Wojciech Antczak: PREWENTORIUM odc. 2

goniec.net 1 tydzień temu

– Pewien jesteś?
– No, tak nie do końca…
– Pomyśl jeszcze raz!
– Jasne, że… osiemnaście minut. Że też od razu nie skapowałem – mówi Witek pukając się w czoło.
– Zobacz! – mówi ojciec pokazując zegarek. – Stąd dotąd jest pół godziny, a pół godziny ile ma minut?
– Trzydzieści.
– A połowa trzydziestu, to ile jest minut?
– Pietnaście.
– No to masz odpowiedź. Kwadrans to jest piętnaście minut – podsumowuje tata.
– A dlaczego to sie nazywa „kwandrans”?
-Nie „kwandrans”, a kwa-drans! Bo po łacinie „kwarta” znaczy „ćwierć”. A ile kwadransów ma cała godzina?
– Trzy!
– Dlaczego trzy?
– Bo sie mówi „trzy ćwierci do śmierci?”.
-Patrz, tumanie jeden! – krzyczy poirytowany ojciec zwracając tym uwagę przybywających widzów. Znowu pokazuje mu zegarek, wskazuje na zieloną tarczę swojego „longine’a”. – Widzisz, stąd dotąd jest piętnaście minut czyli właśnie kwadrans! A do połowy godziny są dwa kwadranse, a do całej godziny jeszcze dwa… Więc, ile kwadransów ma godzina?
– Aż cztery?
– Nie „aż”, a tylko cztery!
– Ale ile teraz będzie dokładnie, do rozpoczęcia filmu? Bo…

