Józef Szanajca i Bohdan Lachert tworzyli razem. Po śmierci tego pierwszego niektórzy sądzili, iż to Szanajca był kołem napędowym duetu, a bez niego Lachert ma kilka do zaoferowania. Ich wspólną pracę przerwała wojna, ale do dziś uważa się, iż to najważniejsi przedstawiciele rodzimych modernistów w architekturze. Mieszkam niedaleko zaprojektowanych przez Szanajcę budynków. Pokażę wam, dlaczego była to niezwykła postać.
Nie umiemy wymyślać utopii. Patrząc na współczesne projekty inteligentnych miast, widzimy bardzo często przedwojenne pomysły albo powroty do rozwiązań, które powstawały w PRL-u. To spory zarzut pod adresem współczesności, ale jednocześnie wielka pochwała dla tamtych twórców, których pomysły do dziś się nie zestarzały.
Józef Szanajca jest tego najlepszym przykładem. W 1934 roku pisał, iż rozbudowa stolicy przebiegała chaotycznie. „Nerwowy pośpiech, wszystko jedno co i wszystko jedno, jak i dla kogo, byle budować” – przecież równie dobrze tak moglibyśmy oceniać trapiącą polskie miasta deweloperkę. Dodając co najwyżej, iż jedynym celem budowy jest jednak zarobek, a nie to, żeby ludzie mieli dach nad głową.
Czytając jego felieton z 1934, przeraża, jak aktualne są to problemy. Szanajca zauważał, iż nikt nie zadaje sobie pytań, dlaczego coś buduje się „tutaj, dlaczego nie o sto metrów w prawo lub lewo, a może o dwa kilometry dalej”. Już wówczas martwił się odcinaniem setek tysięcy od przyrody, powietrza i światła, skazując ich „na oglądanie trawy i drzew przez sztachety prywatnych ogródków”.
Łódzki budynek, zaprojektowany nie z Bohdanem Lachertem, a Janem Kukulskim, nie jest najsłynniejszym czy najładniejszym w jego dorobku. Dobrze jednak pokazuje, o co chodziło ówczesnym architektom. Dla kogo budowali i na czym im zależało.
Powstały na zlecenie ZUS kompleks budynków znajduje się blisko parku. A ten zresztą przecina bloki, w których mieszkać miała zarówno inteligencja, jak i robotnicy.
Budowle są niby zwyczajne, niewyróżniające się, ale zaskakują „łamaniami” i zagięciami
Idąc ulicą Dygasińskiego w Łodzi, widać to szczególnie: ostre załamania wpuszczają nas na podwórko, a jednocześnie jakby odseparowują je od drogi. Podwórka są schowane, na małych placykach jest dużo zieleni i ławek, aby mieszkańcy mogli się ze sobą widywać. To mała, ale dobrze zaprojektowana architektura, po której miło się spaceruje.
Kompleks niby nie zachwyca estetycznie, szczególnie dziś, bo widać, iż jest zaniedbany. Niektóre budynki próbowano pomalować na biało, ale już dawna wieża ciśnień, jeden z najciekawszych elementów całego przedsięwzięcia, ma typową dla polskich blokowisk farbę.
A jednak od dawna przykuwał moją uwagę. Proste, ale ciekawe. Obchodząc kompleks – znajdujący się w sumie na ulicach Dygasińskiego, Unickiej, Bednarskiej i Sanockiej – ciągle oglądamy coś nowego. Idąc Bednarską, nie spodziewamy się, iż na Dygasińskiego zobaczymy malutki galerowiec, czyli wejścia do mieszkań ulokowane zostały nie na klatce, ale na „balkonie”. Na dodatek wszędzie wkoło jest mnóstwo zieleni: drzew, trawników, a rzut beretem park Legionów.
Uwielbiam budynki od strony właśnie Dygasińskiego, wchodzące w skład kwartału robotniczego, gdzie idzie się uliczką, na której są też stare, niewielkie i bardzo urocze wille. Nie umiem przestać zachwycać się nad blokiem przy ulicy Unickiej, który „spada” wraz z ulicą, by w końcu razem z nią zakręcić. To długi blok, a jednocześnie zaskakująco lekki i zwinny, bo ma się wrażenie, iż ciągle jest w ruchu, pędzi.
To właśnie w nim znajdowały się te lepsze, większe mieszkania, bo kwartał przy ul. Bednarskiej zamieszkiwany był przez urzędników. Choć elitarność na pewno nie przyświecała Szanajcy i innym modernistycznym architektom – wręcz przeciwnie, mieszkania miały być dla wszystkich – to z czasem renoma osiedla okazała się problemem. Niemcy już w 1939 roku zaczęli eksmisję mieszkańców. W ich miejsce zakwaterowywano rodziny żołnierzy i oficerów Wehrmachtu.
Różnica w podziale na część urzędniczą i robotniczą była spowodowana tym, aby różne grupy społeczne nie były oddzielone od siebie. Mieszkania dla robotników były tańsze na tyle, aby lud pracujący mógł w nich zamieszkać.
Dużo działo się też w środku:
Nowością w każdym mieszkaniu, dokładnie opisywaną w gazetach, był zlewozmywak, czyli „duża miska, przedzielona na dwie części i posiadająca urządzenia, umożliwiające z jednej strony korzystanie z umywalni, z drugiej z miski przeznaczonej do zmywania statków kuchennych” („Dziennik Łódzki”, 1931 rok). Pod zlewozmywakami umieszczono zaś kolejną nowinkę – wentylowane szafki. Po raz pierwszy w Łodzi zastosowano także okna zespolone typu szwedzkiego, zapewniające lepszą ochronę przed chłodem. Starannie zagospodarowano przestrzenie wspólne – w budynkach znalazły się pralnie i suszarnie oraz łazienki dla lokatorów mieszkań robotniczych, które posiadały jedynie toalety – czytamy w serwisie lodz.pl.
Józef Szanajca i Bohdan Lachert: duet od wszystkiego
Tworzyli sporo, nie tylko budynków, ale też meble, przystanki autobusowe czy wille dla prywatnych inwestorów. Wiele projektów jednak nie udało się zrealizować. Mimo to zaliczani są do grona najważniejszych modernistycznych architektów.
W biografii „Architekci awangardy” rozmówcy Beaty Chomątowskiej zwracają uwagę, iż oni byli częścią ruchu, nie nadążali za nim, ale go tworzyli. Sam fakt, iż Józef Szanajca i Bohdan Lachert działali w duecie tak długo i mieli na koncie sporo projektów, jest dowodem na wyjątkową współpracę. „Trzymali rękę na pulsie, chcieli być zawsze pierwsi” – pragnęli wykorzystywać materiały dopiero co wkraczające, by od razu z nich coś tworzyć i sprawdzać je w praktyce.
Józef Szanajca zginął śmiercią wyjątkowo pechową. Z racji na swoje zdrowie nie mógł brać udział w walkach II wojny światowej. Chciał się jednak przysłużyć ojczyźnie, więc kiedy okazało się, iż może przewieźć jednego z generałów jako kierowca, natychmiast się zgłosił. Konwój natknął się w nocy na patrol, seria trafiła genialnego architekta w głowie. Pasażer przeżył.