Wspólne nie znaczy tożsame

polska-zbrojna.pl 2 godzin temu

W ostatnim dniu października Stany Zjednoczone i Indie podpisały umowę ramową w zakresie współpracy obronnej. Ma ona obowiązywać dziesięć lat, czy jednak można na tej podstawie spodziewać się jakiegoś rodzaju nowego otwarcia, zmiany paradygmatu wzajemnych relacji? Zapisy umowy jasno dają do zrozumienia, iż głównym spoiwem łączącym dwa państwa jest wspólne postrzeganie porządku międzynarodowego. I jest to solidny fundament dalszego pogłębiania współpracy.

Stany Zjednoczone potrzebują sojuszników, zwłaszcza w regionie Indo-Pacyfiku. To zdanie jest tautologią niezależnie od tego, co mówi i komu grozi wojną celną, czy też szerzej – handlową, prezydent Donald Trump. Powodem, dla którego tak jest, są oczywiście Chiny, dla których Indie jawią się w Waszyngtonie jako naturalna przeciwwaga. Jako jedyne dysponują one zbliżonym potencjałem ludzkim, są również skonfliktowane z Chinami w kwestii przebiegu części granicy. Stąd też Amerykanie chętnie widzą w Indiach nie tylko ważnego partnera w obszarze obronności (za takiego zostały one uznane w 2016 roku), ale wręcz sojusznika. Do tego jednak daleka droga.

Podpisana przez sekretarza wojny USA Pete’a Hegsetha oraz ministra obrony Indii Rajnatha Singha w Kuala Lumpur umowa dotyczy przede wszystkim wzmocnienia współpracy wywiadowczej i technologicznej. Ta druga kwestia wydaje się dla biznesowo ukierunkowanej administracji amerykańskiej szczególnie istotna – Indie chcą rozwijać własny przemysł obronny i, na ile to możliwe, lokalnie zaspokajać potrzeby sił zbrojnych. kooperacja technologiczna oznaczałaby większe możliwości wejścia USA na ten rynek, co przełoży się na zyski amerykańskich gigantów zbrojeniowych. Warto podkreślić, iż w trakcie prac nad umową dyskutowano m.in. o możliwościach wspólnej produkcji pocisków Javelin czy transporterów opancerzonych Stryker. Będące tradycyjnym odbiorcą rosyjskiego uzbrojenia Indie starają się zdywersyfikować kierunki dostaw i użytkują w tej chwili również wiele systemów amerykańskich, takich jak samoloty zwalczania okrętów podwodnych P-8, transportowe C-130, śmigłowce AH-64, CH-47 czy MH-60. W trakcie lutowego spotkania Trumpa z premierem Narendrą Modim ten pierwszy kusił również wizją sprzedaży myśliwców F-35. Pole do współpracy jest bez wątpienia szerokie, a możliwości indyjskiego przemysłu są wciąż dalece niewystarczające względem potrzeb indyjskich sił zbrojnych.

Samolot F-35 Lightning II w locie z bazy sił kosmicznych Pituffik na Grenlandii do Stanów Zjednoczonych, 9 października 2025 r. Fot. 2nd Lt. Cameron Lewis

REKLAMA

Co ważne i warte podkreślenia, umowa odwołuje się do wspólnych wartości i wspólnej wizji porządku międzynarodowego. Widać to przede wszystkim w narracji odnoszącej się do regionu Indo-Pacyfiku jako wolnego, otwartego i opartego na zasadach prawa (międzynarodowego). Zapisy te są wręcz skopiowane z amerykańskich dokumentów strategicznych i jasno dają do zrozumienia, iż to właśnie wspólne postrzeganie wspomnianego porządku jest głównym spoiwem łączącym dwa państwa. I bez wątpienia jest to solidny fundament dalszego pogłębiania współpracy.

Amerykańsko-indyjska umowa jest istotnym krokiem wzmacniania współpracy dwustronnej. Jej implementacja będzie jednak zależeć w dużej mierze od samych Stanów Zjednoczonych. Donald Trump prowadzi politykę międzynarodową w sposób biznesowy, wpisując w jedną kolumnę zyski, w drugą zaś koszty. Bez wahania uderza narzędziami handlowymi w sojuszników i partnerów, którzy, przynajmniej dotychczas, uginają się pod jego naciskami. Dotyczy to także Indii, „ukaranych” w ten sposób za import rosyjskiej ropy. Tyle tylko iż Indie są regionalnym mocarstwem i nie zawsze będą podążać ścieżką wytyczoną przez prezydenta supermocarstwa. Oczywiście kooperacja będzie kontynuowana, jednak zaangażowanie w nią może być różne i przeżywać okresy wzlotów i upadków.

Rafał Ciastoń , ekspert w dziedzinie stosunków międzynarodowych, technologii militarnych i konfliktów zbrojnych
Idź do oryginalnego materiału