– Niecałe dziesięć minut.
– Aż tyle, kurde?!
– Bez tego „kurde”! – strofuje go ojciec.
– Jejkuuu! Zanudze sie!
– Nie „zanudze sie”, a „zanudzę się”. Mówże poprawnie!
Witek wiercąc się w fotelu robi dziwne miny, grymasi wzdychając, aż ojciec zaczyna tracić cierpliwość.
– Zachowuj się jak człowiek! W przeciwnym razie…
Do rozpoczęcia filmu Witek siedzi naburmuszony.
– Spójrz na Michałka. Młodszy od ciebie, a zobacz jaki jest cierpliwy!
– Bo on dłubie w nosie i zjada to, co wydłubie.
– Michaś! Dziecko, jak ci nie wstyd!
– Ja nie zjadam, ja… ja tylko oblizuje… palec – mówi uderzając w płacz.
Ojciec wyjmuje chusteczkę do nosa i wyciera mu wskazujący palec u prawej dłoni i z powrotem chowa chusteczkę w kieszeni spodni.
Znowu odzywa się Witek:
– Ale on dłubał nie tym palcem!
– A którym?
– Tym – pokazuje swój mały palec.
– Nieważne!
I nic już nie jest ważne, bo właśnie gaśnie bzdłe czerwonawe światło i rozsuwa się ta z pewnością bardzo ciężka, granatowa zasłona, zwana…
– „Nieważne” – myśli Wicio zagłębiając się w drewnianym „fotelu”.
Słychać głośne fanfary, charakterystyczny sygnał cotygodniowej „Polskiej Kroniki Filmowej” z wypisanymi nazwiskami jej twórców. Kolejna odsłona: Napis: „Na urlopie”. Komentarz: „Towarzysz >Wiesław<, Pierwszy Sekretarz naszej partii, Władysław Gomułka na zasłużonym urlopie…”
– Tato, tato! – mówi półgłosem Witek – Czy ten pies, to jego prawdziwy pies?
Siedząca obok nich niewiasta wybucha śmiechem, dość głośnym, perlistym. I zaraz słychać: Psss! Ciii, ciii, psss!
A teraz po tym uciszaniu przez innych, ojciec spogląda nań groźnie i przyłożywszy wskazujący palec do ust wydaje z siebie ten sam dźwięk:
– Psss! Psss! Ciii!
– Ja chcę do domuuu! – wyje Michałek siedzący z lewej strony ojca i na domiar złego płacze jak może najgłośniej.
Ojciec wstaje i bierze go na ręce. Obaj znikają w ciemności. Witek patrzy bezmyślnie na dalsze odsłony kroniki filmowej: „Hipika” Komentarz: „Na odbywających się w Hamburgu, na Zachodzie, gdzie także pada deszcz, zawodach hipicznych polscy jeźdźcy zajęli zaszczytne czwarte miejsce…” Jako ostatnią odsłonę pokazano korridę w Andaluzji, z samej Sewilli. To najbardziej interesuje Witka.
Po kronice filmowej zapalają się światła. Zjawia się ojciec ze śpiącym Michałkiem. Gdy tylko zdążyli usiąść, ponownie gaśnie światło. Po kronice jest film dokumentalny na temat jakże groźnej choroby społecznej, wręcz plagi, jaką jest alkoholizm. Zataczający się pijani, głównie mężczyźni, wszczynający burdy prowadzące do bijatyki, leżący spijanieni do nieprzytomności, leżący gdzie popadnie…
I ten mentorski ton komentatora! Jakże drażniący Stanisława i nie tylko jego, ale i tych w większości pamiętających Polskę okresu międzywojnia. Chociaż i tamten czas pod rządami piłsudczykowskiej i postpiłsudczykowskiej sanacji nie był wolny od propagandy, z pewnością bardziej strawnej niż ta obecna –„socjalistyczna w treści, a narodowa w formie”, a w sumie będącej naśladowaniem sowieckich wzorów w niby to polskiej formie.
Oni obaj – Witek i Michaś oraz wszystkie dzieci urodzone tuż przed wojną, w czasie niej i zaraz po niej, nie są w stanie widzieć różnicy między tamtą Polską, a Polską obecną, więc siłą rzeczy, ta powojenna Polska jest dla wielu czymś zupełnie normalnym. Niestety…
Znudzony jak mops Witek z ulgą przyjmuje zakończenie tego „pijackiego”, dokumentalnego filmu, zwanego także „dodatkiem”, w którym co prawda, piętnowano społeczne patologie ale już bez wskazywania na prawdziwą przyczynę tych zjawisk, a jedynie koncentrując się na samych skutkach.
Wreszcie zjawiają się napisy adekwatnego filmu „produkcji radzieckiej” pod tytułem „Mali, wojenni bohaterowie”. Propagandowy gniot o sowieckiej wojnie ojczyźnianej toczonej także przy czynnym udziale, bezsprzecznie bohaterskich dzieci – sowieckich pionierów zastawiających pułapkę na cały batalion uzbrojonych „po zęby” Niemców, którzy ostatecznie zostają wysiekni przez pluton niemniej bohaterskich „mołojców” uzbrojonych tylko w niezawodne pepesze i manualne granaty.
Na zakończenie filmu mali bohaterowie wraz z dorosłymi bohaterami zostają uhonorowani odznaczeniami przez „ojca narodu”, samego towarzysza Stalina.
Zapala się światło. Granatowa kurtyna zamyka się „sama” powoli zasłaniając biel ekranu. Już teraz byli widzowie opuszczają widownię. Słychać gremialne walenie siedzeń o oparcia. Przebudzony Michaś, wciąż jeszcze zaspany, z niepokojem rozgląda się po sali. Wychodzą jako jedni z ostatnich, bo Stanisław nie znosi tłoku, ścisku, sprawiającego mu niemal fizyczny ból, nie mówiąc już o psychicznej wręcz torturze pozostałej w pamięci jeszcze z pierwszego dnia niemieckiej niewoli w Schwarzwaldzie, kiedy to stłoczono ich wszystkich nagich pod prysznicem w niewielkiej łaźni, wszystkich złapanych tego dnia, nie tylko Francuzów, ale i wielu Polaków walczących w armii francuskiej i właśnie tym Polakom (sale Polonais) Francuzi niemal powszechnie zarzucali, iż ponoszą winę za wybuch tej wojny z powodu „polskiego Gdańska”… a z kolei Polacy winili ich, „pieprzonych Francuzików” wraz z nie mniej „pieprzonymi Angolami” za nie udzielenie tym wszystkim walczącym w Polsce Polakom, pomocy… Zdrada sojusznika! W polskich oczach, oba te kraje dopuściły się wręcz felonii!

Wojna minęła już ponad dwanaście lat temu, a jego kompleks pozostał i choćby jak jest zmuszony jechać zatłoczonym tramwajem czy atobusem, to zawsze staje przy ścianie odwrócony tyłem do napierającego nań tłumu. Ale przecież w kinie nie było tłumnie, a mimo to, ta jego fobia wciąż nie daje mu spokoju.

