Leciałem kiedyś „wesołym śmigłowcem” z Ghazni do Bagram. Wesołym, bo jakkolwiek na pokładzie ulokowano istne siedem nieszczęść, nastroje towarzystwu dopisywały. Kontuzjowanych żołnierzy, których rotowano z wysuniętej bazy do wielkiej logistycznej placówki, czekało kilkanaście dni oddechu od wojny.
Jeden z chłopaków miał mikroodłamki w oku; oczodół wymagał specjalistycznej interwencji w bagramskim szpitalu, ale w gruncie rzeczy nie było to nic poważnego. Podobnie jak urazy rąk dwóch innych żołnierzy. Tylko jeden z wojskowych miał większy problem – skomplikowanie złamane ramię, wymagające wielotygodniowej rekonwalescencji. Ten pechowiec leciał do Bagram na chwilę – stamtąd niedługo wywieziono go do Polski. Po prawdzie on jeden nie był wesoły – nie chciał wracać, ale wojsko nie potrzebowało go „na teatrze” w sytuacji tak długiej niedyspozycji. „Kalekami patroli opędzić się nie da”, ten argument dowódcy połamańca nie był do podważenia.
Jakiś czas później wracałem do kraju amerykańskim samolotem ewakuacji medycznej (droga wiodła zatem przez niemieckie Ramstein, gdzie znajdował się wielki kompleks szpitalny; obsłużył on i „Irak” i „Afganistan”, z obu wojen łącznie trafiło tam około 80 tys. rannych żołnierzy koalicji). Tu już wesoło nie było, leciałem bowiem w towarzystwie solidnie poszkodowanych żołnierzy. Pośród których znalazło się kilkunastu chłopaków z połamanymi czy w inny sposób uszkodzonymi kończynami dolnymi. Żaden nie był w ciężkim stanie, ale jak wspomniany wcześniej Polak, wielotygodniowa niezdolność do służby wykluczała ich dalszy udział w misji. Niektórzy prawdopodobnie zdołali później wrócić do Afganistanu – Amerykanie uskuteczniali roczne tury, 3-4 miesiące na tyłach/w domu, oznaczało na tyle krótką przerwę, iż dało się wrócić do swoich pododdziałów.
Tak robiły to, robią, cywilizowane armie.
Ale pozostało coś takiego, jak siły zbrojne federacji rosyjskiej, które funkcjonują wedle odmiennego schematu.
Pierwsze doniesienia o tym, iż poszkodowanym żołnierzom nie pozwala się wrócić na tyły, pochodzą z pierwszych tygodni wojny. „Póki dychasz, póty masz walczyć”, wyrokowali rosyjscy lekarze i choćby solidnie kontuzjowanych odsyłali z punktów medycznych na pierwszą linię.
Dziś ten proceder jeszcze się nasilił. Filmik przedstawiający „selekcję” rannych rosjan – który wypłynął kilka dni temu – szokuje niewprawnych obserwatorów konfliktu. Ilustruje aberrację? Z pewnością, ale zarazem nie o incydentalnym charakterze. Dość poczytać rosyjskie fora i opinie uczestników spec-operacji oraz członków ich rodzin, gdzie mowa jest o powszechnym „utylizowaniu kalek” (dosłowny cytat).
Na wspomnianym filmie mężczyźni o kulach i w temblakach, jako wystarczająco sprawni, kierowani są ponownie na front. A tam czeka ich los jak żołnierza ze zdjęcia (oryginalną fotografię wykonaną z drona – jako iż naruszałaby moje własne standardy – przerobiłem na komiks; i zdjęcie, i film, o którym piszę, bez trudu można znaleźć w otwartym źródłach).
Dlaczego tak się dzieje? Kontekst kulturowy (brak poszanowania dla ludzkiego życia), to raz. Dwa, jest to też efekt zużywania się zasobów finansowych rosyjskiej machiny wojennej. Ochotnicy, poza relatywnie wysokim żołdem, otrzymują jednorazowe premie za wstąpienie do armii. Każdy kolejny wojskowy to wydatek, a państwo ma coraz mniej pieniędzy. Z dostępnych informacji wynika, iż akcja rekrutacyjna dramatycznie zwolniła – w niektórych regionach rosji powołuje się o dwie trzecie mniej mężczyzn, nie dlatego, iż ich brakuje, ale dlatego, iż nie ma im z czego wypłacić premii („kasa misiu, kasa”; z patriotycznego obowiązku rosjanin do wojska nie idzie). Taki stan rzeczy powoduje konieczność maksymalnego wykorzystania już dostępnych zasobów ludzkich. A iż mówimy o armii opartej o zwyrodniałe reguły, której dowódcy są przekonani, iż wojna musi się rozstrzygnąć w ciągu najbliższych kilkunastu tygodni, mamy to co mamy.
Kaleka nie pójdzie do szturmu. Ale wciąż ma karabin i stanowi dla przeciwnika potencjalne zagrożenie. I doczłapie się do strefy operowania ukraińskich dronów. I tam zginie, zużywając wrogowi amunicję. Której na zdrowych rosjan może Ukraińcom zabraknie.
Darwin przewraca się w grobie…
—–
Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
To dzięki Wam powstają także moje książki!
A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.
Fot. ZSU