Część I. A więc wojna! Rodz. VI. Historia Tomka cz. II., Rozdz. VII. Historia Ani cz. II. / Wypracow

publixo.com 3 dni temu

Rozdział VI. Historia Tomka cz. II.

Kapitan Maciej “Rico” Kunwald pociągnął długi łyk kawy z kartonowego kubka, jaki podała mu przed chwilą młoda wolontariuszka. Żołnierz siedział na skrzynkach z pomocą humanitarną w zaimprowizowanym punkcie dla uchodźców na blokpoście Żarska Wieś przy autostradzie A4 przed Zgorzelcem. Było chłodno i od wielu już godzin padał drobny deszcz. Postać kapitana wyróżniała się na tle kręcących się w namiocie i na parkingu żołnierzy. Jego jasny mundur wojsk ekspedycyjnych z Afganistanu kontrastował z zielonymi kamuflażami typu “Pantera”. W oczy laików rzucała się również gęsta, czarna broda kapitana, ciemne okulary a la Cobra Stallone oraz kraciasta arafatka pod szyją. Oczy fachowców odnotowywały z szacunkiem naszywki Task Force White Eagle ISAF.

— Ale muszę ci powiedzieć, iż cię podziwiam. I to nie tylko za chodzenie w przeciwsłonecznych okularach w każdą pogodę… Rozumiem, typu taki Rambo, nie? — zaśmiał się aspirant Janusz Maćkowiak, który przysiadł naprzeciw kapitana Kunwalda ze swoim kubkiem kawy.

Kunwald spojrzał na policjanta zza okularów i w odpowiedzi uniósł tylko ze zdziwieniem brew.

— No wiesz, pchać się tak z emerytury na ochotnika na pierwszą linię, to jednak szacun…
— Jaki tam szacun? — żachnął się kapitan — Szacun to by był, jak bym prał teraz moskali, a nie dostawał odcisków na dupie od siedzenia na tym poście.
— No, ale żeś, kurna, ryzykował z tą zajawą — nie dał się przekonać policjant.
— Ja nie ryzykowałem — odpowiedział żołnierz — ja chciałem. Ale nie wzięli. Stan zdrowia.
— Ja to bym tak nie mógł. No wiesz, nie żeby tego, ale jednak strach jest. To już, kurna, nie żarty — policjant łyknął kawy ze swojego kubka.
— Żarty to są tutaj — machnął ręką Kunwald — człowieka z moim doświadczeniem posadzili do kontrolowania dokumentów.

W tej chwili ich rozmowę przerwał młody policjant, który wyraźnie zaaferowany wszedł do namiotu. Stuknął obcasami, zasalutował i wyrzucił z siebie szybko:

— Panie kapitanie, kapelusznik robi problemy. Mamy go w spisie na doprowadzenie do WKU, ale on się awanturuje. Chce rozmawiać z dowódcą.
— Widzisz, Janusz, jaki cyrk? — kapitan Kunwald zwrócił się do policjanta — fachurę z moimi kompetencjami wysyłają do nańczenia cywili. Pomóż mi wstać — wyciągnął rękę w stronę aspiranta.

Aspirant Maćkowiak gwałtownie odstawił kawę, poderwał się i chwycił wyciągniętą w jego stronę dłoń kapitana. Kunwald podciągnął się, wyprostował i ruszył sztywnym krokiem w stronę wejścia do namiotu.

Chwilę później był już przy zaparkowanej tesli i nerwowo wyczekującym spotkania z naczalstwem kierowcy. Kapitan zlustrował fachowym okiem sytuację: drogie auto, dwie kobiety, dwoje dzieci i przerważliwiony milenials w drogich adidasach. “W sumie tak mógłbym wyglądać, gdybym lata temu zamiast na lewo poszedł na prawo” – pomyślał przez chwilę. Westchnął, nabrał w płuca powietrza i zaczął najuprzejmiej, jak umiał:

