„Boże codzienności
wprowadź się do naszego domu
na stałe
od świtu do świtu
Bądź w każdym geście
tych co pod dachem chwili
szukają dla siebie schronienia”.
Uważam, iż te słowa oddają to, co było mu naprawdę bliskie: po pierwsze – potrzebę konkretu codzienności, konkretu dotykalnego aż do bólu, konkretu, który stawia opór patosowi, a dzięki temu nie pozwala się zakłamać, po drugie – czujną pewność, iż zawsze, w każdej chwili, są ludzie, którym trzeba pomóc, bo „szukają dla siebie schronienia”. Mówił, iż nie umie się wczuwać „w te wszystkie mistyczne rzeczy” – i natychmiast dodawał, wyjaśniał, stawiał zadanie: „Trzeba dać mieszkanie bitemu. Trzeba go schować w piwnicy. Trzeba się tego nie bać. I w ogóle zawsze trzeba być przeciwko tym, którzy biją” albo: „Jeśli się przyglądasz złu i odwracasz głowę albo nie pomagasz, kiedy możesz pomóc, to stajesz się współodpowiedzialny. Bo twoje odwrócenie głowy pomaga tym, którzy dopuszczają się zła”.
A ja podobne słowa usłyszałem w 1942 r. z ust księdza Jana Ziei, gdy ciężko dotknięty doświadczeniami z Auschwitz zwróciłem się do niego o pomoc: „Wyszedłeś z obozu żywy, bo Bóg chciał, żebyś przeciwdziałał złu, które poznałeś. To wielka łaska. Łaska i dług, który musisz spłacić. Wysnuj z tego wnioski...”. Zapytałem: jak? co mam robić? – Pomyśl o tych, którzy żyją za murem – powiedział ksiądz Zieja. Za murem getta! Tak zaczęła się moja droga do Rady Pomocy Żydom. Więc myślę, iż z Markiem Edelmanem, bundowcem, socjaldemokratą łączy mnie – chrześcijańskiego konserwatystę – wspólnota pamięci i wspólnota postawy, której źródłem była codzienność okupowanej Warszawy lat II wojny światowej. A co nas wtedy różniło? Od 1942 r. było oczywiste, iż Żydzi żyjący w gettach, w obozach, ukrywający się, wysyłani „gdzieś na wschód”, wszyscy Żydzi jako naród – zostali skazani przez Niemców na śmierć. My, Polacy, też byliśmy dotkliwie represjonowani, ale nie wszyscy i nie w ten sam sposób. I tę różnicę trzeba sobie wciąż uświadamiać – z powodów moralnych: żeby pamięć nie oddaliła się od prawdy.
Nie znałem go, gdy wybuchło powstanie w getcie. Słyszałem, iż w Żydowskiej Organizacji Bojowej jest jakiś Marek, ale go nie znałem. A przecież byliśmy tak blisko siebie. Ledwie kilkadziesiąt metrów, tyle iż przedzielonych murem. On na Bonifraterskiej dowodził heroiczną walką dziewczyn i chłopców z Żydowskiej Organizacji Bojowej, ja zaś tuż-tuż, na ul. Mławskiej 5, miałem lokal konspiracyjny, w którym spotykałem się z „Berezowskim” – dr. Leonem Feinerem, wiceprzewodniczącym Żegoty i jednym z najwybitniejszych działaczy Bundu – Powszechnego Żydowskiego Związku Robotniczego – i z łączniczką Żydowskiej Organizacji Bojowej Irką Gelblum. Jako członek Rady Pomocy Żydom i pracownik referatu spraw żydowskich Departamentu Spraw Wewnętrznych Delegatury Rządu współpracowałem z „Wacławem” Henrykiem Wolińskim, który w imieniu Komendy Głównej Armii Krajowej utrzymywał od połowy 1942 r. ścisłe kontakty z Żydowską Organizacją Bojową. Czyli byliśmy blisko...
Leon Feiner dobrze znał Marka Edelmana. Był jednym z jego mistrzów, nauczycielem, mnie zaś obdarzył przyjaźnią. I gdy po latach słuchałem Edelmana, to w jego słowach często znajdowałem echo myśli Feinera, który łączył romantyzm i idealizm, cechujące początki polskiego ruchu socjalistycznego, z poczuciem niechętnego patosowi realizmu. Chociaż z tym patosem bywało różnie... W połowie sierpnia 1944 r. Feiner przyszedł ze swoim przyjacielem Antonim Pajdakiem do naszej placówki AK Anna na ul. Marszałkowskiej 62. Zobaczył mnie, rozłożył ramiona, objął, przytulił, zobaczyłem łzy w jego oczach: „Panie Ludwiku! Polska jest wolna! Flagi biało-czerwone wiszą z okien!”.
