Waszyngton chce ośmielić Europę do bardziej zdecydowanych działań militarnych. Czy Polska jest na to gotowa?
W Stanach Zjednoczonych rośnie nowy konsensus. Szerokie grono, od realistów w dziedzinie stosunków międzynarodowych po lewicę, libertarian, a choćby część głównego nurtu, zgadza się w jednej sprawie. Ameryka historyczne maksimum zaangażowania militarnego w Europie osiągnęła już dawno – teraz jest czas, by je ograniczać. Europa powinna się usamodzielnić militarnie – zarówno pod względem własnych zdolności obronnych, jak i produkcji zbrojeniowej. Nie musi to oznaczać od razu wielkiego wycofywania się żołnierzy USA z kontynentu ani (tym bardziej) zamykania najważniejszych baz.
Jednak trwająca w Ukrainie wojna jest katalizatorem tego procesu. Waszyngton uważa, iż niezależnie od tego, jaki będzie jej dalszy przebieg, Europejczycy powinni wziąć na siebie więcej ciężarów. Związanych z dozbrajaniem i samej Ukrainy, i własnych armii. Nieco paradoksalnie wcale nie o los Ukrainy tu chodzi, ale o odległy Pacyfik. Żądanie, by Stary Kontynent się uzbroił, służy uwolnieniu zasobów Ameryki. Ta bowiem chce się skupić na rywalizacji z Chinami i pokazie siły na Pacyfiku.
Prawdę powiedziawszy, nazwanie tej sytuacji nową nie do końca oddaje rzeczywistość. Pomysł ograniczenia militarnej obecności USA w Europie i roli „dostarczyciela bezpieczeństwa” wraca cyklicznie. Po zakończeniu zimnej wojny przez ponad dwie dekady traktowano NATO jako przede wszystkim instrument polityczny, a nie niezbędny element kolektywnej obrony. Każda amerykańska administracja po 2000 r. była zaś zgodna, iż odkąd zniknęła żelazna kurtyna, najważniejsze interesy USA leżą już gdzie indziej.
Więcej autonomii…
„Czy Ameryka wciąż potrzebuje Europy?”, brzmi tytuł świeżo opublikowanego eseju polemicznego w „Foreign Affairs”, który ożywił dyskusję o zaangażowaniu USA na naszym kontynencie. Autorzy, Emma Ashford, Joshua R. Itzkowitz Shifrinson i Stephen Wertheim, przekonują, iż coraz mniej. Ich tekst jest odpowiedzią na głos innego eksperta, Michaela J. Mazarra, który referuje bardziej tradycyjne atlantyckie stanowisko – USA i Europa potrzebują siebie nawzajem, choćby dlatego, iż Sojusz Północnoatlantycki potrzebuje lidera, a obecna formuła pomocy dla Ukrainy się sprawdza.
Ashford, Shifrinson i Wertheim odpowiadają: „Europa musi wziąć się w garść”. I przekonują, iż obecny model relacji jest dysfunkcjonalny dla obu stron. Po pierwsze, dla USA, które nie są w stanie prowadzić równocześnie wojny z Rosją w Europie i z Chinami na Pacyfiku. Biorąc pod uwagę ryzyko tej drugiej, jak i fakt, iż inni regionalni sojusznicy – Australia, Japonia czy Korea Południowa – nie zechcą umierać za Tajwan, wybór wydaje się jasny. Trzeba tak czy inaczej zmusić Europę, by rozwinęła swój potencjał odstraszania (wobec Rosji) i zwiększyła zdolności produkcyjne w sektorze zbrojeniowym (aby zluzować amerykańskie fabryki produkujące dziś na potrzeby Ukrainy).
Wojna w Ukrainie dowodzi zdaniem autorów eseju, iż zagrożenie, jakie stanowi dla NATO Rosja, było przeszacowane, a nie – jak często się mówi – bagatelizowane. Skoro operacja podbicia Ukrainy i podporządkowania sobie władzy w Kijowie się nie powiodła, jak można twierdzić, iż Moskwa skutecznie zagrozi dysponującemu bronią jądrową i grupującemu kilkadziesiąt najzamożniejszych państw świata Sojuszowi Północnoatlantyckiemu? – pytają. choćby jeżeli Rosja ma rewizjonistyczne ambicje wobec państw bałtyckich czy wschodnioeuropejskich, to „w przewidywalnej przyszłości nie będzie miała zasobów militarnych i ekonomicznych, by podbić kontynent europejski i zagrozić żywotnym interesom USA, (…) a to otwiera wyjątkowe okno możliwości, by Europa przełożyła własne zasoby na stworzenie efektywnej i skoordynowanej obrony”.
Po drugie zaś, sytuacja niesamodzielności i uzależnienia Europy w sprawach obrony jest upokarzająca i szkodliwa z punktu widzenia interesów samego kontynentu. Europa zarazem nie jest zdolna do prowadzenia autonomicznej polityki na globalną skalę ani nie może zablokować szkodliwych pomysłów USA – jak miało to miejsce w przypadku Iraku w 2003 r. „Odgrywanie roli obrońcy Europy podsyca pychę Waszyngtonu, skutkuje ignorowaniem dobrych rad sojuszników. Gdyby Europa miała większą autonomię strategiczną, Waszyngton byłby mniej skłonny kierować się w działaniu fantazjami o samodzielnym układaniu światowych porządków”, dodają Ashford, Shifrinson i Wertheim. Większa samodzielność Europy byłaby zatem w interesie wszystkich.
…albo postępująca wasalizacja
Autorzy eseju z „Foreign Affairs” nie są w swoich opiniach odosobnieni. Podobnie uważają – z oczywistych powodów – zarówno przedstawiciele antyimperialistycznej lewicy, jak i trumpowskiej prawicy czy zwolennicy twardego realizmu. Ale nie tylko te środowiska podnoszą argumenty o konieczności usamodzielnienia się Europy. Tezy te przebijają się dużo częściej także w głównym nurcie. „Trudno dziś w to uwierzyć, ale wojna w Ukrainie kiedyś się skończy. Gdy nadejdzie ten dzień – a może i wcześniej – amerykańscy decydenci wznowią wysiłki, by przekierować zasoby do Azji”, piszą w analizie dla European Council on Foreign Relations Jeremy Shapiro i Jana Puglierin. Choć trudno uznać Puglierin i Shapiro za w jakkolwiek sposób „antyamerykańskich”, to i oni zauważają, iż obecny kurs w relacjach atlantyckich prowadzi do wasalizacji. Europa zmuszona jest polegać na amerykańskiej energii (pozyskiwanej od USA i ich arabskich klientów), technologii zbrojeniowej, parasolu nuklearnym i przewodniej roli w dozbrajaniu Ukrainy.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 22/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.
Fot. US Army