— Dzień dobry, obywatelu! Jaki macie problem?
— To pan dowodzi tym cyrkiem? — zaczął z grubej rury Tomek.
— W sumie to widziałem lepsze cyrki niż ten — odpowiedział “Rico” Kunwald, uśmiechając się do własnych wspomnień — ale ustalmy na początku jedno: nie ważne, co to za cyrk, tylko ważne, jaki macie problem? A ogólnie to tak, ja jestem tu od tego, żeby zerować wszystkie problemy.
— No to proszę mi wytłumaczyć, co to znaczy, iż ten tu policjant chce mnie w kajdankach zabierać do jakiejś wojskowej komisji? Chyba jeszcze mamy jakieś prawa czy już jest ta chwila, iż można kogoś wyciągnąć z samochodu i na oczach dzieci pod mur postawić!?
— O, widzę, iż obywatel obeznany ze zwyczajami wojny jest. Dobrze, dobrze, to się przyda. A jeżeli ten tu posterunkowy znalazł na swoim tableciku, iż trzeba was doprowadzić do WKU, to ani chybi oznacza to dokładnie tyle: trzeba was doprowadzić do WKU, boście sami na wezwanie nie raczyli się pofatygować. Kajdanki bądź ich brak, zależą od tego, jak bardzo będziecie nieuprzejmi.
— Jakie WKU? Co to ma znaczyć? Ja cywilem jestem. Informatykiem od programowania sieci neuronowych. W życiu nie miałem karabinu w ręce! — pieklił się Tomek.
— O! No, to gratuluję! Najwyraźniej ojczyzna uznała Was za cenny resurs i ma co do was plany, o których poinformują was właśnie w WKU. Ale żebyście się dowiedzieli co i jak, to się tam trzeba udać. A ponieważ nie udaliście się tam sami, to teraz moi ludzie pomogą obywatelowi znaleźć drogę. Jasne?
— Nic tu nie jest jasne! Mało dziś nie zginąłem w ataku rakietowym! Jadę do Niemiec z rodziną, a wy mi przeszkadzacie! To jest pogwałcenie… — Tomek nie dokończył, bowiem Kunwald przerwał mu stanowczym gestem ręki:
— Posterunkowy, fakty! — rzucił krótko do policjanta, który kilka minut temu zaraportował o problemie z kierowcą.
— Tomasz Malinowski, syn Zofii i Adama, rok urodzenia 1989, zamieszkały…
— Dalej, dalej, posterunkowy, wojna nie będzie czekać — ponaglił kapitan Kunwald, machając ręką.
— … miał się stawić w Wojskowym Centrum Rekrutacji, 50-984 Wrocław, ul. Gajowicka 118, w dn. 30 października 2024, g. 10:00, pok. nr 3 celem zaewidencjonowania i dalszych rozporządzeń, o czym został prawidłowo powiadomiony listem poleconym ze zwrotnym potwierdzeniem odbioru, jakiego nie podjął do dn. 17 listopada 2024, a zatem, w związku z fikcją doręczenia, automatycznie stał się poszukiwany w celu doprowadzenia i wyjawiony w dniu dzisiejszym…
— Okay, spocznijcie posterunkowy! — Następne słowa kapitan skierował do Tomka:
— No i jak, obywatelu informatyku — dotarła do was informacja posterunkowego? By się obywatel stawił, by nie był poszukiwany. A tak, zatrzymujemy i doprowadzamy. Jasne?
— Ale jakim prawem? — zaperzył się Tomek — jestem wolnym człowiekiem i płacę podatki! Od wojowania jest wojsko, a nie ja!
— Obywatelu… — głos kapitana stwardniał. Kunwald zdjął swoje okulary, podszedł krok bliżej do Tomka, stanął przed nim jak bokser w czasie prezentacji przed procedurą ważenia i zmierzył go z wysokości swoich niemal stu dziewięćdziesięciu centymetrów wzrostu zimnym spojrzeniem.
— Obywatelu — podjął na nowo, ważąc każde słowo kapitan — ja też płacę podatki. A oddałem ojczyźnie trochę więcej niż składki na ZUS.

To rzekłszy, kapitan “Rico” Kunwald cofnął się gwałtownie o dwa kroki i podciągnął nogawki spodni luźno wypuszczonych na wysokie wojskowe buty. Z trzewików sterczały dwie cienkie metalowe protezy. Tomka zamurowało. Żołnierz opuścił nogawki spodni i kocim ruchem zbliżył się do Tomka, nachylając swoją twarz do twarzy Tomka. Ich spojrzenia spotkały się.

— I wiecie, co obywatelu? Chętnie bym się z wami zamienił. Prosiłem, błagałem, modliłem się, żeby mnie wzięli do liniowej jednostki. Pisałem, iż jestem lepszy niż inni, bo jeżeli mi znowu urwie te kulasy, to na pewno nie wykrwawię się na śmierć. Wystrugam sobie z patyków nowe, dłuższe i będę biegał jeszcze szybciej. I co? I chuj! Poruszyłem niebo i ziemię, żeby mnie w ogóle przyjęli. I postawili mnie na blokpoście do niańczenia dekowników takich jak wy!...

Żołnierz zamilkł na chwilę, a Tomek nie wiedział, gdzie podziać wzrok.

— Więc nie pierdolcie mi, obywatelu, o podatkach, tylko zastanówcie się, coście naprawdę zrobili dla kraju? Boście mieli pół życia, żeby o tym pomyśleć, ale patrząc na was, toście wnioski chyba z dupy wyciągnęli… Podatki! A zastanawialiście się choć raz, gdzie te wasze srane podatki idą? Spotkaliście się choć raz z waszym posłem? Byliście choć raz na posiedzeniu rady gminy czy osiedla? Wam to wszystko miękkim chujem lata, bo wasze życie to korpo, kredyt i wakacje w ciepłych krajach. A jak przychodzi co do czego, to wpychacie rodzinę w to amerykańsko-chińskie gówno za sto pięćdziesiąt patoli i spierdalacie, gdzie oczy poniosą. Czy was w ogóle kiedykolwiek zaciekawiło, ile kasy z tego, coście za tą teslę oddali, poszło do Ameryki i Chin? A kupiliście ją jak prywatna osoba czy poszło na firmę w koszty? — żołnierz znów zamilkł, głośno wciągając powietrze przez nos.

— Ale trafiliście na moją wachtę, obywatelu — kontynuował Kunwald — a na mojej wachcie sprawy stają na swoje miejsca. Dlatego albo pójdziecie grzecznie na drugą stronę autostrady z posterunkowym i wsiądziecie do pierwszego autobusu z ochotnikami, którzy wracają z Niemiec i jadą do Wrocławia, albo pojedziecie w bransoletkach pod konwojem w to samo miejsce, dodając nam tu kupę papierkowej roboty i przepierdalając 50 litrów paliwa na gwizd. No to jak będzie? No, co się na mnie wytrzeszczacie jak na przenajświętszą panienkę?