Parę dni temu znalazłem w swoim archiwum „Biuletyn” Bundu z 1945 r., wydany z okazji pierwszej rocznicy Powstania Warszawskiego. Czytam: „Dnia 1-ego sierpnia 1944 r. o godz. 10 rano w konspiracyjnym mieszkaniu w Centrum miasta rozpoczęło się posiedzenie Centralnego Komitetu »Bundu« (...). Jako pierwszy punkt porządku dziennego była rozpatrywana sprawa naszego udziału w zbliżającym się powstaniu (...), jednomyślnie postanowiono wziąć udział w powstaniu i wezwać pozostałych jeszcze przy życiu żydowskich robotników i inteligencję do wstąpienia w szeregi demokratycznych i socjalistycznych organizacji bojowych. O godz. 5 ppoł., prawie w tej samej chwili, gdy przewodniczący dr Feiner zamknął posiedzenie, dała się słyszeć głośna strzelanina. Dla wszystkich stało się jasnym, iż jest to początek powstania!”.
Komitet Centralny Bundu (...) w przeciągu 2 miesięcy prowadził nieprzerwanie swą działalność. Następnie wezwała do walki Żydowska Organizacja Bojowa. W wydanej przez Komendę odezwie czytamy: „Po bohaterskich walkach w gettach i obozach wzywamy wszystkich do walki o wolną, demokratyczną, niepodległą Polskę”.
Poglądy Edelmana kształtowali tacy ludzie jak Wiktor Alter i Leon Feiner. Dziś niektórzy – także w Izraelu – dziwią się, iż Edelman pozostał w Polsce, iż wybrał życie skomplikowane, a przecież ten wybór był dla niego oczywisty, wiązał się ze stanowiskiem Bundu, który na stronach swego „Biuletynu” stwierdzał: „Emigracjonizmowi przeciwstawiamy walkę tu na miejscu, razem z polską klasą robotniczą, o stworzenie takich warunków życia, które by zapewniły wolność i dobrobyt dla wszystkich obywateli bez różnicy narodowości i wyznania”. Marek Edelman został więc na swoim – na dobre i na złe.
Jesienią 1945 r. przeczytałem broszurę „Getto walczy. Udział Bundu w obronie getta warszawskiego”. Autor – Marek Edelman. Była to bodaj pierwsza w Polsce relacja kogoś, kto brał udział w organizowaniu oporu w warszawskim getcie, począwszy od tworzenia konspiracji w 1942 r., przez pierwsze zrywy zbrojne w styczniu 1943 r., po dramatyczne dni powstania od 19 kwietnia do 16 maja 1943 r. Publikacja została poprzedzona krótkim wstępem Zofii Nałkowskiej, pisarki o znacznym autorytecie, która przed wojną była związana z demokratycznymi kręgami piłsudczykowskimi, w tej chwili zaś odgrywała istotną rolę w Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. Nałkowska pisała: „Książeczkę tę, której maszynopis przyniósł mi nieznajomy młody autor, jeden z przywódców żydowskiego powstania, przeczytałam jednym tchem, nie odrywając się od niej ani na chwilę. – Ja nie jestem pisarzem – powiedział. – To nie ma żadnej wartości literackiej. Jednak jego nieliterackie opowiadanie osiąga to, co udaje się nie wszystkim arcydziełom. Daje w słowie poważnym, celnym, powściągliwym, wolnym od frazesu protokół zbiorowego męczeństwa, utrwala mechanizm jego przebiegu. Jest także autentycznym dokumentem zbiorowej mocy ducha ocalonej z największej klęski, jaką znają dzieje narodów”. Dziś, po z górą 65 latach od lektury tekstu Marka zapewniam, iż słowa Zofii Nałkowskiej oddają istotę rzeczy: Edelman napisał relację, w której prawda heroizmu i grozy nie potrzebuje przymiotników.
