Sztuka

bezkamuflazu.pl 1 rok temu

Jedni orzekli już jej „krach” (tu dominują prorosyjscy aktywiści medialni), innych rozczarowuje jej „mozolny charakter” i „kiepskie perspektywy” (zwłaszcza rodzimych wojennych komentatorów, z których miażdżąca większość wojny na własne oczy nie widziała, ale jest – jak sądzi – „obcykana z teorii”), nieliczni, obstając na gruncie twardego realizmu, ani nie są zaskoczeni, ani nie tracą optymizmu co do dalszego przebiegu ukraińskiej kontrofensywy.

Należę do grupy trzeciej, co zaś się tyczy twardego realizmu – pozwólcie na garść faktów i opartych o nie opinii.

W potocznym wyobrażeniu wojsko ukraińskie postrzegamy już jako „nasze”, zachodnie, co jest skutkiem propagandy i pobożnożyczeniowych wizji. Tymczasem ZSU nie są armią natowską, nie spełniają wielu jej standardów. Ukraińscy dowódcy i żołnierze – wraz z napływem zagranicznego uzbrojenia – adaptują elementy zachodniej sztuki walki do swych „bazowych” umiejętności, których korzenie sięgają armii sowieckiej. W praktyce nie są ani zachodni, ani wschodni. Niedostatki sprzętowe (wciąż stosunkowo ubogi ekosystem militarny) oraz nawyki mentalne trzymają ich w przysłowiowej „połowie drogi”. Szczęśliwie obrońcom sprzyja ich własna kreatywność, dla której nie ma takich kulturowych ograniczeń jak w skostniałej, pionowo ustrukturyzowanej armii rosyjskiej. Brakuje nam przyzwoitej łączności? Korzystamy z satelitarnego internetu. Mamy słabiutkie lotnictwo i niedostatki w artylerii? Masowo korzystamy z komercyjnych dronów do misji rozpoznawczych i ataków samobójczych. Te praktyki kompensacyjne (a jest ich oczywiście dużo więcej), połączone z wyższą motywacją do walki, decydują o wartości ZSU, ale do standardu NATO ich nie przybliżają. De facto, na tym etapie wojny, możemy już śmiało mówić o hybrydowej (a może po prostu ukraińskiej?) sztuce wojowania. I jakkolwiek to poznawczo atrakcyjny wniosek, musi mu towarzyszyć świadomość ograniczeń tej sztuki.

Jest sporo różnic między zachodnim a wschodnim sposobem wojowania, między tym, jak walczy NATO, a jak wojuje armia rosyjska i jej klony. Wynika to z uwarunkowań kulturowych, technologicznych, finansowych – wzajemnie się przenikających i tworzących sieć, której opisanie wykraczałoby poza formułę i objętość tego tekstu. Na potrzeby artykułu wystarczy, byśmy skupili się na kwestii angażowania posiadanych sił, w tym rezerw, w operacje bojowe. W doktrynie wschodniej gros wysiłku skierowana jest na zrównoważenie potencjału przeciwnika wszędzie tam, gdzie istnieją linie styku. Front ma być „stabilny”, choćby jeżeli dzieje się to kosztem angażowania kolejnych rezerw. jeżeli tych ostatnich jest wystarczająco dużo, by na którymś odcinku zbudować istotną przewagę (trzy-pięciokrotną), dopiero wówczas możliwe są operacje zaczepne. Ofensywna „ława”, idąca po całej szerokości frontu, możliwa jest zatem dopiero w sytuacji, gdy całość zaangażowanych na teatrze sił będzie odpowiednio liczniejsza od wojsk wroga. Dlatego dla sowieckich planów wojny z NATO tak ważne były masowe armie samego ZSRR, jak i demoludów (dość wspomnieć, iż w 1989 roku wojska Układu Warszawskiego dysponowały… pięćdziesięcioma pięcioma tysiącami czołgów).

Przygotowując się do inwazji Ukrainy, rosja adekwatnego potencjału nie zebrała – brak odpowiednich środków szedł tu w parze z przekonaniem, iż „specjalna operacja wojskowa” może mieć charakter interwencji policyjnej, iż na Ukraińców to wystarczy. Nie wystarczyło.