W tym momencie spojrzenie kapitana Kunwalda napotkało duże, przerażone oczy dziewczynki, przyglądającej się scenie z tylnego siedzenia tesli. I żołnierzowi zrobiło się najzwyczajniej w świecie głupio. Tak głupio, iż ucieszył się w duchu, iż gęsta broda skryła jego zaczerwienione ze wstydu jak u sztubaka policzki.

— Ale ponieważ ja mam teraz regulaminową przerwę — dodał już spokojniej kapitan, zakładając z powrotem okulary i robiąc parę kroków w stronę zaparkowanej tesli — to zapraszam wszystkich na kawę. Myślę, iż w takich okolicznościach łatwiej będzie nam wyjaśnić sobie pewne sprawy. Szanowne panie życzą sobie kawę czarną czy białą? — żołnierz zwrócił się do żony i szwagierki Tomka, opierając się o drzwi tesli — a młode damy mogą liczyć na gorącą czekoladę i batoniki — uśmiechnął się do bliźniaczek siedzących sztywno na tylnym siedzeniu.
— A koty? czy możemy wziąć koty? — zapytała nieśmiało jedna z dziewczynek.

Kapitan poczuł, iż sytuacja zaczyna mu się jednak zdecydowanie wymykać spod tylko co odzyskanej kontroli:

— Jakie koty?... — zapytał zbity z pantałyku.
— No te, cioci Gosi… Z bagażnika… Im się tam bardzo nie podoba i one płakały… — odpowiedziała dziewczynka.
— Ale teraz siedzą cicho, bo się boją, iż je pan policjant zabierze do więzienia — dodała druga z dziewczynek.

Niedługo potem w stronę namiotu wolontariuszy podążała przedziwna procesja. Na czele szedł kapitan Kunwald, niosąc na rękach bliźniaczki, żeby nie przemoczyły sobie butów w szeroko rozlanych kałużach. Za nim podążały dwie kobiety, każda niosąc klatkę z kotem. Pochód zamykał Tomek, trzymając pojemnik z trzecim kotem.

— A będzie nas pan bronił, jak tatę zabierze policja? — zapytała jedna z dziewczynek kapitana.
— Nikt wam taty nie zabierze… — niepewnie zaczął kapitan Kunwald.
— Ale będzie nas pan bronił? Bo tata to się choćby strzykawki boi — dodała druga z dziewczynek.
— Wasz tata to dzielny człowiek. Będzie teraz budował rakiety i samoloty, żeby was broniły — zaczął kapitan. Po chwili dodał ciszej:
— I ja też będę was bronił, obiecuję.

Dziewczynki objęły mocniej żołnierza za szyję, a on pierwszy raz w życiu poczuł, iż okulary nie tylko pomagają mu stworzyć imidż twardziela. Dziś lustrzane okulary a la Cobra Stalone skrywały oczy mokre od łez, kiedy kapitan Maciej “Rico” Kunwald, nieustraszony komandos-saper i weteran trzech zmian w Afganistanie, schylał się, by wejść do namiotu wolontariuszy. “W sumie, to ten blokpost może i nie taki chujowy przydział” — pomyślał sobie kapitan, stawiając ostrożnie bliźniaczki na ziemi.


Rozdział VII. Historia Anny, cz. II


Po powrocie do domu, Anna nie mogła znaleźć sobie miejsca. Adrenalina związana z przeżytymi wydarzeniami nijak nie chciała jej opuścić. Nie pomógł choćby sznaps, jaki postawił przed nią pełen troski mąż, Stefan. Kobietą nieustannie wstrząsały dreszcze. Na przemian było jej to zimno, to gorąco.

Nie działały telefony, nie było internetu, radio nieustannie powtarzało oficjalnie rządowe komunikaty o napaści ze strony Federacji Rosyjskiej oraz o miejscach, w których dokonano ataków rakietowych. W telewizji nie było zwykłej ramówki. Trwał nieprzerwany maraton wiadomości, w których co chwila pojawiały się nowe obrazy – profesjonalne i amatorskie – przedstawiające przelatujące rakiety i samoloty oraz bliższe i dalsze eksplozje. Od czasu do czasu wchodzili na żywo reporterzy, pokazujący tłumy na dworcach kolejowych i niekończące się sznury samochodów na zakorkowanych “na martwo” drogach.

— Stefan, wyłącz ten pieprzony telewizor — krzyknęła Anna, nie panując nad sobą.
— Ale może coś będzie… — nieśmiało zaprotestował Stefan.
— Gówno będzie! Wszystko już wiemy. Wojna jest. I zrobiłbyś coś.