Kiedy po raz pierwszy uścisnęliśmy sobie dłonie? Twierdził, iż znaliśmy się od zawsze. – To znaczy od kiedy? – Od zawsze! – powtarzał. Gdy pytano go o jakieś szczegóły dotyczące warszawskiego getta, ŻOB czy powstania, machał ręką: – Nie zawracajcie mi głowy, spytajcie Bartoszewskiego! To prawda: w porządku doświadczeń i wartości, które nas kształtowały, znaliśmy się „od zawsze”. Natomiast gdy idzie o porządek dat, to było tak: dwa lata po wyjściu z więzienia zacząłem pracować w tygodniku „Stolica”, najpierw jako kierownik działu literackiego, potem jako sekretarz redakcji. Wedle założeń wydawcy – monopolistycznej wtedy Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej – „Stolica” miała być pismem poświęconym tradycjom kulturalnym Warszawy i jej odbudowie, mnie zależało na przypomnieniu okupacyjnych dziejów miasta, na utrwaleniu wiedzy o Armii Krajowej, konspiracji, w ogóle o Polskim Państwie Podziemnym, co na fali „odwilży” i przemian związanych z Październikiem 1956 r. stawało się w pewnej mierze możliwe. Doszły mnie wiadomości, iż ostatni komendant ŻOB ukończył studia medyczne, mieszka w Łodzi, jest cenionym kardiologiem.
Spotkaliśmy się w końcu 1957 lub w 1958 r. Wiedział, iż byłem w Żegocie, iż znałem Feinera i łączniczki z ŻOB, więc nasza pierwsza rozmowa nie wymagała żadnych dodatkowych wyjaśnień. Po prostu wróciliśmy do wspólnych spraw, które – wbrew pozorom – nie dotyczyły wyłącznie przeszłości. W tamtych latach świat mało wiedział – być może nie chciał wiedzieć – o Holocauście, o ruchu oporu w getcie, o Żegocie i kontaktach między ŻOB a Komendą Główną Armii Krajowej. Obaj rozumieliśmy, iż z tą niewiedzą trzeba coś zrobić. Pamięć ludzka jest zawodna. Takie były źródła tekstu „Z Markiem Edelmanem – śladem walk ŻOB”, który został opublikowany w „Stolicy” w kwietniu 1960 r. w rocznicę walk w getcie. Pełne cztery kolumny ze zdjęciami, na których Marek Edelman, wędrując po terenie dawnego getta, pokazuje Umschlagplatz i miejsca walk powstańczych.
Wkrótce potem wystąpiliśmy – Edelman, Zofia Skrzeszewska i ja – w programie telewizyjnym poświęconym powstaniu w getcie i działalności Żegoty. Skrzeszewska działała w ŻOB, z getta wyszła w pierwszych dniach kwietnia 1943 r., ukrywała się wraz z przyszłą żoną Marka – Aliną Margolis, pochodzącą ze znanej w Łodzi zasłużonej rodziny lekarzy społeczników; zresztą słowo „ukrywała się” chyba nie jest adekwatne, bo obie udzielały pomocy ludziom, którzy znaleźli schronienie w tzw. aryjskiej części Warszawy. W 1963 r. – z okazji 20 rocznicy powstania w getcie – odbyłem z Edelmanem długą rozmowę, której zapis został opublikowany przez Georges’a (Jerzego) Zdziechowskiego w wydawanych w Paryżu „Cahiers Pologne-Allemagne” (już wcześniej, w 1960 r., na łamach „Cahiers” ukazał się mój artykuł „Assistance aux Juifs en Pologne occupée”).
Widywaliśmy się niezbyt często. Wiedziałem, iż ma poważne osiągnięcia jako kardiolog, on wiedział, iż pracuję w „Tygodniku Powszechnym” i przygotowuję wydanie dokumentacji „Ten jest z ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939–1945”. W 1963 r. pojechałem do Izraela, by w Yad Vashem zasadzić drzewko Żegoty. Spotkałem się z „Celiną” Cywią Lubetkin, serdeczną koleżanką Edelmana z czasów getta, i jej mężem „Antkiem” Icchakiem Cukiermanem, lewicowym syjonistą, który w czasie powstania w getcie pełnił rolę łącznika między ŻOB a Armią Krajową, zaś w Powstaniu Warszawskim dowodził plutonem ŻOB. Obydwoje wyjechali z Polski w 1946 r. W Izraelu, w Galilei, założyli kibuc imienia Bojowników Getta. Oczywiście rozmawialiśmy też o Marku Edelmanie, a trzeba pamiętać, iż „Antka” i Marka dzielił spór ideowy.