Idą w stronę Alej Jerozolimskich. Michaś słania się ze zmęczenia, a Witek przeżywa, bardzo przeżywa czekającą ich dwóch samą podróż pociągiem, podobnie jak i poprzednie podróże na letnie kolonie. I tym razem to będą po raz kolejny też góry. „A co będzie potem… Nieważne, zobaczy się, a póki co, trza by tak wykombinować, żeby mieć miejsce przy oknie i najlepiej, żeby siedzieć przodem do przodu, a nie przodem do tyłu… Chociaż, ostatecznie najważniejsze, żeby siedzieć przy oknie, tak samo jak w szkole, bo wtedy można było widzieć jak zaczynał padać pierwszy śnieg”…
– …głuchy jesteś?! – słyszy głos ojca zwracającego się do niego, Witka zatopionego w rozmyślaniach. – Pytam się, jak ci się podobał film?
– Tak sobie, phi… ruski film… A najbardziej podobał mi się Stalin!
– Dlaczego właśnie Stalin?
– Bo miał wąsy, prawdziwe ale… nie takie jak miał Hitler.
– Hitler też miał prawdziwy ten swój wąsik.
– Ale Stalin miał prawdziwsze! – twierdzi Witek.
– Nie prawdziwsze, a może tylko bardziej okazałe – poprawia go ojciec.
– A dlaczego kobietom nie rosną wąsy? choćby jak już są dorosłe? – pyta ni stąd ni
zowąd Witek.
– Bo niewiastom rośnie więcej włosów na głowie niż nam mężczyznom… Są po prostu inne od nas mężczyzn – wyjaśnia tata.
Idą dalej w milczeniu, które nagle przerywa Michaś.
– Tatusiu! Ja bym chciał już do domu, ale za mnie niech pojedzie Witek.
– Dziecko drogie, Michałku, powtarzam ci już po raz nie wiem który, iż jedziecie do prewentorium obaj, ty razem z Witkiem.
– Jedziemy przecież w góry, a tam można zjeżdżać na sankach! – mówi z emfazą Wicio chcąc pocieszyć brata.
– Z góry czy pod górę? – pyta dla pewności Michaś.
– Ha! ha! ha! – śmieje się głośno i jakoś tak nienaturalnie Witek. – Puknij się w głowę… ha, ha, ha, sankami pod górę! Jejciu, rajciu! Pierwszy raz słyszę! Ha! ha! ha!
– Można, ale nie na całą górę, a tylko na kawałek góry – broni swego młodszy brat.
Teraz z kolei Stanisław popada w myślenicę: „A jeśli, nie daj Bóg, ta cała operacja… Nie… Nie! Nie wolno mi tak choćby pomyśleć… Helenka, dzielna Helenka przeżyła całą okupację w Warszawie i powstanie na Starówce, a potem przez obóz przejściowy w Pruszkowie dostała się do obozu w Gross-Rosen, a stamtąd trafiła do Buchenwaldu, Sachsenhausen, a na koniec do Ravensbrueck, gdzie po siedmiu miesiącach, w kwietniu 45-go została „oswobodzona” przez sowieckich żołnierzy i wróciła do Kraju z zaawansowaną gruźlicą, pocieszając się, iż to niegroźna choroba to całe jej pokasływanie… I teraz miałoby się nie powieść?”
Nadjeżdża tramwaj, nieważne jakiej linii, bo wszystkie one jadą stąd do Dworca Głównego przy Towarowej i dopiero od dworca jedne skręcają na Ochotę, a inne na Wolę.
Wsiadają do pierwszego wagonu. Ojciec pokazuje konduktorowi swój bilet miesięczny na wszystkie linie, bilet w plastikowej ramce, a dla chłopców wykupuje bilety – normalny i ulgowy.
Z Alej skręcają w prawo w ulicę Towarową i po paru krokach są już na miejscu. Stanisław spogląda na swojego „longines”, jakby nie dowierzał wskazaniom tego dużego, dworcowego zegara. Mają jeszcze sporo czasu, więc ojciec, kochający ich ojciec wygłasza jedną z tych swoich mów, mających ostrzec ich przed grożącymi im ewentualnymi niebezpieczeństwami.
– Chłopcy, pamiętajcie, żeby się dobrze zachowywać… Macie być po prostu grzeczni. Dobrze? Obiecujecie?

Idź do oryginalnego materiału