Stefan posłusznie wyłączył telewizor i zniknął za kuchennymi drzwiami. Po kilku minutach wrócił, niosąc przewieszone przez ramiona myśliwski sztucer i dubeltówkę typu bok. W rękach trzymał pudełka z nabojami, bandolet i przybory do czyszczenia broni. Anna spojrzała na niego ze zdumieniem:

— Stefan, co ty robisz?
— No, żeś sama mówiła, co bym coś zrobił. No to robię. Broń rychtuję. Wojna jest.
— No chyba nie myślisz strzelać do ruskich z rodzinnej chaty?
— Bo ja wiem? — zastanowił się Stefan — strzelać, nie strzelać, ale darmo skóry nie oddam. To pewne.
Stefan! A dzieci? — głos Annie się załamał.
— Bóg dzieci dał. Bóg o dzieciach pamiętać będzie. A ja tych skurwysynów znam. Z gołymi rękami ich witać nie będę. To pewne. Ty też umiesz strzelać.

Anna z milczeniem przyjrzała się mężowi. Nie poznawała swojego Stefana. Dobrego, ciepłego Stefana, który choćby jak kurze łeb urzynał, to oczy zamykał i głowę odwracał. Siedział przed nią ponury, postawny mężczyzna o surowym obliczu i zaciśniętych ustach. Wprawnymi ruchami rozkładał sztucer na części. Przyjrzała się jego dłoniom. Duże, spracowane dłonie, pewnie operowały bronią. Nie trzęsły się. Nie znać było po nich żadnego wahania. Emanował z nich upór. Wielowiekowy, dziedziczony z pokolenia na pokolenie, chłopski upór. I jakaś siła. Siła, która po chwili udzieliła się i Annie, zalewając ją falą spokoju. Co ma być, to będzie, ale ona już się nie bała. Nie będzie się trzęsła ze strachu przed rosyjskim żołdakiem, nazywając szeregowca uniżenie “kapitanem”. Pora, żeby to oni zaczęli się bać.

Bez słowa podniosła ze stołu dubeltówkę, złamała ją i spojrzała pod światło w błyszczące lufy. Odłożyła broń na stół, wzięła bandolet i zaczęła wkładać w niego ładunki. Na przemian: breneka, śrut, breneka, śrut. Potem wstała i porozkładała resztę amunicji w najróżniejszych miejscach – pod oknami, w kuchennych szafkach, przy butach w sieni. I w każdym pomieszczeniu. choćby w łazience. Stefan z wodził za nią z uznaniem oczyma. “Z taką kobietą, to i śmierć nie straszna” — pomyślał — “jak ja ją kocham… chyba trza będzie jej to powiedzieć…”. Westchnął, bo nie był romantykiem.

Czyszczenie broni oraz rozkładanie amunicji w różnych miejscach domu i obejścia (lepiej mieć zapas amunicji na różnych punktach ogniowych, niż ciągać ze sobą nieustannie cały magazyn amunicyjny) nie zajęło Annie i mężowi sporo czasu. Stefan to uporządkowany człowiek, zatem trzymał swój skromny myśliwski arsenał zawsze w gotowości do użycia. Po przygotowaniu broni dochodziła 9 rano. Ze dworu nie dobiegały już żadne odgłosy – ani dalekich huków wystrzałów, ani dźwięku samolotów, ani choćby przejeżdżających przez wieś samochodów. Zapanowała pełna napięcia cisza, od czasu do czasu przerywana pianiem kogutów i poszczekiwaniem psów. Annie zdawało się, iż psy szczekają jakoś inaczej niż zazwyczaj. Tłumaczyła sobie, iż to tylko iluzja, ale miała wrażenie, iż im dłużej trwa ten spokój, tym bardziej odchodzi od zmysłów. Musiała podjąć jakieś działanie. Siedzenie w oczekiwaniu na nie wiadomo co, było gorsze niż pójście we frontalny atak na czołgi z butelkami benzyny.

“Butelki benzyny” — przeszło Annie przez głowę. Stare, dobre koktajle Mołotowa. Przypomniała sobie, jak dawno temu telewizja pokazywała sceny z ukraińskiej Rewolucji Godności. Zrewoltowany tłum obrzucił transporter próbujący sforsować barykadę zapalającymi koktajlami i pojazd natychmiast stanął w morzu płomieni. “Dobrze by było mieć coś takiego w obejściu” — pomyślała i podzieliła się tą myślą ze Stefanem.

— Ale jak je zrobić? — zastanowił się głośno Stefan.
— Jak to, jak? — butelka, benzyna, szmata — Anna nie myślała długo.
— Nie, nie — pokręcił głową Stefan — to nie takie proste. To jakaś specjalna mieszanka jest. Benzyna za rzadka, spłynie na ziemię.

“Że też nie uczyli nas tego w szkole” — pomyślała Anna. “Pamiętam, iż powstańcy w Warszawie używali tej broni, ale nikt nigdy mi nie powiedział, jak się ją robi…”. “Może to i lepiej” — pomyślała za chwilę, wyobrażając sobie, jak jej synowie eksperymentują po lekcjach z koktajlami Mołotowa. “A może to jednak źle” — zezłościła się chwilę potem, próbując wygooglić przepis na zapalającą mieszankę, mając w telefonie dostęp do sieci wahający się między G, E i brak zasięgu. “Może szkoła powinna uczyć jakichś praktycznych rzeczy, prócz miłości do ojczyzny i wierszy Słowackiego?”.

Po kilkunastu minutach cierpliwego oglądania kręcącego się kółka i potykania o pikselowego dinozaura w przeglądarce udało się ściągnąć najprostszy tekstowy przepis: benzyna, styropian i olej silnikowy, może być używany. niedługo potem cała rodzina siedziała na podwórku i zajmowała się produkcją straszliwej broni, jaką jest butelka z napalmem domowego wyrobnictwa. Prosta, ręczna robota uspokoiła nieco Annę. Miała poczucie, iż nie siedzi, nie czeka na rozwój wydarzeń, ale znowu jest panią swojego losu.

