownikiem ppłk. Henrykiem Pohoskim, został wezwany do sowieckiego sztabu. Oficerów przyjął Iwanow. Zażądał, by AK w ciągu sześciu godzin złożyła broń. „To niepodobna...” – zaczął Filipkowski, ale gospodarz gwałtownie mu przerwał: „Co to znaczy?! jeżeli zechcę, to broń złoży cały sowiecki front. I wystarczą mu na to dwie godziny!” – wykrzyczał.
Prosto z kwatery Iwanowa akowcy trafili przed oblicze gen. Jewgienija Gruszki, który już niebawem miał zostać szefem lwowskiego NKWD. Ppłk Pohoski wspominał: „Gen. Filipkowski [sic!] (…) dał wyraz nadziei, iż jednak piąta lwowska dywizja AK będzie mogła być organizowana. Nasz gospodarz uśmiechnął się wyrozumiale i powiedział: „Tu sowiecka ziemia i sowiecki naród, nie macie czego tu szukać”. Gruszko zdeprecjonował przy tym znaczenie AK. „Przecież jest już polska armia. Dowodzi nią wasz gen. Żymierski. Stoją w Żytomierzu. Możecie się z nim rozmówić. jeżeli chcecie, podstawimy wam samolot”.
Filipkowski chwycił się tej myśli niczym brzytwy. W porozumieniu z Komendą Główną AK i okręgowym Delegatem Rządu postanowił przyjąć sowiecką ofertę. Odliczając dni do wylotu widział, jak na jego oczach Lwów staje się innym miastem. Biało-czerwone flagi zniknęły. W ich miejsce pojawiły się czerwone sztandary. 30 lipca Sowieci spędzili mieszkańców na wielki wiec, na którym pierwsze skrzypce grali marsz. Koniew oraz Nikita Chruszczow, wojskowy politruk i szef partii w sowieckiej Ukrainie. Nazajutrz Filipkowski i Pohoski wsiedli na pokład samolotu. Do Żytomierza dotarli szczęśliwie. Na miejscu zdołali się choćby spotkać z Michałem Rolą-Żymierskim, przedwojennym oficerem zdegradowanym za korupcję, który wówczas już robił karierę jako dowódca zależnej od Sowietów Armii Ludowej oraz minister obrony w Polskim Komitecie Wyzwolenia Narodowego. Ostatecznie akowcy niczego nie wskórali. Zostali aresztowani przez NKWD i osadzeni w obozie pod Riazaniem.
Warta Kedywu Okręgu Lwów przed wejściem na teren Politechniki Lwowskiej w czasie akcji „Burza”. Fot. IPN
W tym czasie we Lwowie Sowieci zatrzymali członków sztabu lwowskiego Okręgu AK, z mjr. Kornelem Stasiewiczem na czele. Aresztowano także lokalnego przedstawiciela rządu na emigracji prof. Adama Ostrowskiego.
Dowódca Armii Krajowej gen. Tadeusz Komorowski „Bór” wspominał później depesze, które z rzadka napływały do niego z kontrolowanego przez Sowietów miasta. „Więzienia na ul. Łąckiego przepełnione żołnierzami AK. Krążą pogłoski, iż niebawem wywiozą więźniów do Rosji” – głosiła wiadomość z 30 września. Niebawem do „Bora” spłynęła radiodepesza od reprezentacji politycznej Lwowa: „Wołamy o komisję aliancką, zaklinamy o interwencję na rzecz uwięzionych członków AK oraz Delegatury”.
Na to było już jednak za późno. Jeszcze podczas konferencji w Teheranie przedstawiciele mocarstw uzgodnili, iż dawne Kresy Rzeczypospolitej po wojnie przypadną ZSRS. Lwów powoli stawał się miastem sowieckim i nic już tego nie mogło zmienić.
Podczas pisania korzystałem z następujących publikacji: Damian Markowski, „Płonące kresy. Operacja »Burza« na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej”, Warszawa 2011; Jerzy Węgierski, „W lwowskiej Armii Krajowej”, Warszawa 1989; Tadeusz Bór-Komorowski, „Armia podziemna”, Londyn 1989; Grzegorz Hryciuk, „Polacy we Lwowie 1939–1944. Życie codzienne”, Warszawa 2000.