Wspominam o tym sporze nie bez kozery. Otóż w przedwojennym gimnazjum często słyszałem, iż „Żydzi zawsze trzymają się razem”, czyli iż tworzą rodzaj spisku, bez względu na wygłaszane przez siebie poglądy. Tymczasem w okresie mojej działalności w Radzie Pomocy Żydom i referacie żydowskim Delegatury Rządu byłem świadkiem ostrych kłótni między przedstawicielami rozmaitych żydowskich ugrupowań politycznych. Antagonizm syjonistów i bundowców – socjalistów trwał choćby w obliczu Zagłady. Dokładnie tak samo jak wśród Polaków, bo w obozach koncentracyjnych endecy, socjaliści czy komuniści współpracowali niechętnie, z trudem albo wcale.
Mijały lata. W Polsce podjęła ofensywę polityczną frakcja „moczarowska” w PZPR. W 1968 r. doszła mnie wiadomość, iż Edelman został usunięty z pracy – z powodu pochodzenia. Chciano mu odebrać prawo do realizacji powołania, któremu poświęcał wszystkie siły: do ratowania ludzi. Jego żona i dzieci wyjechały do Francji. Tam doktor Alina Margolis-Edelman rozpoczęła działalność w organizacji Lekarze Bez Granic, współtworzyła – wraz z Bernardem Kouchnerem – organizację Lekarze Świata (w 1999 r. doktor Kouchner został mianowany pierwszym specjalnym przedstawicielem ONZ i szefem Tymczasowej Administracji w Kosowie, zaś w latach 2007–10 był ministrem spraw zagranicznych Francji), leczyła boat-people – uciekinierów z Wietnamu, pracowała w szpitalach w Czadzie, Afganistanie, Salwadorze. Gdy wybuchł stan wojenny w Polsce, była jedną z organizatorek „SOS Aide aux Malades Polonais”. Odwiedziłem ją w lutym 1983 r., podczas pierwszej w mym życiu wizyty w Paryżu – poczułem, iż znamy się od zawsze, choć widziałem ją po raz pierwszy.
Marek Edelman nie znosił czułostkowości. Nie znosił wzniosłych słów; widział, iż nazbyt często zastępują czyny. Pod jego szorstką mową kryła się wielka wrażliwość na cudzy ból. Ludzi oceniał wnikliwie, a swe zaufanie do tych, którzy na to zasługiwali, wyrażał w sposób niekonwencjonalny. I tak latem 1975 r. przeczytałem w czasopiśmie „Odra” tekst „Sposób umierania”. Był to zapis jego rozmowy z Hanną Krall na temat powstania w getcie warszawskim. Parę dni potem usłyszałem jego głos w słuchawce telefonicznej: – Musimy pogadać... Umówiliśmy się w kawiarni Nowy Świat. Siedział przy stoliku z jakąś ciemnowłosą, mile wyglądającą panią. Okazało się, iż to właśnie Hanna Krall, wtedy reporterka tygodnika POLITYKA. – No, bardzo przyjemnie... O czym mamy rozmawiać? Edelman nie traci czasu: – Daj tę teczkę! – mówi rozkazująco. Pani Krall otwiera kartonową teczkę. W niej maszynopis, na oko liczący chyba sto kilkadziesiąt stron. Słyszę: – Czytaj pan! – Teraz? – zdziwiłem się. – Teraz! – powiedział Edelman tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Zacząłem czytać przyciągając – jak się okazało po latach – zainteresowanie esbeków dyżurujących w kawiarni. A Edelman do pani Krall: – Słuchaj uważnie, co on powie!... On zna się na Żydach... Jak ci powie, to masz poprawić!... Miałem parę uwag. Pani Krall je zanotowała. Rok potem dostałem od niej książkę „Zdążyć przed Panem Bogiem”, wydaną przez Wydawnictwo Literackie, z serdeczną dedykacją i z dopiskiem od Edelmana.
Marek Edelman został jednym z filarów moralnych Komitetu Obrony Robotników; był sygnatariuszem „Listu 1014” przeciwko zmianom w Konstytucji PRL. Działał w Solidarności, m.in. jako członek Zarządu Regionu Ziemia Łódzka. W stanie wojennym został na krótko internowany. W 1983 r. odmówił władzom PRL udziału w Honorowym Komitecie Obchodów 40-lecia Powstania w Getcie. Opublikował wtedy List Otwarty, w którym pisał: „Chciałbym krótko wyjaśnić, dlaczego odmówiłem. 40 lat temu walczyliśmy nie tylko o życie – walczyliśmy o życie w godności i wolności. Obchodzenie naszej rocznicy tutaj, gdzie nad całym życiem społecznym ciąży dziś poniżenie i zniewolenie, gdzie doszczętnie zafałszowano słowa i gesty, jest sprzeniewierzeniem się naszej walce, jest udziałem w czymś całkowicie jej przeciwnym. Nie będę w tym uczestniczył – i nie zaakceptuję uczestnictwa innych, skądkolwiek by przybywali i czymkolwiek by się chcieli legitymować. Z dala od manipulowanych uroczystości, w ciszy grobów i serc, przetrwa prawdziwa pamięć o ofiarach i bohaterach, o odwiecznym ludzkim porywie ku wolności i prawdzie”.