Anna z rodziną spędziła w ten sposób co najmniej dwie godziny. Efektem pracy było kilka skrzynek wypełnionych rozmaitej wielkości butelkami, z których buńczucznie sterczały różnokolorowe szmaty. Stefan wziął małą butelkę i poszedł z chłopcami za stodołę przetestować nową broń. Do uszu Anny dobiegł niedługo brzęk tłuczonego szkła i stłumiony dźwięk wybuchu. Za kilkanaście sekund znad stodoły poniosły się kłęby czarnego dymu. Zaniepokojona Anna pobiegła sprawdzić, czy test nie przerósł oczekiwań, ale kiedy dotarła na miejsce, Stefan kończył już zasypywanie piaskiem kilku pustaków, które posłużyły jako cel. Spod piasku tu i ówdzie wybijały się na powietrze języki ognia, wypuszczając w niebo czarny dym.

— Kochanie, pierdulnęło jak się patrzy! — radośnie odezwał się Sfetan.
— Stefan, dzieci słuchają — upomniała go Anna.
— Mamo, mamo! Widziałaś!? — krzyczeli jeden przez drugiego zaaferowani chłopcy.
— Widziałam, widziałam — skwitowała Anna. — A teraz: wszyscy do domu. Stefan, schowaj gdzieś te flaszki. Lepiej żeby nie rzucały się w oczy każdemu, kto wejdzie na podwórko.

Około południa przepadł prąd. Stefan miał generator, ale wspólnie z Anną doszedł do wniosku, iż jeszcze nie pora go włączać. Lodówki parę godzin wytrzymają, a nie ma co zużywać żelaznego zapasu paliwa oraz robić niepotrzebnego hałasu.

Anna nie mogła usiedzieć na miejscu. Zdecydowała się przejść po wsi i pogadać z ludźmi. Lepsze to niż bezczynność.

Jednak spacer po wsi nie przyniósł ukojenia jej steranym nerwom. Niemal każdy napotkany sąsiad miał jakieś straszliwe nowości, którymi potrzebował się podzielić. Ktoś opowiadał, iż we Włodawie “ruskie” strzelały do przypadkowych przechodniów, przejeżdżając przez miasto. Kto inny podzielił się historią o tym, jak z prowizorycznej barykady przed Adampolem uciekali polscy żołnierze. Ponoć został tylko jeden młody chłopak z automatem, jaki zatrzymywał rosyjską kolumnę, póki mu się nie skończyła amunicja. Potem się poddał, a “ruskie” go rozstrzelali na miejscu.

Czarę niesamowitych historii przepełniła opowieść usłyszana pod remizą. Stara Józefowa opowiadała, jak na własne oczy widziała czarny dym wznoszący się nad zagrodą Krajewskich. “Ma być, z tanków po nich bili” — przekonywała Józefowa z zapałem. Dopiero widok Anny trochę zbił ją z pantałyku. Mając głowę pełną niestworzonych historii i niepotwierdzonych plotek, Anna choćby nie próbowała wyjaśniać Józefowej, czym był spowodowany czarny dym, jaki staruszka widziała nad jej domem. Postała chwilę, zrozumiała, iż nikt nie wie niczego pewnego i skierowała się powrotną drogę do domu.

Kiedy tak szła do domu, rozmyślając o tym, co usłyszała od ludzi, do jej uszu dobiegł stłumiony dźwięk. Coś jak odległy szum lecącego odrzutowca. Z początku ten daleki odgłos w ogóle nie przebił się do świadomości Anny, pochłoniętej swoimi myślami. Jednak dźwięk trwał, a choćby z każdą chwilą narastał. Anna przystanęła nasłuchując. “Co to może być? Samolot?” — zastanowiła się — “e, nie… Samolot to by przeleciał i ucichł. A to szumi i szumi”. Mimowolnie przyspieszyła kroku i niedługo weszła na rodzinne podwórko. Stefan stał w drzwiach domu i nasłuchiwał.

— Stefan, co to jest? — Anna zapytała z lekkim niepokojem.
— Nie wiem — przyznał z rozbrajającą szczerością mąż — ale nic dobrego. Chowaj dzieci w piwnicy, zamknij się w domu i miej strzelbę pod ręką. Ja będę siedział na strychu — odwrócił się w stronę kuchni i po chwili znów pojawił się w drzwiach, trzymając w ręku myśliwski sztucer.
— Stefan… — w oczach Anny widać było już jawny przestrach — tylko nie rób czego głupiego.
— Nie martw się. Nie będę strzelał pierwszy — mężczyzna podszedł do żony blisko i spojrzał jej w oczy — kocham cię, Anusiu. Bóg mi świadkiem. Kocham cię tak mocno, jak w dniu ślubu.

Anna nie wiedziała co powiedzieć. Jej mąż nie należał do wylewnych ludzi. Fala ciepła zalała ją od głowy do stóp. “Mój Stefan” — pomyślała z rozrzewnieniem, wciąż nie znajdując odpowiednich słów, by mu odpowiedzieć. Wyręczył ją mąż. Otrząsnął się z sentymentalizmu i gwałtownie rzucił do żony:

— No, a teraz weź leć do chaty, zawrzyj dzieciaki w podwale i bacz na okna.