Patrząc z perspektywy czasu, możliwości państwa rosyjskiego – które szczytowy zakres osiągnęły jesienią ubiegłego roku – wystarczyły na ustabilizowanie tysiąckilometrowej linii frontu oraz na kilka lokalnych operacji zaczepnych. Tylko jedna z nich, bachmucka, przyniosła sukces – nieistotny operacyjnie, choć istotny propagandowo. Taki obrót sprawy (sposób prowadzenia wojny) wynikał nie tylko z relatywnej słabość rosji, ale i faktu, iż Ukraińcy „weszli w buty” rosjan. Wojowali tak jak oni, miażdżącą większość wysiłku wkładając w stabilizację frontu. W zrównoważenie potencjału rosyjskich wojsk na wszystkich liniach styku (co nie zawsze oznaczało wystawianie podobnych liczebnie sił; brygada w obronie to więcej niż brygada w ataku itp.).

Wiosną tego roku Ukraińcy część swoich rezerw wykorzystali do zbudowania lokalnej przewagi na Zaporożu, gdzie rozpoczęli kontrofensywę. Od początku skazaną na to, iż nie będzie blitzkriegiem, a żmudną próbą przełamania rosyjskiej obrony na najbardziej obiecującym operacyjnie kierunku – niestety, także silnie bronionym, bo i rosjanie z tego obiecującego charakteru zdawali sobie sprawę. I teraz najważniejsze – mimo wykorzystania zachodniego sprzętu nie była i nie jest to operacja prowadzona w „zachodnim stylu”.

W zachodniej sztuce wojennej nie kładzie się nacisku na zrównoważenie potencjałów wojsk na wszystkich liniach styku. Kierunki nieperspektywiczne bądź uznane za niestwarzające zagrożenia obsadza się wyłącznie w niezbędnym zakresie, gros wojsk kierując na stosunkowo wąski odcinek, wytypowany do przeprowadzenia ofensywy i przełamania. Na wskazanym obszarze uzyskuje się znaczną przewagę, co zwiększa prawdopodobieństwo sukcesu. Ryzyka? Owszem, są. Pod koniec 1944 roku alianckie dowództwo uznało rejon Ardenów za niestwarzający zagrożenia, w związku z czym nie martwiono się zanadto jego słabym obsadzeniem. Ku zaskoczeniu Eisenhowera i spółki to właśnie stamtąd wyszła niemiecka kontrofensywa. Ale właśnie – było to wtedy, i za takie uznawane jest dziś, ryzyko akceptowalne. Nie z powodu zachodniej nonszalancji, a potencjału. Zachodnia doktryna wojenna zakłada uzyskanie przewagi powietrznej nad dowolnym teatrem działań. To warunek konieczny, nieusuwalny dla jakichkolwiek operacji ofensywnych na lądzie. Jednocześnie zachodnie siły zbrojne konstruowane są tak, by zachowały wysoki wskaźnik mobilności. W połączeniu z możliwościami zwiadowczymi i ściśle wywiadowczymi, znacząco redukuje to ryzyko narażenia się na zaskakujący atak przeciwnika i jego skutki. Bo wrogowi trudno będzie działać w warunkach „mgły wojny” (nieoczekiwanie się zebrać), gdy uderzy, natychmiast spotka się z ripostą lotnictwa i bardzo gwałtownie zetknie z przerzuconymi do zagrożonego obszaru jednostkami aeromobilnymi (nie przypadkiem elitarnymi).

Z tak zabezpieczonymi flankami i tyłami można sobie pozwolić na ofensywny rozmach.

Ukraina takim komfortem nie dysponuje. Do działań na Zaporożu wykorzystano dodatkowe 50 tys. żołnierzy, co ze standardową obsadą tego odcinka frontu daje nie więcej niż 80 tys. ludzi. I nie pozwala choćby na zbudowanie pełnej dwukrotnej przewagi nad rosjanami.

