Nie wiem jak Państwo, ale ja od zawsze nie lubiłem robienia czegoś z okazji czegoś. I nie chodzi o imieniny bliskiej osoby, czy o pójście na Mszę św. w niedzielę. Starsi pewnie pamiętają „czyny społeczne” na 22-Lipca czy ideologiczne przymusowe zaangażowanie w pochodach 1-Majowych. Rocznice rewolucji bolszewickiej (zwanej październikową) np. teatry czciły specjalnymi premierami (z taką intencją wystawiono „Dziady” Dejmka w 1968 – sic!). Kiedy się historia przewaliła, często ci sami artyści zaczęli maszerować w Paradach Schumana, sławiąc Unię Europejską. No a potem przyszło jeszcze gorsze, czyli zaprzęgnięto do doraźnej polityki to, co przez dziesięciolecia było zakazane, bo prawdziwie polskie i wokoło tego ustanowiono kolejne obchody i capstrzyki.
Nie ma nic gorszego dla budowania pamięci narodowej jak urzędowy przymus składania wiązanek kwiatów i zaliczania akademii organizowanych „ku czci”. Spędzone dzieci (z reguły ze szkół podstawowych, bo ci ze średnich się buntują) stoją dziesiątki minut, zanim wszyscy lokalni notable zabiorą głos i pozwolą się okolicznościowo sfotografować. A kiedy już ta młodzież zostanie dopuszczona do pokazania jakiegoś okolicznościowego programu artystycznego, to ma przed sobą puste pierwsze rządu, które były przecież zarezerwowane dla VIP-ów. A ci są już w drodze na kolejną imprezą, którą danego dnia trzeba koniecznie zaliczyć.
Jeszcze bardziej obrzydliwe jest dla mnie angażowanie się instytucji kultury w obchody świąt, które zaprzeczają ideowym przesłaniom definiowanym przez codzienną ofertę tychże instytucji – domów kultury, galerii, teatrów. Takim działaniem są od lat koncerty piosenek legionowych z okazji 11 Listopada. Nie chodzi tylko o cyniczny merkantylizm (bo jest za to kasa do wzięcia), ale przede wszystkim o katastrofalny efekt społeczny. Ludzie wstydzący się własnej Ojczyzny i jej tradycji, ludzie – najprościej to ujmując – niemoralni, robiąc to, podważają sens patriotyzmu w tych, którzy to oglądają. A sam repertuar zostaje wówczas sprowadzony do poziomu jakiejś egzotycznej ramotki. To prosta droga do dekonstrukcji kultury poprzez tzw. nową tradycję, gdzie z jednej strony aranżowane „na wywrot” klasyczne pieśni są li tylko pretekstem do wokalnych popisów osób, które choćby nie rozumieją, o czym śpiewają. Z drugiej strony namnożono grafomańskich tekstów w stylu „patriot-disco” z obowiązkową multikulturową muzą. Tak dokładnie wiele lat temu odebrałem pierwszy koncert serii „Panny Wyklęte”. Potem było jeszcze gorzej.
Popularyzacja kultury nie może oznaczać jej pauperyzacji. Film „Bękarty wojny” choćby z problemu holokaustu potrafił zrobić groteskę (no ale to przecież „słynny” Tarantino). Francuski serial „Allo 'Allo” grozę okupacji niemieckiej zamienił w bulwarową rozrywkę (te „żabojady” są takie zabawne). No cóż, Amerykanie kilka rozumieją z tego co naprawdę stało się w Europie Środkowej w połowie ubiegłego wieku, a Francuzi, jako kolaboranci Hitlera, jak mogą tak czyszczą swoje ego. My jednak raczej nie wyobrażamy sobie (jeszcze?) farsy o taplających się w fekaliach kanałów powstańcach warszawskich albo komedii pomyłek, której akcja dzieje się w ubeckim więzieniu na Rakowieckiej. Natomiast od lat uciekamy od konkretu i próbujemy „oswajać” historię poprzez sprowadzanie jej do „kultury biesiadnej”. Tymczasem każde zdarzenie jak i związane z nim uczucia mają swój desygnat. Mądrością polityków i talentem twórców jest umieć go znaleźć i – broń Boże – nie sfałszować. To jest jak dobrze dobrana tonacja w muzyce, jak dopasowany w malarstwie kolor, bo trzeba, jak u Norwida: „Odpowiednie dać rzeczy słowo”. Wtedy przekaz staje się wartością dodaną, konieczną m.in. w pojmowaniu własnych dziejów.
No i tutaj nadszedł czas na tytułowy legendarny „czterdziesty i czwarty”. Nakładające się na tę liczbę – nie liczbę kolejne znaczeniowe kręgi nie ułatwiają zrozumienia zostawionego nam przez Mickiewicza przesłania. W roku setnej rocznicy odzyskania Niepodległości mojemu Teatrowi Nie Teraz udało się zdobyć „garść” złotówek na podróż po kraju z naszym spektaklem „Wyklęci” (nasze działanie nazywało się „WYKLĘCI 44”. Wymyśliliśmy sobie, iż pokażemy to przedstawienie w wybranych miejscach, które w sposób specjalny związane są z pokoleniem Żołnierzy Wyklętych; a to pokolenie, ci ludzie, idealnie się wpisują w ideę bycia wolnym i niepodległym właśnie. „Garść” była skromna i nasze plany musieliśmy mocno zredukować, ale i to, co przeżyliśmy wspólnie z widzami jest bezcenne.
No i można by się dzisiaj zastanowić, czy te słowa wieszcza: „A życie jego – trud trudów, A tytuł jego – lud ludów; Z matki obcej; krew jego, dawne bohatery”, nie zaczęły się spełniać w nocy z 3 na 4 stycznia roku 1944, gdzieś w okolicach Rokitna, powiat Sarny, województwo wołyńskie, kiedy przedwojenną granicę II RP przekroczyły wojska sowieckie… A może jeszcze bardziej dramatycznie, gdy we wtorek 1 sierpnia roku 1944 rozpoczęło się Powstanie Warszawskie… No i w końcu, na miarę greckich tragedii, rok ten pamiętny podzielił sprzedanych przez Aliantów Polaków na tych, „co chcieli spokoju” i na bandytów. I stało się tak, jak napisał anonimowy poeta w biuletynie konspiracyjnym Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość” w Łomży, iż odtąd już każdy, „co nie chciał zostać Kainem, iż chciał być wiernym ojczyźnie synem, chciał jej wolności w słońcu i chwale, a iż śmiał mówić o tym zuchwale”, ten z definicji stał się wrogiem i Moskwy, i Londynu, i Waszyngtonu, i Warszawy oczywiście. Stał się „wyklęty”…
Jak Państwo sądzicie – czy peany patriotyczne o Wyklętych, wygłaszane dopiero co z setek a może i tysięcy trybun, przekonają kilkunastoletnich Polaków, iż „Oto oni. Bądźcie im podobni, a Polska będzie lepsza, będzie wasza i polska po prostu”?
Tomasz A. Żak