Szum od strony lasu zaczął przechodzić w drażniący świst.

Parę chwil potem Stefan zajął miejsce na swoim improwizowanym stanowisku na strychu. Niewielki otwór wentylacyjny dawał mu wgląd na drogę kierunku na Lipówkę. Trochę zasłaniały mu domy sąsiadów, ale widział fragmenty drogi i odległy las zamykający horyzont. Do pierwszych drzew było około kilometra. Dwie małe lukarny wpuszczające światło na strych pozwalały rozejrzeć się, co dzieje na drodze przed domem. Stefan przy każdej z nich przesunął trochę dachówki, robiąc niewielkie otwory strzelnicze. Miał nadzieję, iż szczeliny w dachu będą mniej rzucać się w oczy niż otwarte okienka lukarn.

Po drugiej stronie strychu drugi otwór wentylacyjny otwierał widok na drogę w kierunku skrzyżowania i remizy. Ustawione jeden za drugim domy mocno ograniczały pole widzenia. Przy otworze wiodącym na las oraz lukarnach Stefan poukładał worki z cementem pozostałym z remontu, chcąc mieć jakąś balistyczną ochronę. Pocisku z działka BMP to nie zatrzyma, ale obecność tego umocnienia zdecydowanie uspokajała mężczyznę.

Na nieogrzewanym strychu było chłodno. Stefan wypatrując przez otwór od strony lasu, miał jednak wrażenie, iż zaraz zacznie pocić się jak przy żniwach. Dziwny, jednostajny świst od strony lasu potęgował się z każdą sekundą. Sąsiedzki dom przesłaniał widok na drogę wychodzącą z lasu. Coraz bardziej było oczywiste, iż od tamtej strony coś się zbliża.

Kiedy świst wyrósł już niemal do poziomu huku odrzutowca, Stefan zauważył na drodze czołg wysuwający się zza domu sąsiadów. Źrenice mężczyzny rozszerzyły się gwałtownie i zalała go fala chłodu. Usłyszał bicie własnego serca. Waliło potężnie, niczym uderzenia kowalskiego młota. Instynktownie ścisnął sztucer, przypatrując się przez lunetę toczącej się ze świstem bestii. Na pancerzu siedziało kilku żołnierzy desantu.

Czołg powoli przesunął się przed wizjerem Stefana. Na charakterystycznej wieży obłożonej kostkami reaktywnego pancerza widniała koślawo namalowana białą farbą litera “Z”. Za czołgiem w wąskie pole widzenia lunety wtoczyło się BMP. Na jego pancerzu również siedział desant. Stefan spojrzał spoza lunety. Dwa pojazdy niedługo znikły przysłonięte przydrożnymi krzakami i ścianami sąsiedzkich budynków. Prócz przenikliwego świstu gazowej turbiny Stefan słyszał teraz już chrzęst gąsienic.

Mężczyzna trwał w bezruchu. Wibracje budynku wzbudzane przez toczące się oba pojazdy pozwalały mu odnotować całym ciałem drogę, jaką przemierzały poza zasięgiem jego wzroku. W wąskiej szparze, w której je dostrzegł, nie pojawiły się już żadne kolejne jednostki. “Rekonesans” — pomyślał Stefan. “Dziwny, ale rekonesans”. “Zaraz, zaraz” — zastanowił się. “Trzech tankistów, na czołgu pięciu. Ilu siedzi w desancie BMP? Sześciu? Ośmiu? No i jeszcze ze sześciu na pancerzu. To razem prawie dwudziestu chłopa. Dwie drużyny. No i ten czołg… cholera jasna!” — myśli przelatywały przez głowę Stefana niczym błyskawice po czarnym niebie. Słysząc, iż pojazdy niemal równają się z jego domem, zmienił pozycję. Przypadł do jednej z lukarn i wyjrzał na drogę przed chatą.

Czołg przetaczał się właśnie przed ich furtką. Stefan ostrożnie umieścił lufę sztucera w miejscu po odsuniętej dachówce. Przyjął pozycję strzelecką i spojrzał przez lunetę. Czołg już opuścił pole jego widzenia, a zamiast niego pojawiło się BMP. Stefan wziął na cel żołnierza siedzącego na pancerzu, który na oko miał na pagonach najwyższe szarże spośród paru członków desantu. Widział jego skupioną twarz. Ustawił krzyżyk celownika pośrodku jego oblicza. Wiedział, iż z tego dystansu nie może chybić. Od wojaka dzieliło go nie więcej niż 40 metrów.

Sekundy wlekły się wolno. BMP pomału przemieszczało się przez pole ostrzału Stefana, wzięty na cel żołnierz trwał w bezruchu na pancerzu. Palec Stefana trwał w podobnym bezruchu na bezpieczniku broni. Nagle pojazd stanął. Wieża z lufą zaczęła obracać się w stronę domu Stefana i Anny. Mężczyzna wstrzymał oddech.

