Ukraińcy chcą do domu

tygodnikprzeglad.pl 1 rok temu

Setki uchodźców utknęły w Nadarzynie i nie mają szans na inne życie

Hala jest ogromna. Za nią trzy identyczne, a za nimi jeszcze dwie. Obliczono, iż jeżeli Ptak Warsaw Expo w całości przekształci się w Centrum Pomocy Humanitarnej Ptak, w podwarszawskim Nadarzynie może jednocześnie znaleźć łóżko do spania 20 tys. uchodźców z Ukrainy. Ponad rok temu było tu gwarno, dziennie przyjmowano choćby kilkaset osób, relokowano choćby tysiąc. Podjeżdżały busy, które rozwoziły przybyszy do różnych polskich miast i do różnych państw Unii. Zaplanowano, iż centrum będzie przystankiem przesiadkowym, miejscem na niezbyt długą przerwę w podróży. Ale nie wykluczano, iż niektórzy zostaną na dłużej, dlatego m.in. w hali otwarto szkołę podstawową.

Dziś wokół hali hula wiatr. W końcu jest to teren, gdzie mają się odbywać największe imprezy targowe w kraju, a nie osiedle mieszkaniowe z infrastrukturą. Od czasu do czasu przemkną jakieś ukraińskie dzieciaki, które zapragnęły batona ze stacji benzynowej albo porcji frytek.

Mężczyzna w słomkowym kapeluszu idzie w kierunku baru z hamburgerami. Widząc nieznajomych, zatrzymuje się, żeby porozmawiać. Zadanie to niełatwe, bo zna jedynie litewski i ukraiński. Żeby się dogadać, trzeba wykorzystać szkolną znajomość języka rosyjskiego, licząc na jego pewne podobieństwo do ukraińskiego. Mężczyzna adekwatnie jest Litwinem, ale 23 lata temu wyjechał do Ukrainy i tam pozostał. Latami tułał się, wiódł życie bezdomnego. I jakoś mu to nie przeszkadzało aż do teraz. Teraz chciałby wrócić na Litwę. Zastanawia się, czy jako uchodźca, który trafił do Polski z Ukrainy, ma na to szansę. Ilu takich ludzi, którym w życiu nie wyszło, znalazło się w Polsce? Ilu utknęło w Nadarzynie?

Swój kawałek podłogi

Hala jest nieprzyjazna. Tak przynajmniej się wydaje. Nie ma okien, bo to miejsce przeznaczone na targi. To, co dobre dla wystawców, niekoniecznie musi być dobre dla mieszkańców. Ale w marcu ub.r. uznano, iż stworzenie właśnie tu Centrum Pomocy Humanitarnej Ptak będzie najlepszym rozwiązaniem. Zgromadzono tysiące składanych łóżek, koców i poduszek, kosmetyki i przedmioty niezbędne ludziom uciekającym w popłochu z domu.

Łóżka ustawiano w rzędach, jedno obok drugiego. Na swoim małym skrawku podłogi, kilka większym niż samo łóżko, ludzie zaczynali budować nowe życie. Trudno było mówić o odseparowaniu się i intymności, ale też przybywający prawdopodobnie tego nie oczekiwali. W tym czasie najważniejsze było poczucie bezpieczeństwa. Życie toczyło się szybko, w halach kręciły się setki wolontariuszy.

Dziś hala jest jakby trochę senna. Już nie ma wielkiej przestrzeni z ustawionymi w rzędach łóżkami. Udomowiono ją, wygradzając płytami kartonowo-gipsowymi większe i mniejsze sale. Największe pomieszczenie znajduje się w pobliżu przychodni lekarskiej prowadzonej przez LuxMed. W tej sali mieszkają ludzie z niepełnosprawnościami i tacy, którzy wymagają częstej pomocy lekarskiej. Podzielili się na grupki, potworzyli pokoiki, w których złożyli swój dobytek. Niektórzy żyją w tym niby-osiedlu od wielu miesięcy. I tak naprawdę nie wiedzą, co z nimi będzie.

Liudmyla Kostczyw siedzi na łóżku i przytula czarnego kundelka wabiącego się Monia. Przywiozła go z Ukrainy i nie wyobraża sobie, iż mogłaby się z nim rozstać. Myśli, iż z powodu psa będzie jej trudno znaleźć jakiś pokój do wynajęcia, bo ludzie nie chcą przyjmować uchodźców ze zwierzętami. Ona do tej pory jeszcze nie szukała innego lokum. A to z powodu swojej mamy i z powodu mamy koleżanki. To było tak. Przyjechała z mamą z Charkowa do Nadarzyna 17 kwietnia ub.r. Zdecydowały się na ten wyjazd z powodu bombardowań. Kilkanaście dni wcześniej jej córka i wnuczka wyjechały do Niemiec. Mama, Hana, miała wtedy 84 lata i różne dolegliwości, więc zastanawiała się, czy da radę jechać tak daleko. Ale w końcu się zdecydowała.

W Nadarzynie Liudmyla spotkała koleżankę, Svitlanę Serduk, która 11 dni wcześniej też przyjechała z Charkowa i też z mamą – Liudmylą. Poznały się od razu, choć nie widziały się 15 lat. Ucieszyły się z tego spotkania, bo we dwie na obczyźnie jakoś raźniej.

– Postanowiłyśmy, iż zajmiemy łóżka obok siebie i wspólnie będziemy się opiekować naszymi mamami – opowiada Liudmyla Kostczyw. – Stan zdrowia naszych mam się pogarszał, więc bardzo ważne było dla nas, iż w hali jest przychodnia i o każdej porze można tam znaleźć pomoc. Moja mama nie chodziła, była leżąca i niewidoma. Cały czas musiałam się nią zajmować. Często trzeba było wzywać lekarza. W końcu trafiła do szpitala. 26 października mama zmarła. Gdzie ją pochowałam? Nigdzie. Mama została skremowana, a urna jest w przechowalni w domu pogrzebowym. Ona ma być pochowana w domu, w swojej ziemi. Tak będzie dobrze.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 31/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Idź do oryginalnego materiału