Służba Bezpieczeństwa uniemożliwiła mu udział w obchodach zorganizowanych przez podziemną Solidarność. A jednocześnie nakładem konspiracyjnego wydawnictwa CDN ukazała się w 1983 r. broszura „Getto walczy”. Rok później wszedł w skład podziemnej Regionalnej Komisji Wykonawczej Ziemia Łódzka. To znane sprawy, a mówię o nich, żeby coś podsumować. Otóż dla moich rodaków ze starszych pokoleń „Żyd” to był ktoś obcy, nie zawsze wrogi, ale obcy. Teraz to się powoli zmienia – i dobrze. Ja zaś rozmawiając z Markiem Edelmanem wiedziałem, iż jest mi bliższy od wielu tzw. rdzennych Polaków. Nie byliśmy przyjaciółmi. Ale ufaliśmy sobie. Uderzała mnie jego suwerenność duchowa. Uderzała mnie skromność, powściągliwość jego sformułowań. Bohater – który robił wszystko, by nikt go nie nazywał bohaterem.
W 2000 r., w porozumieniu z Leszkiem Kołakowskim i Bronisławem Geremkiem, wystąpiłem z propozycją przyznania Markowi Edelmanowi Nagrody Pokojowej Księgarstwa Niemieckiego. Wykorzystałem uprawnienia do zgłaszania kandydatur jako jeden z jej laureatów. Oczywiście on nic o tym nie wiedział. Domyślam się, iż gdyby wiedział, to z pewnością zacząłby protestować, krzyczeć, żebym się nie wygłupiał. Taki był. Bardzo żałuję, iż tej nagrody nie dostał...
Miałem też pewien udział w przygotowaniu pozytywnych opinii na temat odznaczenia Edelmana Orderem Orła Białego. Gdy „Tygodnik Powszechny” – katolickie pismo społeczno-kulturalne – odznaczył Marka Edelmana Medalem św. Jerzego, byłem wraz z żoną za granicą. Nie mogąc uczestniczyć w uroczystości wręczenia Medalu, napisałem do niego list: „...tylko tą drogą mogę zareagować na dobrą wiadomość o wyróżnieniu Pana. (...) Cóż mogę Panu napisać? Cieszy mnie to ze względu na Pana, ale nie tylko ze względu na Pana. o ile wyróżnienia i honory dają ludziom cokolwiek do myślenia – to może i to – ważne moralnie, choć nie materialnie ani protokolarnie – wyróżnienie skłoni kogoś do zastanowienia się, za co i dlaczego zostało Panu przyznane. A jeżeli coś z tego pojmie – to już dużo!”.
Ostatni raz widzieliśmy się na pogrzebie Leszka Kołakowskiego na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Był w złej formie. Przywieźli go w fotelu najbliżsi przyjaciele i opiekunowie – Paula i Mirosław Sawiccy. Na życzenie Tamary Kołakowskiej przy grobie ustawiono krzesła dla bliskich. Tak się złożyło, iż dla mnie zarezerwowano miejsce między Barbarą Skargą a Markiem Edelmanem. Uścisk dłoni, spojrzenie... My naprawdę znaliśmy się od zawsze.
Pokaż mi twoich przyjaciół, a powiem ci, kim jesteś. Tę klasyczną metaforę można odnieść do cyklu „Moje środowisko niepokorne 1955–1963”. Władysław Bartoszewski kreśli tu sylwetki ludzi (tylko tych, co odeszli), z którymi współpracował, współdziałał, przyjaźnił się. Jubilat (właśnie ukończył 90 lat) wspomina ludzi niepospolitych, niepokornych, odważnych. Jednym z nich był Marek Edelman. Dziękujemy PWN (Literatura Faktu) za udostępnienie tekstu (którego współautorem jest Michał Komar) przed drukiem.