O czym myśli się w takiej chwili? Naprawdę ciężko mi to oddać słowami. Naprawdę nie wiesz, jakie teraz targają mną emocje. A to już niemal trzy lata po tym, kiedy ja spojrzałem w lufę BMP wycelowaną w dom, w którym była cała moja rodzina. Sześciu dorosłych i jedno dziecko. Powiem ci tylko tyle: pomyślałem sobie — “to już?” — i zrobiło mi się cholernie szkoda, iż moja przygoda zwana życiem ma się tak banalnie skończyć. Nie bałem się. Było mi jakoś tak głupio przykro. Głupio i przykro w sposób ostateczny.

Stefan też się nie bał. Zacisnął dłonie na broni. “Siedźta na pancerzu, siedźta na pancerzu, siedźta na pancerzu, skurwysyny!!!” — powtarzał w myślach niczym modlitwę. I Bóg go wysłuchał. Scena zamarła w bezruchu. Lufa BMP zatrzymała się wycelowana w jego dom, a nieznana siła zatrzymała desant na pancerzu. Ba! Pojazdy pogasiły silniki i zapadła trudna do wytrzymania cisza.

Stefan zdał sobie sprawę, iż wciąż nie oddycha. Głośno wciągnął powietrze w płuca i oderwał oko od lunety. Objął szerszy plan wzrokiem. Przed jego domem stało BMP. Żołnierze z desantu wpatrywali się w coś, co odbywało się przed nimi na drodze. Coś, co najwyraźniej było przyczyną, która zatrzymała w miejscu rekonesans.

Mężczyzna ostrożnie opuścił pozycję i przeniósł się pod drugą lukarnę, która dawała lepszy widok na czołg. Przed czołgiem w poprzek drogi stała autolaweta sąsiada. Zenek Musioł właśnie wyłaził z kabiny. Sposób, w jaki to robił, wskazywał wyraźnie, iż nie do końca jest trzeźwy. Stanął opierając się o drzwi i krzyknął na całe gardło:

— Tu jest Polska, skurwysyny! — nabrał oddechu, którego wyraźnie mu brakowało — Wypierdalać!

Pijany Zenek podszedł na miękkich nogach do czołgu. Ciężko oparł się o pancerz i walnął weń kilka razy pięścią, poprawiając kopniakiem:

— Słyszeli?! Wy-pier-da-lać! Nie pozwalam! Po moim trupie! — przeniósł wzrok na żołnierzy siedzących na pancerzu.

Groteskowa chwila przedłużała się. Pijany Zenek wodził oczyma po skonfundowanych twarzach żołnierzy desantu, a oni wytrzeszczali się na niego. Niezależnie od tego, czy znali popularne polskie przekleństwa, musieli wiedzieć, czego domagał się od nich ten samotny człowiek, który zagrodził im drogę autolawetą i własną piersią.

— No, cośta pogłuchli, psie syny?! Wypierdalać na chuj do matuszki Rosiji — Zenek poprawił swój przekaz kolejnym siarczystym kopniakiem wymierzonym w czołowy pancerz czołgu.

W tej chwili jednocześnie wydarzyły się dwie rzeczy. Otwarł się właz na wieży czołgu oraz furtka przed domem Stefana. Z włazu wygramolił się oficer, z furtki wypadła na drogę niczym furia Anna. Stefan znów przestał oddychać.

Wszystkie oczy zwróciły się na Annę, która wkroczyła na scenę, podpierając się pod boki.

— Nu, szto? — zagaiła — polskoho mata nie ponimajete? Valit’ na-huj otsjuda!
— Grazhdanie — odezwał się dowódca czołgu — Ne uslazhniajte sytuaciji. My zdjes’ provodim specjalnu operaciju. Ne vojujem s vami! Iditije domoj i ubieritje maszynu z dorogi.

Z domów położonych po drugiej stronie drogi, wyszli sąsiedzi i zbliżyli się do czołgu. Ktoś wyjął telefon i zaczął filmować zajście.

— Grazhdanie, ne zastavlajtie nas primieniat’ siłu… — dowódca czołgu wyraźnie słabł od strony polemicznej.
— Co on pierdoli? — słaniający się na nogach Zenek zwrócił się z pytaniem do Anny.
— Że będą strzelać, jak nie ustąpimy — głośno odpowiedziała Anna, by wszyscy ją usłyszeli.
— O, kurwa! Nastraszyli… — zdenerwował się Zenek — Wypierdalać, chuje jebane, wy-pier-da-lać! — oparł się rękami o przód czołgu i kopał rytmicznie w jego czoło, akcentując każdą sylabę przekleństwa.

Za nim zebrało się już kilka osób. I kilka telefonów zapisywało całą sytuację. Annie coś błysnęło w myślach:

— Komandir, za djerevniu polskij specnaz podgotovił osadu. Projedete - propadete. Tam rota bojciv z javelinami — zmyślała Anna jak z nut.
— Otkuda znajetje? — gwałtownie odparł dowódca.
— Utrom ja probovala navjedit’ roditjelej v Żukovie. Paljaki nie propuskali, gotovili osadu, zastavili jehat’ na Adampol. Ja tam na vash blokpost vjehala — jeszcze szybciej odpowiedziała Anna.
— Bljat’ — zaklął dowódca i zsunął się z wieży czołgu. Zeskoczył na ziemię i podszedł do Anny. Zza pazuchy wyjął papierową mapę.
— Pakazhytje, gdje totshno. Kazhetje rota? — wywinął mapę tak, żeby było widać tylko okolice Zahajek i przenikliwie spojrzał w twarz Anny.
— Zdjes’ — wskazała palcem Anna — a zdjes’ i zdjes’ zorvane mosta — dodała niepewnie, nie wiedząc czy to dobrze, iż zdradza wojskowe tajemnice. Ale miała cichą nadzieję, iż dodając odrobinę faktów, przekona Rosjanina co do prawdy jej słów.