O przewadze w powietrzu w ogóle nie ma mowy, choć na szczęście rosjanie – mimo posiadania odpowiednich aktywów – też nie potrafią jej wywalczyć. Obie strony szachują się „w zamian” ersatz-lotnictwem – dronami – w czym minimalną przewagę (dzięki lepszym możliwościom w zakresie zakłócania) zyskują moskale. Nominalnie Ukraina posiada kilka dużych jednostek aeromobilnych, ale powietrznodesantowe/desantowo-szturmowe są one z nazwy; z braku odpowiedniej floty śmigłowców i samolotów ich żołnierze walczą i przemieszczają się jak zwykła piechota.

Warunkowane w ten sposób pole bitwy wymusza również odpowiednie BHP. Opiniotwórcze media na Zachodzie od jakiegoś czasu powtarzają, iż Ukraińcy nie potrafią walczyć z wykorzystaniem większych związków taktycznych. Że niespecjalnie idzie im koordynowanie działań na poziomie brygady, a już zwłaszcza kilku. Tezy te z upodobanie powtarza (pro)rosyjska propaganda, pewnie dlatego, iż rosyjscy generałowie rzeczywiście nie radzą sobie ze sprawnym dowodzeniem kilkoma-kilkunastoma tysiącami żołnierzy. Nie będę trwał przy bezwarunkowej obronie ukraińskiej kadry oficerskiej, gdyż znam wiele jej ograniczeń, tym niemniej na płaskim jak stół Zaporożu trudno działać w ugrupowaniach liczniejszych niż kompania czy batalion (setka-kilka setek ludzi). Bez odpowiednio silnego parasola w powietrzu niezwykle ryzykownie jest przemieszczanie licznych jednostki, a mniejszym oddziałom łatwiej wykorzystać terenowe „bonusy” (skrawek lasu, zabudowania itp.).

Zatem choć cała armia ukraińska jest dwukrotnie większa od rosyjskiej w Ukrainie, jej ubogość wyklucza działania w zachodnim stylu. Tak przynajmniej sądzą ukraińscy dowódcy. Ale to nie podważa sensu zaporoskiej kontrofensywy – i tu dochodzimy do ukraińskich możliwości adaptacyjnych. ZSU bardzo zręcznie – wykorzystując zachodnie środki dalekiego i precyzyjnego rażenia – paraliżuje rosyjską logistykę (w weekend 50 moskali z jednego pododdziału oddało się do niewoli, bo nie mieli co jeść…). Izolowaniu pola walki towarzyszy systematyczna obróbka – także przy udziale wspomnianej zachodniej broni – rosyjskiej artylerii, która na Zaporożu została już niemal zdziesiątkowana. Jednocześnie oddziały lądowe – działające w niewielkich ugrupowaniach szturmowych – powoli, ale systematycznie kruszą rosyjską obronę. Nie mam co do tego jasności, a nie chcę popadać w urzędowy optymizm części mediów, tym niemniej – zdaje się – chyba właśnie mamy do czynienia z przełamaniem pierwszej, najsilniejszej rosyjskiej linii oporu. Dalej nie pójdzie „z górki”, jednak powinno być łatwiej.

No i znów – raczej bez blitzkriegu, chyba iż prawdziwe okażą się prasowe spekulacje, zgodnie z którymi gen. Załużny przystał na propozycje dowódców z USA i Wielkiej Brytanii. I przesunął na Zaporoże znacznie większe siły, dotąd trzymane jako straż pożarna, bądź wykorzystywane do pilnowania innych odcinków frontu. W oparciu o dostępne dane nie widzę takiego ruchu jednostek ZSU, ale kampania na Zaporożu ma to do siebie, iż jest dobrze zabezpieczona kontrwywiadowczo. I mnóstwo spraw – w tym przemarsze wojsk – dzieją się pod zasłoną „mgły wojny”.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu i Michałowi Strzelcowi. A także: Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Mateuszowi Borysewiczowi, Marcinowi Pędziorowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Kazimierzowi Mitlenerowi, Tomaszowi Jakubowskiemu, Magdalenie Płonce i Kamilowi Zemlakowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. choćby po przełamaniu pierwszej linii może nie pójść „z górki”, rosjanie wszak zostawiają po sobie „spaloną ziemię”/fot. własne

Idź do oryginalnego materiału