Żołnierz uważnie śledził palec Anny. Przyjrzał się mapie, potem spojrzał na drogę przed siebie. Pomyślał dłuższą chwilę. Wyjął z kieszeni krótki ołówek i coś nagryzmolił na mapie, oznaczając wskazaną przez Annę linię lasu.

— Spasiba, grazhdanko — zwrócił się do Anny — no, jesli vy navrali, my jeshtsho povjerniemsja — pogroził palcem — A sosjedu — wskazał na pijanego Zenka — rozkazhytje, shto vodit’ po vzhyvanju opasno dla zdorovja. V avariju mozhna popast’.

Dowódca wszedł na czołg, pomachał w stronę BMP.

— Pacany! Rozvratshyvajemsja. Rozvietka okontshena!

Żołnierz wsunął się we właz, silnik czołgu zagrał, przeraźliwie świszcząc, ale zupełnie nie dymiąc. Anna odciągnęła pijanego Zenka, który wciąż gotów był gołymi pięściami bić się z czołgiem.

— Zenek, dosyć, wygraliśmy. Zawracają — szepnęła cicho, bo nagle głos ją zawiódł.

Zenek spojrzał na Annę mętnym wzrokiem:

— Zawracają? Do Rosji…? Sąsiadko, muszę się napić — pijak wsparł się ciężko na Annie i pozwolił poprowadzić się w stronę własnego domu.

Czołg i BMP zawróciły w miejscach, uszkadzając i tak spękany asfalt. Chwilę potem oba pojazdy raźno odjechały w stronę, z której przybyły. Świst czołgowej turbiny T-80 oddalał się coraz bardziej. Po kilku minutach pochłonęła je czerń lasu. Po kolejnych kilku minutach do uszu zgromadzonych wciąż na drodze ludzi dobiegły dwa stłumione wybuchy i daleki klekot krótkich serii broni manualnej. Zanim znów zapadła śmiertelna cisza, wszyscy mieszkańcy Zahajek byli już z powrotem w swoich domach, a Stefan nerwowo ściskał sztucer, starając się coś wypatrzeć przez wentylacyjną dziurę na strychu wychodzącą na las w stronę Lipówki. Wtem, potężna eksplozja, jak ponury wagnerowski akord, rozdarła powietrze i zatrzęsła ścianami domów. Po chwili nad lasem wyrósł sino-biały grzyb dymu, który stopniowo ustępował czarnym kłębom unoszącym się znad jakiegoś pożaru.

--------------------------------------------------------
Tłumaczenia dialgów:

— No co — zagaiła — polskich przekleństw nie rozumiecie? Walić na chuj, stąd!
— Obywatele — odezwał się dowódca czołgu — Nie komplikujcie sytuacji. My prowadzimy tu specjalną operację. Nie wojujemy z wami. Idźcie do domów i zabierzcie z drogi lawetę.

Z domów położonych po drugiej stronie drogi, wyszli sąsiedzi i zbliżyli się do czołgu. Ktoś wyjął telefon i zaczął filmować zajście.

— Obywatale, nie zmuszajcie nas do użycia siły — dowódca czołgu wyraźnie słabł od strony polemicznej.

--------------------------------------------------------
— Panie dowódco, za wsią polscy komandosi przyszykowali zasadzkę. Pojedziecie - przepadniecie. Tam kompania żołnierzy z javelinami — zmyślała Anna jak z nut.
— Skąd wiecie? — gwałtownie odparł dowódca.
— Rano próbowałam odwiedzić rodziców w Żukowie. Polacy nie przepuszczali, szykowali zasadzkę. Zmusili mnie jechać na Adampol. Ja tam na wasz blokpost wjechała — jeszcze szybciej odpowiedziała Anna.
— Kurwa! — zaklął dowódca i zsunął się z wieży czołgu. Zeskoczył na ziemię i podszedł do Anny. Zza pazuchy wyjął papierową mapę.
— Pokażcie, gdzie dokładnie. Mówicie kompania? — wywinął mapę tak, żeby było widać tylko okolice Zahajek i przenikliwie spojrzał w twarz Anny.
— Tutaj — wskazała palcem Anna — a tutaj i tutaj wysadzone mosty — dodała niepewnie, nie wiedząc czy to dobrze, iż zdradza wojskowe tajemnice. Ale miała cichą nadzieję, iż dodając odrobinę faktów, przekona Rosjanina co do prawdy jej słów.

--------------------------------------------------------

— Dziękuję, obywatelko — zwrócił się do Anny — ale jeżeli skłamaliście, to my jeszcze tu wrócimy — pogroził palcem — A sąsiadowi — wskazał na pijanego Zenka — wyjaśnijcie, iż jeździć po pijanemu niebezpiecznie dla zdrowia. Można spowodować wypadek.

Dowódca wszedł na czołg, pomachał w stronę BMP.

— Chłopcy! Zawracamy. Zwiad zakończony!




Idź do oryginalnego materiału